Żywot bohaterki (bezimiennej do jednej z ostatnich stronic książki) rozdarty jest na dwa, zdawałoby się, nieprzenikające się bieguny – opiekę nad matką i próbę zaangażowania się w trwałe związki z mężczyznami. Przekrój na dwa opowieściowe wątki jest ważny; nie tylko z punktu widzenia bohaterki, ale też czytelniczego – pierwszy jest świetnie poprowadzony, drugi – raczej stereotypowo.
Żółcińska przedstawia swoją postać w momencie kresu życia Niej (tak określana jest matka). Związek tych kobiet to nieustanna walka o samostanowienie głównej bohaterki, która niemal wykorzeniona (ma tylko Nią), przez całe dzieciństwo i nastoletniość na różne sposoby przysposabiana była do pełnienia funkcji opiekunki własnej mamy. Pisze: „Jeśli wakacje spędziłam z Nią, miałam pewność, że Ona nie umrze podczas mojej nieobecności. Ale Ona nie chciała wyjeżdżać, przecież bała się, że zachoruje podczas wyjazdu i ja będę miała kłopot. Zresztą wyjazdy były nam nie po drodze. Jednak tego lata, gdy kończyłam podstawówkę, postanowiłam pojechać na obóz, który reklamowany był w szkolnej gazetce”. Chęć wyjazdu na szkolny obóz jawi się tutaj jako swoisty bunt dorastającego dziecka, coś niepoprawnego, niewdzięcznego w stosunku do rodzica. I słowa stały się ciałem – matka, jakby karząc córkę, znalazła się w szpitalu. Dziecko nie tylko musiało się zmagać z nową szkołą i nową klasą, ale też z codziennymi odwiedzinami w szpitalu, świadomością „cudu, że matka z tego wyszła”, a co więcej – z wielomiesięcznym odpoczynkiem kobiety w sanatorium. Córka zostawała sama.
Chorobowa socjalizacja pozostawia traumy, podobnie jak dawny zawał serca matki znaczy bliznami wydruk EKG. Dorosła bohaterka więc haruje w korporacji na siebie i matkę, byleby Jej żyło się lepiej; robi to, mimo że postępujący Alzheimer rodzica skutecznie utrudnia bycie córką i jeszcze bardziej wymaga nieustającego matkowania. Bohaterka Żółcińskiej jest zniechęcona, pragnie zmiany, oderwania, lecz zupełnie nie potrafi tego osiągnąć. Być może winne są wspominane traumy, brak wzorca do naśladowania, a także kulturowo przyjęty „przymus” opieki nad starymi i/lub schorowanymi rodzicami. Paradoksalnie nawet zatrudnienie wyspecjalizowanej opiekunki, a potem – w konsekwencji nasilenia choroby – umieszczenie matki w prywatnym domu opieki nie przynosi bohaterce wytchnienia. Ta część książki jest bardzo ciekawie rozegrana przez Żółcińską, a jej rwana fraza i krótkie zdania unaoczniają, jak bardzo życie dławi protagonistę.
Pomiędzy pracą, odwiedzinami w szpitalu i domu opieki bohaterka wikła się w miłosny trójkąt. Pierwszym z mężczyzn jest August – dobry, uczynny, bogaty, rodzinny, raczej przewidywalny i nieskomplikowany. Drugi to Maciej – gburowaty, nieprzewidywalny, źle ubrany, ale tajemniczy. Żółcińska bezbarwnym kochankom dodaje po bruździe, by w jakiś sposób ich dookreślić, a wręcz dodać im „męskości”. Tym samym posługuje się wytartym stereotypem – August skrywa tajemnicę z przeszłości (której wyjaśnienie okaże się niewarte zachodu), a Maciej ma dziecko i ciężarną żonę (a co za tym idzie: krętactwa, sprawy rodzinne, kłótnie z kochanką pod tytułem „kiedy jej powiesz?!” itp.). Mężczyźni są zupełnie inni, jakby zagubiona przez życiową traumę bohaterka nie wiedziała nawet, w jakich facetach gustuje. Dwóch partnerów ma ukazać niestabilność młodej kobiety, jej emocjonalne okaleczenie. Uzbrojona w cynizm, próbuje ona zbagatelizować piętrzące się problemy, tym samym odpycha możliwość „bycia szczęśliwą”, wręcz masochistycznie taplając się w kolejnych małych i większych katastrofach. Z „Najdroższej” wynika, że kobiecie potrzeba kogoś, kto zapewni jej bezpieczeństwo, którego w dzieciństwie zwyczajnie nie zaznała.
Dlaczego musi być to mężczyzna? W pewien sposób bowiem książka Żółcińskiej jest opowieścią o antysiostrzeństwie, co byłoby nawet ciekawym zabiegiem, gdyby autorka nie powielała znanych klisz. Wszystkie kobiety z otoczenia bohaterki są nieciekawe, nudne, komiczne lub stłamszone na własne życzenie; mamy zatem otyłą korposukę (sic!), nieatrakcyjne kury domowe, niekompetentne opiekunki, niesympatyczne pielęgniarki, głupkowate koleżanki, a także eksfeministkę, która rzuciła swoje poglądy na rzecz dziecka i męża lubującego się w piciu piwa przed telewizorem. To według mnie największe przewinienie autorki „Najdroższej” – tworząc przekonującą relację matki i córki, zupełnie zignorowała pozostałe kobiety (a jest ich sporo) funkcjonujące wokół głównej bohaterki.
Debiut Wandy Żółcińskiej należy jednak zaliczyć do udanych. Pisarka operując ciekawym, emocjonalnym językiem, przedstawia historię matriarchalnego ogniska domowego, w którym relacja matka–córka zostaje skutecznie zachwiana, stając się wręcz patologiczną. Nadbudowane przez lata egzystencji z chorą napięcie towarzyszące protagonistce skutecznie utrudnia spojrzenie na teraźniejszość trzeźwym okiem. Żółcińska rozgrywa to perfekcyjnie. Zdecydowanie warto czekać na kolejną książkę autorki.
Wanda Żółcińska, „Najdroższa”
Prószyński i S-ka
Warszawa 2015
fot. Norbert Gajlewicz