„Zawsze chodzi tylko o jedno: jaki model pisma umożliwi nie tyle najlepszy podstęp, ile po prostu: nierozstrzygalny podstęp” (s. 133).
Roland Barthes nie stąpał od razu gładką, akademicką ścieżką, jakże społecznie pożądaną dla legitymizacji pracy, a mimo to stał się jednym z czołowych intelektualistów francuskich swoich czasów. W lipcu 1967 czasopismo „La Quinzaine littéraire” opublikowało słynną karykaturę autorstwa Maurice’a Henry’ego, „piknik strukturalistyczny na trawie”, na której Barthes zasiadał w spódniczkach z trawy razem Lacanem, Foucaultem i Lévi Straussem i tym samym – w komicznym geście – uznało go za członka panteonu modnych myślicieli. W 1975 roku Roland Barthes napisał (po serii innych, nie mniej zadziwiających książek) „Rolanda Barthesa” (rysunek Henry’ego włączył jako element analizy). Zmarł 5 lat później – na skutek pozornie niegroźnego potrącenia przez cieżarówkę przewożącą pranie.
Pierwsze zdanie książki brzmi następująco: „Wszystko to należy uznać za wypowiedziane przez postać z powieści” (s. 7). W jednym z wywiadów z roku 1975, jakiego udzielił już po jej ukazaniu się, podtrzymywał to rozpoznanie. Mówił wtedy: „To powieść, a nie biografia […]. Dyskurs tej książki jest w większym stopniu powieściowy niż intelektualny”.
Kto jest bohaterem tej powieści? Oczywiście on sam, chciałoby się powiedzieć, ale w tym wypadku nie można bezkarnie użyć ani słowa „on”, ani „sam”. Czymże jest „on”? Czymże więcej niż szyfterem, „operatorem niepewności tworzonym na powierzchni języka” (s. 180), a mówiąc jeszcze inaczej, językowym zerwaniem, pozorną obietnicą komunikacji? Czymże jest jego „samość” z wyrażenia „on sam”? Czyżby niemożliwą spoistością (s. 97)? Fabulacją na temat tego, co uznajemy za naszą narrację o innym? Wreszcie co oznaczają słowa „chciałoby się powiedzieć”? Kto skrywa się za „chciało”, jakie „się”? Powiedzieć do jakich wyobrażonych/fantazmatycznych słuchaczy? Bohaterem jest narrator Roland Barthes (rozłupany wymiennie stosowanymi zaimkami pierwszo- i trzecioosobowymi), nie Roland Barthes – narrator, czyli jego wielkie tematy: doksa, ciało, podmiot.
„Doksa […] to Opinia publiczna, Duch większości, drobnomieszczański Konsensus, Głos Natury, Gwałt Przesądu” (s. 57). W pewnym momencie Barthes wyróżnia gatunki (takiego określenia używa, choć to „gatunki” głęboko idiolektyczne) swojego pisania; kolejno: mitologia społeczna, semiologia, tekstualność, moralité. Jeśli szukać nici przewodniej, która pozwalałaby powiązać (metaforyka tkacka odnośnie pisania jako splotu, textus też częstokroć rozpoczyna swą przędzę od Barthesa) poszczególne (jakże radykalnie różne) książki, byłby to opór przeciwko doksie. A zatem gest jawnie polityczny, mierzący w obmierzłe status quo, porywający pojęcia (takie jak np. „gatunek”) i poddający niezobowiązującej obróbce (Barthes całe życie marzył o pisaniu „lekkim”, nieobciążonym nadmiarem sensu), a wyprowadzającej w nieznane. Z doksą walczył już od „Mitologii”, w których utrwalone w społeczeństwie francuskim znaki kulturowe (grzywka aktora, picie wina) uwodził, uprowadzał do własnej analizy, obnażał ich umocowanie i z tego obnażenia (seksualnego) czerpał przyjemność i rozkosz. Rozbijając doksę, staje bowiem po stronie paradoksu/paradoksy, a ten/ta jest przekrzywieniem, przekroczeniem – czyli rozkoszą (s. 123–124). Przede wszystkim rozkoszą ciała. Społeczny konsensus eliminuje przecież jednostkowe upodobania, wykreśla ze słownika słowa takie, jak „lubię, nie lubię” (s. 128), a to one stanowią projekcje ciała – warunek odróżnienia (nie jestem taki jak inni). Lecz tak samo jak podmiot lubi/nie lubi różnych rzeczy, tak jak ciała są mnogie (trawiące, migrenowe, zmysłowe, muskularne, miejskie/wiejskie, s. 71; ciało wczorajsze, ciało dzisiejsze), tak też podmiot nie jest jeden – w naturalnym rozumieniu nie istnieje (a jeśli już, to w stanie rozproszonym).
Czyli kto inny jest bohaterem tej powieści. To poddane dysseminacji, rozsiane właściwości podmiotu, jego sprzeczne przymioty i alegacje. Powiedzmy: materializm, hedonizm, buddyzm (s. 155). Barthes był materialistą nie tylko w momentach, gdy wznawiał pracę maszyny dialektycznej, ale również wtedy, gdy akcentował fizyczną, znaczącą część znaku, zatrzymywał się na tembrze głosu, fakturze słowa. W ten sposób dążył przecież do ucieczki od przymusu znaczonego – w staraniach o osiągnięcie stanu wyzwolenia od sensu, który Zen określa satori oraz który w krytyce jakiejkolwiek przemocy zbliżał się do buddyzmu. Lecz zawsze pozostawała gra ze znaczącym, jego śliską lub chropawą powierzchnią, które doprowadza ciało do ekstazy. Stąd też hedonizm.
A zatem kto inny jest bohaterem tej powieści. To rozproszone znaki, efekty pracy ciała, zdania. Czymże innym mogłaby być biografia pisana pod postacią ułożonych w przeważającej mierze alfabetycznie haseł? Ten porządek fragmentaryczny, któremu Barthes pozostawał wierny przez wiele lat, pozwala w-cielić w życie (w pismo) ideę heterologii, to znaczy regułę zerwania. Wraz z nią dyskurs unika osunięcia się w przewidywalność (s. 161), w jałową paplaninę Tego Samego. Dzięki fragmentowi można nie pisać wreszcie pod dyktando, „obowiązkową figurę społecznego pisma” (s. 55). Ważna jest nie racja, lecz styl na miarę racji – pomimo niegasnącego zaangażowania, Barthes zmierzał do osiągniecia poziomu apolitycznego, na którym następuje rozdzielenie form od przyczyn i celów (s. 183). Do estetyki. Bohaterem byłby zatem swoisty dandyzm tekstu (s. 118)?
Mam wrażenie, że jest jeszcze inna odpowiedź na ową wymienność powieściowych postaci. Jest w książce metafora, która powraca parokrotnie i nie daje mi spokoju: „statek Argo […], w którym Argonauci wymieniali po kawałku każdą część, aż w końcu otrzymali zupełnie nowy statek, nie zmieniając jego nazwy i kształtu […]; ze źródła nic nie pozostaje: Argo jest przedmiotem niemającym innej przyczyny poza swoją nazwą, innej tożsamości poza swoją formą” (s. 56).
Zaraz po opublikowaniu swojego pierwszego tekstu na temat „Dziennika” André Gide’a, w 1943 roku Barthes rozpoczął pracę na fiszkach. Do końca życia zapisał ich około 15 tysięcy. Na pociętych na cztery części kartkach notatki przeróżnego rodzaju: od bibliograficznych wskazówek po analityczne mikroeseje. Valérie Marin La Meslée określiła je mianem „laboratorium pisma”. Gdyby istniała fenomenologia pracy pisarza, może uchwyciłaby ten moment, w którym borgesiański katalog fiszek i uniwersum rozgwieżdżonego tekstu zaczynają się dopełniać, uzupełniać, wymieniać?
Barthes był statkiem Argo, był szybki, chyży (gr. argo), był jego budowniczym, Argosem i był Argonautą. W książce jest przede wszystkim człowiekiem pisma, rozsypanym na podlegające nieustannej cyrkulacji fiszki, karty postaci, jest umykającym endoksalnemu systemowi niedomkniętym cudzysłowem: „Roland Barthes.
„Większość studentów nauk społecznych i kierunków humanistycznych jest pod wpływem pomysłów Barthesa na długo zanim przeczytają chociaż jedno słowo z jego pism” – kwitował Graham Allen we wprowadzeniu do myśli francuskiego pisarza. Oczywiście Barthes pisał również o znajomości książek nieprzeczytanych, której nie odbierał ani ważności, ani rangi, jako że „jesteśmy dostatecznie wolni, by przyjmować tekst poza wszelką literą” (s. 113). A wpływ Francuza (jakkolwiek bał się jednolitych konstrukcji – był nim do szpiku kości) jest niepodważalny.
Ale jest też coś więcej. Barthes nieustannie czytał: teksty innych (Gide, Sade, Flaubert), teksty społeczne (petryfikujące się pod postacią mitologii), teksty ciała (manifestujące się w dreszczu rozkoszy), wreszcie siebie jako tekst („Roland Barthes”). Czytając, sam tworzył literaturę najwyższej miary (tu słowa uznania dla tłumacza, który – choć w niektórych przypadkach terminologicznych zdecydował się na rozwiązania dyskusyjne – sprostał wymaganiom stylu; zwłaszcza za odkopanie gry „w kaptywusa” (s. 60), nie znalazłem jej w „Słowniku Języka Polskiego”, pomógł mi dopiero dykcjonarz Lindego z 1808 roku). Pod nie zawsze uświadomionym wpływem Barthesa jest zwyczajnie każdy, kto poświęca się sztuce uważnego czytania – to największa lekcja autora „S/Z”. Lekcja lektury. Lekcja fragmentu (czyli leksji).
W jednym ze sfilmowanych wykładów Jacques Derrida przytacza zdanie Heideggera, że filozofia wypiera biografię. Co wiemy o Arystotelesie? „Arystoteles urodził się, myślał, zmarł. Reszta to anegdota”, powiada Derrida/Heidegger.
Zastanówiam się, czy z literaturą rzecz nie jest jeszcze bardziej skomplikowana. „Biografię ma tylko życie bezproduktywne” (s. 10). Roland Barthes urodził się, całe życie pisał, zmarł. Reszta różnica, jest nie-skończona.
Roland Barthes, „Roland Barthes”
przeł. Tomasz Swoboda
Wydawnictwo Słowo/obraz terytoria
Gdańsk 2011