Archiwum
05.12.2018

Ballady i romanse

Mateusz Demski
Film

Jest w debiucie reżyserskim Bradleya Coopera scena, w której gwiazdor rocka po kilku głębszych traci grunt pod nogami i ląduje na trawniku. „Czuję, że przechodziliśmy już przez to” – mówi jego przyjaciel, na co ten odpowiada, że „miewał lepsze dni”. Takie są „Narodziny gwiazdy”: powtórką z powtórki, wykonaniem nie najwyższych lotów. Trudno przez dwie i pół godziny bezkarnie patrzeć, gdy wokół tyle bezrefleksyjnych bodźców obliczonych na wywołanie oczekiwanych wzruszeń, uczesanych pod masowe gusta. „Narodziny gwiazdy” to, że się tak wyrażę, kawałek smakowitej historii, reprodukowany przez Hollywood jak na fabrycznej taśmie. Przy budowie ostatniej wersji zastosowano wyłącznie materiały z recyklingu.

Może więc – skoro od samego początku narzekam nieco na film Coopera – należy zacząć od tego, że historia jest znana, lubiana i przepracowana, bo Fabryka Snów przez wiele lat tonęła w morzu jej remake’ów. Trzeba pamiętać, że zaczęło się w 1937 roku od Williama A. Wellmana. Potem przyszedł czas na wersję George’a Cukora z Jamesem Masonem i Judy Garland, ostatnie podejście w latach 70. razem z czterema nominacjami do Oscara zaliczył Frank Pierson. Historia nadużywającego alkoholu gwiazdora, który zakochuje się w utalentowanej kobiecie i robi wszystko, by pomóc jej wejść na sam szczyt, przez lata lubiła się powtarzać. Zawsze była klasycznym okazem kariery od pucybuta do milionera, pewniakiem i samograjem o przepustce do sławy, które stają się rękojmią dla spełnienia warunków procesu kanonizacyjnego herosów kultury popularnej. Tak jak ostatnie „Narodziny gwiazdy” z duetem Barbra Streisand i Kris Kristofferson zaczynały się sceną koncertu, tak na wstępie filmu Coopera mamy przeciągłe festiwalowe widowisko. I już myślimy sobie: aha, Amerykanin zaczyna się powtarzać. I tak dokładnie jest. Oczywiście trudno walczyć z wiatrakami, kręcić nosem we wszystkie strony i psioczyć, że Hollywood wypracowało stały zestaw chwytów i motywów, zaś kino stało się najbardziej wtórną ze sztuk. Rzecz w tym, ile jeszcze można?

Można, byleby widz te powtórzenia polubił lub najlepiej w ogóle ich nie zauważył. Kryzys przychodzi wtedy, gdy stają się one nazbyt widoczne, kiedy jesteśmy ich kształtu nadto świadomi. Nie wiem jak wy, ale ja chciałbym po tylu latach zobaczyć w czwartych – a być może piątych, jeśli liczyć „What Price Hollywood” (1932) – „Narodzinach gwiazdy” coś więcej, jakiegoś zaskoczenia bym pragnął, tyle że w nich raczej niczego takiego nie ma. Cooper, oczywiście, Ameryki nie odkrywa, więcej – nie ma zamiaru robić kina wrażliwego na współczesność. Inicjującego albo zabierającego głos. Kina, które wtrąca się w istotne zjawiska w muzyce popularnej, które miały miejsce od początku XXI wieku. „Narodziny gwiazdy” to utwór archaiczny, wykazujący bezruch względem pierwowzorów, zwalniający autora z konieczności podjęcia próby wykorzystania potencjału uwspółcześnienia, przybliżenia historii dzisiejszemu audytorium. Z przekory Coopera stać jedynie na wysłanie bohaterów do „Saturday Night Live”, wrzucenie kilku nagrań z telefonów komórkowych do sieci, a także postulat, że producenci muzyczni na miarę naszych czasów chodzą w damskich stopkach. Cóż, trochę mało tych niespodzianek i ryzyka jak na siódmą dekadę (sic!) wałkowania jednego tematu.

Asekuranckich tropów mamy w „Narodzinach gwiazdy” znacznie więcej; są bezpieczne i miałkie zabiegi melodramatyczne o trudach zakochiwania się po uszy, którego „nie można kupić”, naiwne pytania o cenę, jaką płaci się za wyjściową jedenastkę w show-biznesie, jest wreszcie dziurawa jak szwajcarski ser fabuła, w której Cooper pokazuje relacje i przemiany swoich bohaterów w dość uproszczony sposób. Trajektoria lotu pary głównych bohaterów nie różni się specjalnie od duetu Streisand/Kristofferson – od chwili, gdy całkowicie nieprzekonującym zrządzeniem losu ich drogi się przetną, aż po degradację rasowego rockandrollowca za sprawą kariery jego żony, wschodzącej gwiazdy pop, której muzyka niesie coś wielkiego, nienazwanego. Do rywalizacyjnego charakteru związku zalicza się obowiązkowy epizod z używkami, jako nieodłączny atrybut artystycznej tożsamości, śmiałą jazdę motocyklem, wstydliwy incydent na gali nagród Grammy. Cooper wydaje się w tym nieobiecującym debiutantem, który brak własnych pomysłów, stylu i języka chciałby tuszować klepaniem najbardziej melodramatycznych klisz w połączeniu z emocjonalną cepelią. Dramaturgiczna droga na skróty sprawia, że trudne sprawy stają się w jego rękach równie naiwne, co nieznośne.

Już słyszę to pytanie: no dobrze, ale jak sprawdza się duet Copper i Lady Gaga, co z murowanymi hitami takimi jak „Shallow”, które znaleźć można w pierwszej dwudziestce listy „Billboardu”? Żeby być sprawiedliwym, trzeba przyznać, że aktorów dobrano więcej niż prawidłowo. Cooper potrafił wykorzystać żywiołowość i naturalny talent aktorki-naturszczyka, sam oddaje w zastaw kawał zaskakującej piaskowej barwy głosu oraz długo wybrzmiewające akordy gitarowe. Nie dajmy się jednak zwariować. Nie ma w tym scenariuszu ani namiętności, ani szczerych uczuć, które przejdą do historii, bywa czułość, ale raczej umiarkowana. Trudno „Narodziny gwiazdy” traktować więc jako głęboko tragiczną w wyrazie historię miłosną czy też najbardziej przenikliwą diagnozę rynku muzycznego. Co prawda w tle nadmiernie uproszczonej i nieprzekonująco poprowadzonej fabuły rozbrzmiewa chwilami refren, że oto w erze Spotify piosenka staje się produktem, a my jako wierni fani zaglądamy wszędzie, gdzie nam na to pozwolą, nawet pod kołdry przysłowiowych idolek od sukienek z mięsa. I tutaj Cooper podejmuje próbę wniknięcia w kulisy show-biznesu, mentalność ukształtowaną na plotkarskich pisemkach, łączącą snobizm z podglądactwem. Tyle że upublicznianie życia prywatnego „sławnych ludzi” czy atmosfera konfliktu ich małżeństw nie są żadną tajemnicą poliszynela. Po cóż było więc kręcić ten remake? Sam nie wiem. Starczy miejsca na kolumnę felietonu, może przesłodzoną softrockową balladę, trochę za mało jak na przekonujący filmowy dramat.

 

„Narodziny gwiazdy”
reż. Bradley Cooper
premiera: 30.11.2018