Omdlewające ciepło indonezyjskiej dżungli. Oślepiający blask pełnego słońca, spływający powoli po czole pot. I jedna wizja, przyćmiewająca wszystko naokoło, przygniatająca swoją siłą wszystkie inne pragnienia: złoto. Swego czasu obiekt marzeń każdego kinowego kowboja czy pirata, dzisiaj raczej symbol bogactwa i dobrobytu. Ale wystarczy tylko subtelna sugestia, a nasza wyobraźnia od razu idzie w ruch. Złoto kojarzy się też w końcu z władzą, nieustępliwym pragnieniem czy ogromną ambicją, a te łatwo mogą się przerodzić w chciwość, władczość czy tyranię. „Gold” Stephena Gaghana zdaje się od razu stawiać sprawę jasno – już samym tytułem określa dokładnie tematykę, a opisem fabuły obiecuje wycieczkę w dobrze znane rejony kinematografii, do których zawsze wracamy z przyjemnością. Entuzjazm opada jednak bardzo szybko. Okazuje się, że historia snuta przez twórców wcale nie jest pastiszem dzieł dawnych mistrzów czy twórczą interpretacją zapoczątkowanych wtedy pomysłów, a zwyczajnie marnym naśladownictwem, poskładanym dosyć niezgrabnie z motywów ukradzionych nawet nie z wielkich klasyków, a z kilku popularnych filmów ostatnich lat. I tak jak to zwykle bywa z podróbkami: na pierwszy rzut oka wszystko z nią w porządku, ale w środku czai się rozczarowująca pustka.
Fabuła „Gold” oparta jest na prawdziwych zdarzeniach, o czym dowiadujemy się jeszcze z napisów początkowych. Rzeczywiście, Kenny Wells, główny bohater opowieści, to filmowe alter ego Davida Walsha – kanadyjskiego biznesmena, który pod koniec lat 80. ubiegłego wieku założył kopalnię złota w Indonezji i zarobił na niej ogromne pieniądze, a przy okazji wywołał jeden z największych skandali finansowych tamtych czasów. „Gold” kreśli drogę swojego protagonisty od trudnych początków, przez szalone czasy największego sukcesu, aż do bolesnego upadku, pozostając wiernym schematom kina „od zera do bohatera” i dopasowując do nich całą fabułę, ale jednocześnie wzbraniając się przed zbyt dużymi odstępstwami od rzeczywistości. Zamiast poczucia bezpiecznego realizmu wprowadza to jednak atmosferę niespójności i niezdecydowania. Za dużo tu przeskoków czasowych i zwyczajnych dłużyzn na zgrabne kino gatunkowe, za dużo rażących niekonsekwencji na wiarygodny film biograficzny. Dostajemy więc dosyć mdły mix tych dwóch konwencji opleciony schematyczną i przewidywalną fabułą, przez co nawet jeśli ktoś utnie sobie podczas któregoś z fragmentów drzemkę, na pewno nie będzie miał problemów z odnalezieniem się w historii po przebudzeniu.
Reżyser nie ukrywa też specjalnie, że chce zrobić film na miarę uwielbianego „Wilka z Wall Street” czy niedawnego „Big Short” i na każdym kroku stara się udowodnić, jaki to jest „fajny” i „na czasie”. „Gold” bez przerwy posługuje się więc dramatycznymi jazdami kamery, szybkim montażem i rytmicznym podkładem muzycznym, które mają sprawić, że bicie serca przyspieszy, a oczy nie będą mogły odkleić się od wypełnionego kolorami obrazu. Problem w tym, że przyjęta forma wynika tu jedynie z natrętnego podglądactwa, a nie określonej wizji reżyserskiej. Wszystko pozostaje zimne i wykalkulowane, przez co gubi się najważniejsza w tej konwencji energia, a próby Gaghana zaczynają przypominać kiepski pokaz przedawnionych sztuczek magicznych, które znudzony magik przedstawia jeszcze bardziej znudzonej widowni. Przede wszystkim jednak twórcy zdają się nie zauważać, że uwielbiane przez nich filmy pod płaszczem formalnego wyuzdania (a czasami nawet za pomocą niego) przemycały przepełniony ironią komentarz na temat współczesnego świata. W „Gold” na próżno szukać czegoś równie wysublimowanego. Treść i forma idą tu w zupełnie różnych kierunkach i w ani jednym momencie ich drogi się nie krzyżują. Już sama ta niekonsekwencja w dużym stopniu uniemożliwia czerpanie przyjemności z seansu.
Ale Gaghan nie daje też żadnych powodów, dla których warto by ten seans przecierpieć – sam nie wydaje się nawet przekonany, o czym tak naprawdę kręci film. Znajdziemy tu kilka losowo rozmieszczonych myśli typowych dla tego rodzaju produkcji, z refleksją na temat destrukcyjności czającej się w obsesyjnej ambicji i podporządkowującej sobie najtwardsze z charakterów sile pieniądza na czele, ale pozostają one bez znaczenia dla samej fabuły i postaci. Scena, w której Kenny zabiera grupkę bankierów do Indonezji, aby pokazać im, jakie uczucie towarzyszy wydobywaniu złota, daje nadzieję na zniuansowanie sytuacji, wprowadzenie pewnej różnorodności w świecie przedstawionym i zatarcie granicy między dwoma porządkami, ale szybko wątek ten umiera. Nawet centralna relacja filmu – ta pomiędzy głównym bohaterem a jego najlepszym przyjacielem i współzałożycielem biznesu (o wątku romansowym i głównej postaci kobiecej lepiej nawet nie wspominać, bo nie ma ona żadnego znaczenia dla całej historii) – staje się ważna dla fabuły jedynie w kilku wyselekcjonowanych momentach, a przez resztę projekcji usuwa się w cień i zostaje zapomniana. Złoto i pieniądze to nie to samo, mówi reżyser. Amerykański sen opiera się na fałszywych zasadach. W porządku, ale te myśli nie wynikają bezpośrednio z pragnień, ambicji i działań postaci. To bardziej sztucznie wtłoczone w intrygę myśli przewodnie, które mają odwrócić uwagę od braku pomysłu na twórcze rozwinięcie prawdziwej historii. Koniec końców Gaghan zdaje się bardziej zainteresowany zaskoczeniem widza nagłym zwrotem akcji niż stawianiem pytań na temat przedstawianej przez siebie problematyki. A że trudno też mówić o jakiejkolwiek zabawie płynącej z oglądana tego obrazu, widza zostawia się z pustymi rękami.
Co dostajemy więc w cenie biletu na domniemane „Złoto”? Tanią podróbkę, niewprawne fałszerstwo, istny produkt filmopodobny; ma on scenografię, kostiumy, muzykę i aktorów, ale samego filmu tak naprawdę brak. Jest tylko jedna osoba, która może czuć się oszukana bardziej niż pechowy posiadacz biletu do kina i jest to Matthew McConaughey, dokonujący wszelkich starań, aby jego postać pozostała ciekawa i niejednoznaczna, a obraz nie osunął w mielizny banału. Jego wysiłki spełzają na niczym, ale wypada je docenić. Szkoda jednak pochylać się zbyt długo nad pechowym „Gold” – sezon się kończy, ale teraz wciąż mamy zbyt dużo prawdziwego kina, żeby marnować czas na fałszerstwa.