Damon Albarn to prawdziwy człowiek renesansu. Stojąc za niezliczoną ilością projektów, z Blur i Gorillaz na czele, nagrywa kolejne płyty z mniej lub bardziej efemerycznymi zespołami, współpracuje z afrykańskimi muzykami, pisze kolejne ścieżki dźwiękowe. „Dr Dee”, będąc tylko teoretycznie pierwszym wydawnictwem Albarna podpisanym jego imieniem i nazwiskiem, z pewnością jest jego najbardziej „angielskim” w ostatnich latach.
Najwyższy czas pogodzić się z nieuchronnym końcem Blur. Pierwszy od lat podwójny singiel, imponujący boks podsumowujący całą działalność zespołu, koncert zamykający londyńskie igrzyska olimpijskie – wszystko to gesty układające się w spektakularny finał raczej niż nowy początek Blur. Choć Albarn wielokrotnie zmieniał już zdanie co do przyszłości swych flagowych grup, to najbardziej brytyjski z brytyjskich zespołów przechodzi już do historii muzyki.
Niepewny jest również los Gorillaz, patchworkowego projektu, który ewoluował od animowanej zabawy po pełnoprawną formację zewsząd czerpiącą inspiracje. Jednorazowymi zapewne przygodami okazały się zespoły The Good, The Bad & The Queen oraz Rocket Juice & The Moon. Etniczne zaś ciągoty Albarna doprowadziły go do współpracy z muzykami z Mali oraz Konga. Jego ciągłe rozedrganie stylistyczne było i jest mniej lub bardziej udaną ucieczką od etykiety brit-popu. Etykiety, której zdaje się już nikt nie pamiętać.
Płytę „Dr Dee” tymczasem otwiera najprawdziwszy złoty angielski poranek. Śpiew ptaków, dźwięki rozgrzanej łąki i dzwon wiejskiego gotyckiego kościoła. Następnie kameralna orkiestra i organy rozpoczynają opowieść o Johnie Dee. Album ten bowiem jest ścieżką dźwiękową do opery „Dr Dee: An English Opera” w reżyserii Rufusa Norrisa i Damona Albarna właśnie. Dzieło to inspirowane jest życiem Johna Dee, filozofa, alchemika i doradcy Elżbiety I.
Dee, urodzony w 1527 roku twórca dzieła „Monas Hieroglyphica”, wraz z Edwardem Kelleyem podróżował po Europie, w Niepołomicach spotkał się ze Stefanem Batorym, następnie udał się na dwór Rudolfa II, będący ówczesną stolicą alchemików. Kelley zdecydował się pozostać w Pradze, Dee natomiast powrócił do Anglii i został osobistym astrologiem królowej Elżbiety I, otrzymując od niej w opiekę szkołę w Manchesterze. Zmarł na przełomie lat 1608 i 1609, już za rządów nieprzychylnego mu i sztukom magicznym Jakuba I.
Płytę zatem wypełnia niezwykła atmosfera Anglii u szczytu jej potęgi. Był to świat, w którym gotyckie kościoły sąsiadowały z renesansowymi dworkami, odrodzeniowa myśl zderzała się z alchemicznymi fantazjami, pośród zaś grodzonych łąk wyrastały nowożytne miasta. Albarn doskonale odnalazł się w tej stylistyce, po swych amerykańskich i afrykańskich wojażach znajdując być może swe podobieństwo do renesansowego Johna Dee.
Po malowniczym intrze „The Golden Dawn” wokal Albarna pojawia się dopiero w „Apple Carts”, ewidentnie nawiązującym do muzyki dawnej i renesansowej. Wraz z dźwiękami harfy, które również możemy tu usłyszeć, skojarzenia wiodą ku neofolkowym kompozycjom Joanny Newsom. Na płycie mamy również chóralne zaśpiewy, kontrastowane często z kruchą gitarą akustyczną. Już w „The Moon Exalted” pojawia się żeński wokal, lecz to jednak wyśpiewany przez Damona „The Marvelous Dream” wyróżnia się najbardziej. Jest to bowiem najzwyczajniejsza w świecie piosenka, najbliższa regularnej twórczości Albarna.
Jego afrykańskie ciągoty pojawiają się w perkusyjnym „Preparation” oraz plemienno-okultystycznym „9 Point Star”. W utworze poświęconym Kelleyowi pojawia się wsamplowany tajemniczy głos. Wyróżniają się również rozpędzony, finałowy niemal „Watching The Fire That Waltzed Away” oraz urokliwe, punktowane fletem „Cathedrals”. Utwory przepływają z jednego w następny, nie nużąc jednak, lecz tworząc spójną, intrygującą całość. Jeśli tylko się jej na to pozwoli.
Pierwszym odczuciem bowiem po zetknięciu się z „Dr Dee” może być rozczarowanie. Nie mamy tu do czynienia z solowym albumem dawnego króla brit-popu, porywającym i skrzącym się przebojami. Na poły opera, na poły folkowa płyta z muzyką dawną okazuje się jednak czymś równie, jeśli nie bardziej, wartościowym. W ostatecznym rozrachunku jest to dzieło zarazem urokliwe i wciągające, niewątpliwie wymagające skupienia i uważnego wysłuchania, w zamian jednak oferujące pięknie odmalowany, spójny świat.
„Dr Dee” ponadto należy, na szczęście, do kategorii soundtracków, których słuchać możemy spokojnie bez właściwego kontekstu. Nikt z nas bowiem opery Albarna najpewniej nie zobaczy, tak jak nikt nie widział zapewne opery o Darwinie z dźwiękami The Knife, filmu o Zidanie z muzyką Mogwai czy eksperymentalnego filmu „Drawing Restraint 9” w reżyserii małżonka Björk. Nie ma zatem powodu, by którekolwiek z tych dzieł traktować po macoszemu, wystarczy dać się porwać muzyce, kreując w głowie swe własne obrazy. Mając do dyspozycji dźwięki autorstwa Damona Albarna, jest to niezwykle łatwe.
Damon Albarn, „Dr Dee”
Parlophone
2012
fot. Jonny Donovan