Archiwum
14.02.2011

Ballada to nie lada przez dresiarza spisana

Magdalena Wołowicz
Literatura

Małecki funduje nam po raz kolejny trzymającą w napięciu opowieść, która momentami przechodzi we wciągającą gawędę.

„Jestem z Pragi Północ, a tam albo latami wystajesz pod blokiem, zamieniając się w zmęczonego życiem menela, albo próbujesz coś w tym życiu zrobić. Ta druga droga kończy się rozwidleniem: jedno to pierdel, dymanie w dupę i koniec wszystkiego; drugie oznacza, że ci się, szczęściarzu, gówniarzu jeden, udało. Jestem z mojej dzielnicy, ale tak jakby nie do końca.” Nie do końca, bo Grzegorz Bednar – bohater najnowszej powieści Jakuba Małeckiego – dresiarz, gość, który ma prawie „cztery pięć w łapie” jest dość nietypowym przedstawicielem swego „gatunku”. Inni kumple ledwo litery składają, czytając sposób przyrządzania zupek chińskich, a nasz Grzesio trochę za młodziaka podczytywał. Mamusia zmuszała go bowiem do czytania jakichś tam „Lalek-sralek” i innych podobnych bzdur. Grzesio jest inteligentny, nie tylko dupy mu w głowie i rozboje, ale do tego w życiu się przed kumplami nie przyzna. Tak samo jak i do tego, że jakieś cherlawe pomioty napadły go, złamały mu nos i ukradły telefon. W ten oto sposób nasz bohater wylądował w szpitalu, a towarzystwa w pokoju dotrzymywać mu od tej pory będą 50-letni biznesmen Leszek Czystecki vel Kurz (na klatce piersiowej miał kłęby siwych włosów, które Grzesio wziął na początku za kurz), Henio Jagiełło vel Maruda (jego zostawmy, bo szybko go ze szpitala wypisali i w ten sposób znalazł się poza zasięgiem czytelnika) i postać dziwna – Pan Stasio vel Czwarty (prawie w ogóle się nie odzywał, siedział na łóżku i ciągle czytał powieści Josepha Conrada). I tak sobie chłopaki spędzali czas, wrzucając dwuzłotówki do telewizora, oglądając filmy, rozmawiając o pierdołach, dyskutując o poważniejszych rzeczach (ach, te dziewczyny, miłość itd.), przyjmując odwiedziny bliskich, aż tu pewnego dnia pan Stasiu zwariował. Znaczy się, zaczął bredzić w malignie, że jest Dżozefem, TYM Dżozefem, i Grzegorz musi spisać jego ostatnią powieść, ponieważ on czuje, że zbliża się śmierć. No i co miał biedny dresiarz zrobić? Z wariatami się nie dyskutuje, wziął więc kajecik i zaczął pisać. Historia okazała się bardzo wciągająca i to dosłownie, bowiem w miarę snucia przez Dżozefa kolejnych opowieści nasi bohaterowie zauważyli, że przestrzeń wokół nich się kurczy. Zniknęły sale, zniknął korytarz, okno zasnuło się czarną mazią, a pokój, w którym przebywała trójka naszych bohaterów, zaczął się niepokojąco zmniejszać. Rzeczywistość wciągnięta w opowieść? Zapewne. I tu przechodzimy już do kilku istotnych kwestii poruszanych przez Jakuba Małeckiego – na ile literatura może przechodzić w rzeczywistość, jak książka potrafi wpłynąć na nasze życie? Oto bowiem okazuje się, że ostatnia powieść, jaką dyktuje Grzegorzowi Dżozef, tak naprawdę jest prawdziwą historią, historią życia pana Stasia, historią przerażającą i tragiczną. Znacie to uczucie, gdy nie możecie oderwać się od lektury, wchodzicie na drzwi, potykacie się, bo wasz nos nie chce wyjść spoza okładek książki, nawet nie słyszycie wołania na rodzinny obiadek, a akurat podana jest wasza ulubiona potrawa? Grzegorz i Kurz, słuchając pana Stasia, zapominali o wszystkim, co się wokół nich znajdowało, stali się literackimi narkomanami, spragnionymi kolejnej gawędy. Ale powstaje pytanie-co będzie, jak opowieść się skończy?

Jakub Małecki stosuje w „Dżozefie” sprawdzony już chwyt powieści szkatułkowej – opowieść w opowieści, dwa poziomy narracyjne, ale skonstruowane tak, że czytelnik jest w stanie w tym wszystkim się połapać. Jedno mnie zastanawiało podczas lektury: po jakiego czorta ten Joseph Conrad? Wszyscy wiemy, że autor „Lorda Jima” był zagorzałym moralistą, swych bohaterów często stawiał przed trudnymi wyborami etycznymi, czego więc Malecki od Conrada chce? Na pewno nie chodzi tu o moralizatorstwo, ale o „jądro ciemności”. Pan Stasiu, jak pokazuje opowiedziana przez niego historia, przekroczył smugę cienia, odwiedził mroczne zakamarki swojej własnej duszy, zmaterializował swoje złe instynkty, instynkty, które siedzą w każdym z nas, ale zepchnięte głęboko do podświadomości, nie mają szans na ujrzenie światła dziennego. Stasiu jako dziecko widział w drewnianych palikach uwięzione skrzaty, chciał je uwolnić, strugając delikatnie ich kontury i wydobywając ich kształty. Stasio rzeźbił. I dnia pewnego wyrzeźbił Kozła Drewniaka, który stał się jednocześnie jego wrogiem i przyjacielem. W postaci Drewniaka Jakub Małecki spersonifikował wszystkie lęki bohatera, wszystkie czarne myśli. Drewniak jest Conradowskim jądrem ciemności, tą cząstką, która wiecznie dobra (Stasia) pragnąc, wieczne zło czyni.

Autor „Błędów” zadaje nam pytanie: „[…] w jakich momentach życia człowiek jest naprawdę sobą; w nudnej codzienności czy może właśnie w sytuacjach granicznych, kiedy nerwy wysiadają, a cały świat staje okoniem”? Ile jesteśmy w stanie znieść, gdzie leży granica naszego egoizmu?

Oprócz umiejętności zaintrygowania czytelnika, wciągnięcia go w paranoiczny nieco świat, Małeckiemu trzeba przyznać jeszcze jedno: autor „Zaksięgowanych” ma wyrobiony słuch językowy, a co za tym idzie, „Dżozef” jest napisany językiem „dresiarskim”, co dodaje powieści mięsistości i wprowadza element humorystyczny. Jakub Małecki bowiem ma dar wymyślania niezwykle zabawnych porównań, które wciska w usta Grzegorza. Stąd też, sądzę, naszego dresiarza nie można nie polubić, mimo że czasami sięga po bejsbola, by wymierzyć sprawiedliwość.

Jakub Małecki, „Dżozef”,
Wydawnictwo W.A.B.,
Warszawa 2011.



Małecki funduje nam po raz kolejny trzymającą w napięciu opowieść, która momentami przechodzi we wciągającą gawędę.