Archiwum
18.11.2010

American Film Festival – Stany w dobrym stanie

Jacek Sobczyński
Film

Idea American Film Festivalu była prosta. Organizatorzy pragnęli przełamać stereotyp, sytuujący kino amerykańskie – odmóżdżający, filmowy supermarket – na kontrze do wyrafinowanej kinematografii Starego Kontynentu.

Udało im się to bardzo dobrze, choć w zasadzie nie mieli dla kogo się starać. Znakomitą większość widzów wrocławskiego festiwalu stanowili ludzie obeznani z amerykańskim kinem niszowym, ci, którym nazwiska Johna Cassavetesa czy Grega Arakiego mówiły naprawdę dużo.

Jak na bohatera retrospektywy przystało, filmy Johna Cassavetesa cieszyły się sporą popularnością. Który z nich najlepiej wytrzymał próbę czasu? Na pewno kontrowersyjni „Mężowie”, portretujący grupkę trzech facetów w średnim wieku, którzy po nagłej śmierci przyjaciela oddają się na kilka dni szeregowi hedonistycznych zabaw. Wiedzą oni jednak, że sielanka potrwa maksymalnie kilkadziesiąt godzin, więc starają się wykorzystać je do maksimum. Czego tam nie ma? Upijanie się, podróż do Londynu, przygody z napotkanymi dziewczynami – a oprócz tego szczera radość z najprostszych, niczym nieobciążonych sytuacji – ot, choćby szczenięcego pluskania się w basenie. Cassavetes podsyca atmosferę ostrymi, ciętymi dialogami. Widz ma wrażenie, że bohaterowie pozostają w bezustannym sporze, choć tak naprawdę ciężko jest im przystosować się do założonych spontanicznie krótkich spodenek. Nie wszyscy równie spontanicznie je zdejmą…
Z innych, gorąco oklaskiwanych we Wrocławiu pozycji Cassavetesa wypada wspomnieć o kapitalnym „Zabójstwie chińskiego maklera”, czyli egzystencjalnym kryminale z wielką rolą Bena Gazzarry, który wcielił się w postać dokonującego tytułowego zabójstwa szefa klubu nocnego. Duże wrażenie zrobiło także „Dziecko czeka”, flirt Cassavetesa z kinem masowym. I wreszcie pozycje kultowe – „Cienie” i „Gloria”, w sam raz do odświeżenia na dużym ekranie.

Wybranie Johna Cassavetesa na bohatera pierwszej retrospektywy American Film Festivalu było zabiegiem w pełni świadomym. Niewtajemniczeni widzowie mieli okazję zobaczyć, jak wiele zawdzięcza mu współczesny „niezal” zza Wielkiej Wody. Surowe zdjęcia, oszczędne dialogi, charakterystyczny, „szarpany” montaż  – to wszystko rozpoczął Cassavetes. Echa mistrza pojawiały się na wrocławskim festiwalu cały czas, mniej je było słychać w filmach takich jak „O jeden ranek za daleko”, bardziej w „Legendarnych amerykańskich pidżama party”. Ale trafiały się obrazy wyskakujące przed szereg.

Nie skłamię, nazywając „Papierowe serce” Nicka Jasenoveca najbardziej uroczym filmem ostatnich lat. Ta przedziwna hybryda dokumentu i komedii romantycznej opowiada o sondzie, którą dla własnych celów przeprowadza amerykańska aktorka standupowa, Charlyne Yi. 20-latka podróżuje po Stanach, pytając przypadkowo poznanych ludzi o definicję miłości. Sama ma z tym duży problem – nigdy nie potrafiła się zakochać. Ale nagle na jej drodze staje kolega po fachu, aktor Michael Cera (znany m.in. z ról w „Juno” czy „Supersamcu”). Młodzi szybko stają się parą, a właściwie trójkątem – w ślad za nimi bezustannie podąża kamera. A reżyser próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy w erze szybkich randek i jednorazowych wyskoków klasyczna, romantyczna miłość nie trąci zdechłą myszą.

Jeszcze ciekawszym miksem dokumentu z fabułą było „Wyjście przez sklep z pamiątkami” Banksy’ego. Najbardziej przebiegły grafficiarz świata połączył film dokumentalny, mockumentary i szaloną komedię w brytyjskim stylu. Głównym bohaterem jest Francuz Thierry Guetta, który pewnego dnia dostał bzika na punkcie street-artu. Guetta zaczął jeździć za najbardziej znanymi artystami gatunku i filmować ich przy pracy. Wisienką na torcie miał być Banksy, jednak ten, jak powszechnie wiadomo, nigdy nie pokazuje swojej twarzy. Aż tu nagle król street-artu zgodził się, żeby Francuz towarzyszył mu w pracy pod warunkiem, że nie będzie filmował jego twarzy. Po pewnym czasie domorosły dokumentalista odkrył w sobie żyłkę ulicznego malarza. To nic, że kompletnie pozbawionego talentu – jego wzorowane na Banksym prace odniosły światowy sukces. A sam reżyser kpi w swoim filmie z recepcji street-artu, w zabawny sposób udowadniając, że inteligentny twórca może wcisnąć odbiorcy dosłownie wszystko. W tym kontekście słowa „Nie wierzę, że ci idioci kupili to gówno” wypowiedziane przez Banksy’ego po tym, jak jedna z jego prac osiągnęła na londyńskiej aukcji cenę kilkuset tysięcy funtów, nabierają większego znaczenia. Przy okazji Banksy dał do myślenia tym, którzy od lat starają się rozszyfrować jego tożsamość – po wyjściu z kina wielu widzów utożsamiło go z… Thierrym Guettą.

„Czyste” kino dokumentalne miało się na American Film Festivalu bardzo dobrze. Laureat nagrody publiczności, film „Dwóch Escobarów” Jeffa i Michaela Zimbalistów udanie ukazał zależności pomiędzy futbolem a kartelami narkotykowymi w Kolumbii lat 90. „Blank City” Celine Danhier szczegółowo sportretował nowojorską scenę no wave, szczególnie aktywną w latach 70. Michael Moore w filmie „Kapitalizm, moja miłość” w swoim stylu rozprawił się z krytyką systemu kapitalistycznego, z lubością zestawiając ze sobą skrajnych bohaterów, manipulując i dopuszczając się błazeńskich sztuczek (owijanie banku na Wall Street policyjną taśmą). I wreszcie bodaj najlepszy dokument festiwalu, „Skandalista George Lucas” Alexandra O. Philippe’a, czyli rzecz o tym, jak kultowe dzieło (w tym przypadku „Gwiezdne wojny”) ma prawo być poprawiane przez wszystkich, za wyjątkiem… samego reżysera. Niemile zaskoczył za to „Nastoletni paparazzo” Adriana Greniera, gdzie trudniący się cykaniem fotek celebrytom 13-latek został sportretowany w duchu E! Entertainment. Nie zabrakło jęczącej nad życiem synalka mamuni, gwiazd traktujących go niczym maskotka oraz oczyszczającego finału, w którym starszy o rok mały paparazzo zrozumiał, że jego życie powinno biec w nieco innym kierunku. Brr!

O dwóch filmach mówiło się na tegorocznym American Film Festivalu więcej niż o jakichkolwiek innych. Oba tytuły łączy ekstremalny gatunkowy kolaż, teledyskowe zdjęcia i… niewielki zawód. „Kaboom” Grega Arakiego zaszokował widzów wybuchowym połączeniem narracji à la „Buffy: postrach wampirów”, horroru, kina młodzieżowego i porno. A wszystko dzieje się w amerykańskim akademiku, gdzie zaczynają się dziać cokolwiek przerażające rzeczy. Nie da się ukryć, że odważną, pastiszową stylistyką Araki nie obronił się przed przebijającą się przez scenariusz głupotą, warto natomiast zaczekać do finału – to ta sama liga zaskoczeń, co „Pirania 3D”! Natomiast pokazany na zakończenie festiwalu „Scott Pilgrim kontra świat” Edgara Wrighta obezwładnia tylko przez pierwsze 10 minut. Później fenomenalna, komiksowa narracja zamienia się w reportaż z komputerowej nawalanki, a sama historia Scotta walczącego z bandą byłych chłopaków swojej obecnej dziewczyny niebezpiecznie dryfuje w okolice „Mortal Kombat”. Szkoda – gdyby Wright opamiętał się w bijatykach, mielibyśmy bodaj najlepszą (a na pewno najbardziej efektowną) ekranizację komiksu od czasu „Sin City”.

Nie ma co wydziwiać na festiwal z tak dobrą selekcją, jak wrocławska impreza Romana Gutka. Manewry są ograniczone – w końcu można wybierać tylko z puli nowego kina amerykańskiego… Tym niemniej o widownię Gutek już zadbał. Przed ostatnimi, niedzielnymi projekcjami, gdy w kinie pozostały już tylko upojone Red Bullami, czekające na nocny pociąg do domu senne niedobitki, do każdej z sal wszedł Roman Gutek. „Dziękuję, że przyjechaliście. Serdecznie zapraszam was za rok” – powiedział do zdumionych widzów. Stary, kinowy wyga dobrze wie, czym zjednać sobie młodego widza. Filmy filmami, ale dopóki organizator będzie dla gości na wyciągnięcie ręki, dopóty ci wybaczą mu wpuszczenie na ekrany nawet najbardziej przeintelektualizowanego chłamu. Którego – na szczęście – na tym festiwalu zabrakło.

 

American Film Festival, 20 – 24.10.2010, Wrocław



Idea American Film Festivalu była prosta. Organizatorzy pragnęli przełamać stereotyp, sytuujący kino amerykańskie – odmóżdżający, filmowy supermarket – na kontrze do wyrafinowanej kinematografii Starego Kontynentu.