Hasła tegorocznego Malta Festival Poznań: My, Naród; My, Bałkany; My, Wschód; My, Europa; My, Inni prowokowały do zadawania pytań o możliwość istnienia wspólnoty nie opierającej się na opozycjach. Przez dziesięć dni festiwalu, mimo braku artystycznych olśnień, taka utopia okazała się możliwa.
W sobotę, 24 czerwca, spektakularny koncert grupy Laibach w Parku Wieniawskiego (świetna lokalizacja) oficjalnie zamknął tegoroczną edycję Malta Festival Poznań, ale publiczność mogła uczestniczyć w wielu jego wydarzeniach jeszcze przez całą niedzielę. Milan Fras i Mina Špiler w jednym z najbardziej znanych utworów w swoim repertuarze zaśpiewali, że „życie to życie” („Life is life”). Te słowa zwykle nastrajają mnie pesymistycznie. A przecież kolejna linijka tekstu przypomina, że – kiedy działamy wspólnie – mamy moc: „we all get the power”. Tak właśnie mogłoby brzmieć motto tegorocznej Malty.
Organizatorzy największego poznańskiego festiwalu nie boją się dotykać trudnych spraw. Po raz kolejny, wspólnie z zaproszonymi gośćmi, zdecydowali się inicjować dyskusje o aktualnej polityce, naszym stosunku do uchodźców czy niebezpieczeństwach wynikających z radykalizacji postaw w Polsce i na świecie. Idiom „Platforma Bałkany” często był tylko pretekstem, żeby mówić o polskich sprawach. O nas, tu i teraz. W tym wymiarze festiwal znakomicie wypełnił ważną funkcję. Polityka, o czym wielu ludzi nie chce pamiętać, wywiera wpływ na każdego z nas. Powinniśmy więc kształtować ją, używając do tego dostępnych nam środków. Malta stała się efemeryczną enklawą, zamieszkałą przez ludzi przepełnionych niepokojem o otaczający ich świat. Nie tylko inicjowano dyskusje na temat bieżących wydarzeń, ale podjęto też próbę bezpośredniej interwencji i pomocy tym, którzy jej najbardziej potrzebują. Zorganizowano wyprzedaż garażową, z której dochód przeznaczono dla mieszkańców ogarniętej działaniami wojennymi Syrii. W ten sposób zebrano ponad 15 tysięcy złotych.
Budowanie wspólnoty osób wrażliwych: zainteresowanych sztuką, ciekawych innych, otwartych na dyskusję o problemach współczesności i poszukujących sposobów radzenia sobie z nimi to najważniejszy z efektów tegorocznej Malty. Przez kilka dni i wieczorów na poznańskim placu Wolności powoływana była utopijna koegzystencja różniących się od siebie, a jednak podobnych, przyjaznych sobie i rozumiejących się ludzi. Spotkania, warsztaty, dyskusje i prezentowane równolegle z nimi działania artystów, których prowokuje realne życie i jego problemy, miały szczególną wartość. Pozwoliły nam ugruntować poczucie odpowiedzialności za świat, w którym żyjemy. I chociaż niełatwo przełamać dominujące wrażenie bezsilności (intelektualne zaangażowanie nie wystarcza do budzenia huraoptymizmu), na placu Wolności można było poczuć czasem atmosferę kontrkulturowego przewrotu. Inicjowali go publicyści, teoretycy i specjaliści różnych dziedzin. Przez kilka dni, w tej niezwykłej, ograniczonej przestrzeni i czasie odzyskiwali oni publiczny autorytet. Malta udowodniła, że można podtrzymać ten wyjątkowy klimat, który po raz pierwszy pojawił się w tym samym miejscu przed trzema laty. Ówczesna reakcja wielu osób na groźby wobec planów prezentacji „Golgoty Picnic”, manifestowaną przez władzę bezsilność i fakt odwołania spektaklu pokazały, że potrafimy się zjednoczyć, walcząc o wspólną sprawę. W tym roku manifestacyjne gesty ministerstwa, dyskusje na temat niechęci Polaków do emigrantów i odradzającego się faszyzmu czy powody nieobecności Olivera Frljicia nie działały już tak silnie i powszechnie. A jednak w znakomicie zaaranżowanej przestrzeni placu Wolności wiele się wydarzyło. Sprzyjała temu mała architektura według projektu Joli Starzak i Dawida Strębickiego, którym kolejny raz na pustym placu miejskiego oceanu udało się stworzyć przyjazną wyspę, gdzie chętnie zatrzymywali się wszyscy.
Co zostało w pamięci tych, którzy skorzystali z propozycji umieszczonych w programie głównym tegorocznej Malty? Zapewne niechęć do ministra, nie wywiązującego się z podjętych zobowiązań finansowych. Nie chciałbym teraz skupiać na akcji Zostań Ministrem Kultury, której celem było „ratowanie festiwalu” przed ekonomiczną cenzurą Piotra Glińskiego. Odnotujmy jednak, że zebrano ponad 300 tysięcy złotych, w czym znaczący udział miało kilka firm. Ich reprezentanci, jak widać, nie obawiają się jeszcze klątwy rządzących i znaleźli w sobie dość odwagi, żeby wspomóc festiwal. Szczególne podziękowania i gratulacje należą się jednak każdemu z 1837 donatorów, którzy ofiarowując choćby najdrobniejszą kwotę, sprawili, że tegoroczna edycja Malty „została uratowana”. Oszczędzanie na kulturze jest błędem każdej krótkowzrocznej władzy i – obok prób ręcznego sterowania – jednym z największych jej grzechów w tej dziedzinie. Szczególnie niewybaczalnym – jeśli odbywa się z powodów ideologicznych. W tym przypadku w grę wchodziła każda z tych ewentualności. Mimo to kusi mnie jednak postawienie przekornego pytania: czy impreza taka jak Malta, prowadzona przez zespół młodych ludzi pracujących pod kierownictwem Michała Merczyńskiego, jednego z najbardziej doświadczonych polskich dyrektorów zarządzających kulturą, nie powinna od czasu do czasu przechodzić warsztatów z gospodarności? Na tym tle szczególnie ciekawe wydaje się to, w jaki sposób zostaną wykorzystane zebrane pieniądze, które – zgodnie z wypowiedzianą z głównej sceny deklaracją dyrektora festiwalu – mają zostać przekazane Fundacji Malta.
Liczby, opublikowane przez organizatorów w podsumowującym Maltę 2017 komunikacie prasowym, są imponujące. Zapewne większość z 85 tysięcy widzów, którzy według szacunków uczestniczyli w Malcie, słyszała o jednym z kuratorów jego idiomu, Oliverze Frljiciu. Nikt go tu jednak widział. Ile nazwisk artystów, spośród 580 – zgodnie z wyliczeniami organizatorów – zaangażowanych w tegoroczną Maltę, pozostało w naszej pamięci? Które z trzech setek wydarzeń wryły się w nią najmocniej? Znakomicie sprawdziły się plenerowe koncerty. Występ Łukasza L.U.C Rostkowskiego i orkiestr dętych zjednoczonych pod szyldem Rebel Babel po paradzie rowerowej w dniu otwarcia festiwalu. Laibach w jego finale. Świetny odbiór spektakli na plenerowej scenie na placu Wolności, szczególnie Żelaznych Wagin i monodramów Jana Peszka i Danuty Stenki. Wszystkie niebiletowane atrakcje festiwalu przypomniały, że otwartość jest potrzebna i sprzyja wyrównywaniu szans w dostępie do kultury. A publiczność ogólnodostępnych wydarzeń chętnie i – co warte podkreślenia – w pełni świadomie w nich uczestniczy. W tym wymiarze potencjał promocyjny festiwalu został wykorzystany znakomicie.
W programie Malty znalazły się spektakle poznańskich teatrów z ostatniego sezonu – i to nie tylko instytucjonalnych, ale też pracujących w Scenie Roboczej czy Republice Sztuki Tłusta Langusta. Kto nie zrobił tego wcześniej, mógł zobaczyć najnowsze produkcje Polskiego Teatru Tańca. Równocześnie jednak dryfujący ku coraz większej niezależności blok programowy Stary Browar Nowy Taniec w tym roku jawił się jako cykl niemal niezależny od programu Malty. Bardzo trudne zadanie mieli ci, którzy starali się zobaczyć spektakle zaproszone przez jego kuratorkę, Joannę Leśnierowską (w tym roku pracującą wspólnie z Mateuszem Szymanówką), a równocześnie uczestniczyć w polecanych przez organizatorów wydarzeniach programu głównego. Bardzo interesujące okazały się, znajdujące się na pograniczu sztuk, wymagające zaangażowania i twórczego działania spektakle/instalacje Kate McIntosh („In many Hands”, „Worktable”), specjalizującej się w pracy z przedmiotem.
Oczekiwania części publiczności zawiodły dwa spektakle teatralne pokazywane w ramach tegorocznego idiomu. „The Republic of Slovenia” z Lublany to przykład teatru dokumentalnego. Widowisko obrazowało zaangażowanie najwyższych osób w państwie w proceder nielegalnego handlu bronią w czasie toczącej się wojny na Bałkanach. W jego kluczowej części dosłownie przytoczone zostały stenogramy z tajnej narady, podczas której prezydent, premier i ministrowie jego rządu zastanawiali się, jak ukryć ten fakt przed międzynarodową opinią publiczną. I chociaż w kolejnej części widzieliśmy pościgi samochodowe i różne wersje akcji służb specjalnych, dominowało wrażenie niezrozumienia, a nawet znudzenia. Dużo lepiej przyjęty został „Turbofolk” w reżyserii Olivera Frljicia. W spektaklu, którego premiera odbyła się przed dziewięciu laty na scenie Chorwackiego Teatru Narodowego w Rijece, pojawiają się wszystkie znaki charakteryzujące dzisiejszą estetykę reżysera warszawskiej „Klątwy”. Jest autoprezentacja aktorów, oscylująca na trudnej do rozpoznania przez zwykłych widzów granicy pomiędzy prywatnością i fikcją, są sceny nieuzasadnionej przemocy i gorącej namiętności, jest wyjaskrawiony, zbanalizowany erotyzm. Temu wszystkiemu towarzyszą odtwarzane w tle bałkańskie przeboje muzyki popularnej, których teksty uważane są dzisiaj za propagujące nacjonalizm. Brakowało mi w „Turbofolku” głębszej refleksji dotyczącej bratobójczej wojny. Nie usatysfakcjonowała mnie także w pełni autoironia reżysera. We fragmencie włączonym do przedstawienia specjalnie dla polskich widzów jedna z aktorek mówi, że uprawiała seks z ministrem Piotrem Glińskim. Pyta, czy to stwierdzenie sprowokuje go do wytoczenia procesu. Zastanawia się, komu: jej samej, reżyserowi, teatrowi w Rijece, organizatorom festiwalu Malta? Inni wykonawcy wykrzykują oskarżenia przeciwko reżyserowi, który po tym, jak narobił zamieszania w Polsce, uciekł z tego kraju. Nie pojawił się nawet na festiwalu, którego jest kuratorem. Nie uważam, że takie wypowiedzi mogą wytrącić z rąk argumenty wszystkim tym, którzy nie potrafią zrozumieć nieobecności Frljicia w Polsce.
W pierwszy weekend wakacji zakończył się festiwal, który właśnie wtedy mógłby się zaczynać. Jeszcze kilka lat temu Malta odbywała się właśnie na przełomie czerwca i lipca. Była wówczas znakomitym pretekstem, by licealiści i studenci z Poznania pozostali w mieście, pod znakiem kultury rozpoczynając lato. Wówczas łatwiej było uczestniczyć w festiwalu zainteresowanym, nieprofesjonalnym miłośnikom teatru (był to wtedy festiwal teatralny) z całego kraju. Dlaczego teraz odbywa się przed zakończeniem roku szkolnego, kiedy na uczelniach trwa sesja egzaminacyjna? Kalendarza rozciągnąć się nie da, ale może warto zastanowić się nad sensem przesunięcia kolejnej Malty o tydzień? Skoro ważnym elementem festiwalu jest dziś integracja społeczna, mam wrażenie, że taka, niewielka zmiana, może przynieść dobre efekty.
Malta Festival Poznań
idiom: „Platforma Bałkany”
Poznań
16–25.06.2017