Minęły dwa tygodnie od zakończenia tegorocznej edycji Malty. To czas wystarczający, żeby schłodzić emocje, które nabrzmiewały przez dziesięć gorących czerwcowych dni trwania imprezy zapowiadanej jako „najważniejszy festiwal teatralny w Polsce” (Mike Urbaniak, „Vogue”) i rozważyć zasadność promujących ją sloganów. Dosyć, by przemyśleć kulturotwórcze efekty poznańskiego festiwalu i zastanowić się nad tym, co przyniósł on miastu i jego mieszkańcom. Dostatecznie dużo, aby zyskać dystans i zapytać, co pozostało w pamięci po „blisko 300 wydarzeniach, w których uczestniczyło ponad 700 artystów z 15 krajów, prezentujących się w ponad 50 lokalizacjach”, o czym wielokrotnie z dumą informowali organizatorzy. Liczby robią wrażenie, jednak ilość nie przechodzi automatycznie w jakość. Kto miał nadzieję na uczestniczenie w spektaklach albo innych wyjątkowych wydarzeniach artystycznych najwyższej klasy, mógł doznać zawodu.
W zaskakująco skromnym programie tegorocznego idiomu, od lat stanowiącego najważniejszy blok festiwalowego programu, nie znalazło się niemal nic, co mogłoby dorównać maltańskiemu formatowi i realizowanym wcześniej ambicjom, które od lat wysoko ustawiały poprzeczkę oczekiwań widzów. Tego deficytu nie zdołała wypełnić prezentacja twórczości Nástio Mosquito (tegorocznego kuratora), premiera współprodukowanego przez Maltę spektaklu „Hańba” Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach w reżyserii Macieja Podstawnego ani koncert finałowy „Operetta. Żyjesz w Matrixie”. Na Malcie pojawiło się jednak wiele interesujących wydarzeń; przede wszystkim – na marginesach jej programu głównego. W tym roku, wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej, jakość festiwalu stworzyli artyści i kuratorzy Generatora, Poznania na Malcie czy Starego Browaru Nowego Tańca na Malcie, wykorzystując przy tym jedynie skromną część środków z budżetu organizatorów. Albo nie korzystając z nich wcale. Były jeszcze – dostępne dla każdego – warsztaty, spotkania, spektakle, projekcje filmowe i imprezy taneczne, które w większości odbywały się na placu Wolności, gdzie ludyczną mocą przyciągały przechodniów oraz dawały pretekst do wieczornych spotkań w festiwalowym centrum.
Świetnie projektowane przez Joannę Pańczak i Agnieszkę Różyńską działania łączące sztukę z aktywnością w ramach Generatora angażowały geograficzne i społeczne peryferia, poszerzając zasięg oddziaływania przez kulturę na mieszkańców miasta. Generator to inicjatywa, która mogłaby działać nieprzerwanie, o czym z pewnością wiedzą jego kuratorki, aktywne też poza czasowymi ramami festiwalu. Wykonywana przez nie godna szacunku, ważna praca organiczna nie pasuje do medialnego blichtru Malty. Nie ma ona festiwalowego charakteru ani skali – jej wartość nie polega na chwilowym przyciąganiu licznej publiczności, a na upowszechnianiu i promowaniu świadomości kulturowej / ekologicznej / społecznej / równościowej / pokojowej.
Prezentacje poznańskich produkcji teatralnych – Sceny Roboczej, Baraku Kultury, Ba-Ku Teatru czy Teatru Usta Usta Republiki, a także Polskiego Teatru Tańca (dwie premiery, w tym rewelacyjne „45” Jacka Przybyłowicza) i Teatru Polskiego w Poznaniu – dawały szansę na nadrobienie zaległości i wypromowanie lokalnej twórczości wśród festiwalowych gości. Blok Poznań na Malcie znacząco wzbogacił festiwalowy program pod względem artystycznym, podobnie jak – zainicjowane 15 lat temu przez Joannę Leśnierowską, która od początku była ich kuratorką – prezentacje tańca współczesnego w ramach Starego Browaru Nowego Tańca na Malcie. W Browarze pokazano kilkanaście interesujących spektakli polskich i światowych twórców, wśród których znalazł się przejmujący, postapokaliptyczny „YOU ARE SAFE” Agaty Siniarskiej; grający z queerową konwencją, angażujący widzów i dowcipnie komentujący nasze zamiłowanie do fotograficznych autoportretów „A Selfie Concert” Ivo Dimcheva; intymny, prosty i przejmujący „Gentle Unicorn” Chiary Bersani (tancerki o nienormatywnej motoryce); minimalistyczny, transowy projekt „Durational Rope” duetu Quatro czy „Masakra” znanego w Polsce i coraz lepiej rozpoznawalnego za granicą tancerza i choreografa Pawła Sakowicza.
Chociaż Generator, prezentacje poznańskich artystów czy Nowy Taniec współtworzą obraz festiwalu, decydujący wpływ na jego ocenę ma idiom. I tu zaczynają się schody. Odkąd ideą wyróżniającą kolejne edycje Malty stała się obecność zapraszanych do współpracy kuratorów, jej promocja sugeruje tematyczną spójność zgodnie z proponowanymi przez nich hasłami. Często okazują się one na tyle ogólne i pojemne, że w wyznaczanych przez nie ramach zmieścić można wszystko. Kurator wskazuje kierunek i sugeruje kilka/kilkanaście wydarzeń wchodzących do programu. Jego koncepcję uzupełniają – zwykle równoległe względem pierwotnej idei, a nie zbieżne z nią – dyskusje z fachowcami różnych dziedzin. W tym roku idiom, a wraz z nim i całość festiwalu, podporządkowany był hasłu „Armia jednostki”. Czy oprócz wyczuwalnej nawet dla laika wieloznacznej poetyckości tego wyrażenia ma ono moc konkretyzowania czegokolwiek? W zrozumieniu intencji kuratora Nástio Mosquito nie pomógł jego tekst programowy, wypełniony zamierzoną megalomanią, pustosłowiem markującym polityczne zaangażowanie i innymi formami intencjonalnego „blablabla”.
Sam Mosquito, który po raz pierwszy w Poznaniu pojawił się w zeszłym roku jako tajemniczy, nieznany niemal nikomu gość, do końca trwania festiwalu pozostał postacią enigmatyczną, chociaż zapowiadany był jako „jeden z najbardziej wyrazistych i charyzmatycznych twórców pokolenia 30-latków w obszarze sztuk performatywnych i wizualnych”. Po dziesięciu dniach trwania Malty, której program współtworzył, nie poznałem argumentów potwierdzających tę deklarację. Nie dostarczyła mi godzinna prezentacja jego dokonań w przestrzeni Starej Rzeźni, jednorazowy pokaz autorskiego „audiowizualnego kolażu” zatytułowanego „Waginokracja” ani powtórzony przez niego trzy razy performans „No.One.Gives.A.Mosquito’s.Ass.About.My.Gig”. W Poznaniu widywałem kuratora idiomu wielokrotnie, uczestniczyłem w spotkaniach z nim i byłem świadkiem prezentacji jego twórczości. Wszystko to pozostawiło wrażenie, że jest wolnym strzelcem – solowym muzykiem, pracującym też czasem z wideo. Czy to wystarczające kompetencje do współtworzenia programu dużego festiwalu?
Mosquito urodził się w Angolii, jednak jego akcent i wspomnienie dotyczące angielskiej szkoły sugerują związki z innymi regionami świata. W swoich kompozycjach muzycznych wykorzystuje własny wokal i ujawnia pokrewieństwo z Massive Attack, co zauważył także prowadzący spotkanie z nim Michał Nogaś. Przed dwudziestu laty spore wrażenie zrobił na mnie album „Mezzanine” tej grupy, pewnie dlatego podobają mi się tworzone przez Mosquito brzmienia. Podczas festiwalu kilka, a może kilkanaście stworzonych do nich klipów (innych autorów) zaprezentowano jako przegląd twórczości kuratora. Ich projekcja poprzedziła pokaz zmontowanej przez niego – z nielicznych, nadesłanych na sformułowany wcześniej apel, prywatnych dokumentacji aktów narodzin – „Waginokracji”, zaskakującej głównie skromną formą, nieadekwatną do szumnych zapowiedzi. Z kolei w kameralnym, prezentowanym w trzech różnych poznańskich przestrzeniach występie, ironicznie wykorzystującym konwencję karaoke, Mosquito na żywo ujawnił swoje umiejętności wokalne. Mam wrażenie, że robił przy tym polityczne aluzje, chociaż subtelne znaczenia obecne w nietłumaczonych, angielskich tekstach skandowanych przez niego na tle odtwarzanych bitów dla większości słuchaczy mogły nie być całkiem jasne. Wyraźnie zauważalna była za to gra z artystowską konwencją i dystansowanie się wobec publiczności, która mogła poczuć się przez to nieco zdezorientowana.
W stworzonym przez Mosquito programie idiomu znalazły się trzy widowiska. Każde dość skromne, ale – na swój sposób – ciekawe. Zarówno ascetyczne formalnie „55” Marokańczyka Radouana Mrizigi używającego białej kredy do kreślenia linii na podłodze sali teatralnej; żywiołowe, wymagające od tancerki niemałej dyscypliny i fizycznej sprawności, interesujące znaczeniowo „It’s going to get worse and worse and worse, my friend” w wykonaniu belgijskiej artystki Lisbeth Gruwez, jak i „The Foxes” Alice Joany Gonçalves, w którym dwie nagie performerki animizowały i uprzedmiotawiały obrazy swoich ciał, by w końcu odzyskać ich podmiotowość, wpisać można w nurt teatru ruchu. I choć każda z tych produkcji mogła budzić emocje widzów, nie wyróżniały się one niczym szczególnym na tle innych prezentacji tanecznych. Podobną estetyczną jakość, skalę czy precyzję wykonania zobaczyć można było w bloku Stary Browar Nowy Taniec na Malcie.
Wrażenia tematycznej niespójności tegorocznego idiomu nie zmieniły dyskusje, toczone niemal codziennie na placu Wolności. Dominował w nich – na zasadzie prostego skojarzenia z armią – temat współczesnych wojen. Szkoda, że w czasie, kiedy zbyt powszechnie, niemal bezkrytycznie fetyszyzowane jest nasze wojsko i obecność sił amerykańskich w Polsce (prezentujących swoje uzbrojenie nawet na festynach dla dzieci), nie zajęto się tematem rozbrojenia czy ideą pacyfizmu. W bełkotliwej egzegezie hasła idiomu, którą zaproponował Mosquito i jego propozycjach programowych dopełnionych przez programerkę festiwalu, Kasię Tórz, „Armia jednostki” przypominała wojska obrony terytorialnej – budzące zainteresowanie, ale niemające zdolności skutecznego działania.
Mieszane uczucia, z którymi pozostawiła mnie w tym roku Malta, zachęcają do krytycznej refleksji i przemyśleń. Nie chcę proponować niczego jej organizatorom, bo nie taka jest moja rola. Nie uważam też, żeby winą obarczyć można było samą formułę festiwalu, chociaż po tegorocznych doświadczeniach mam spore trudności z określeniem nie tylko tematu, ale nawet dziedziny, która dominowała w jego programie. Swoich wielbicieli mają i koń, i pies i wydra. Jednak dobrze wiedzieć, co i komu proponują organizatorzy imprezy finansowanej z publicznych pieniędzy. Wysokość rokrocznie przyznawanej Malcie dotacji miejskiej to kwota, o której jedynie pomarzyć mogą inne poznańskie inicjatywy kulturalne – nie tylko funkcjonujące przez kilka dni efemerydy festiwalowe, ale także działające cały rok i zostawiające trwały ślad kulturotwórczy, takie jak Scena Robocza czy Pawilon. Warto zestawić te trzy zjawiska w kontekście ich kosztów i efektów. Jakość idiomu tegorocznej Malty rozmywa część znaczenia, które zbudowała ona przez trzy dekady swojego istnienia. Przy znakomitej organizacji, promocji i umiejętnym wykorzystywaniu mediów społecznościowych, rozpoznawalnych promotorach, obecności gości ze stolicy i przychylności wydawców medialnych Malta coraz wyraźniej istnieje jako fakt medialny, tracąc równocześnie znaczenie artystyczne. Jej wspomnienia świetnie prezentują się na fotografiach, internetowych filmikach i w sponsorowanych artykułach prasowych. Jedno życie w pamięci, inne życie na zdjęciach. Organizatorzy festiwalu mają spore ambicje i niemałe środki, żeby je realizować. Czyżby zapomnieli, że najważniejszy jest mocny program?
Podsumowując poprzednią edycję odbywającej się od dwudziestu dziewięciu lat poznańskiej imprezy, nazwałem ją „festiwalem festiwali”. W tym roku wrażenie swobodnego łączenia odmiennych inicjatyw było szczególnie wyraźne. Z harmonogramu, jak z magicznego kapelusza, wypadało niemal wszystko: kolorowa uliczna parada, koncert popularnych szlagierów, akcje społeczne, happeningi, performanse, dyskusje, filmy, spektakle taneczne i potańcówki. Malta od lat nie jest wyłącznie festiwalem teatralnym, ale teatr zawsze był jej ważnym elementem. Teraz zszedł na dalszy plan. Po zakończeniu tegorocznej edycji poczułem się zagubiony. Nie wiem, jak określić to wydarzenie, któremu zabrakło wyraźnego charakteru, mocnych akcentów, a przede wszystkim – wyjątkowości.
Malta Festival Poznań
21–30.06.2019