Tegoroczna publikacja poznańskiej Fundacji SPOT „Poprawiajmy stosunki międzyludzkie. Wilda w czasach PRL” autorstwa Magdaleny Mrugalskiej-Banaszak wpisuje się idealnie w nurt coraz bardziej popularnych ostatnimi czasy archiwów społecznych.
Niezmiernie cieszy fakt, że coraz częściej w historiografii sięga się po antropologiczne metody opisywania historii codzienności z perspektywy „zwykłego człowieka”. Głos jest oddawany tym, którzy do tej pory znajdowali się na marginesie wielkich opowieści. Wcześniej był niesłyszalny i ginął wśród hałasu szabel i bombardowań. Takie opowiadanie historii daje również do myślenia współczesnym: o czym będą się uczyć nasze dzieci i wnuki, skoro my uczyliśmy się o tym, kto, kogo, z kim i za ile oraz ile przy okazji osób poniosło śmierć? Przecież to, co najważniejsze dzieje się tu i teraz, a nie gdzieś daleko, za sprawą możnych tego świata.
Archiwum społeczne to jedna z metod zbierania i opisywania historii osobistych, zwanych historiami ratowniczymi, narracjami, przekazem ustnym czy opowieściami wizualnymi za pomocą fotografii i filmów znajdujących się w domowych archiwach. Publikacja Mrugalskiej-Banaszak jest częścią większego projektu społecznego „Wilda w czasach PRL”, na który składały się również grupa facebookowa o tej samej nazwie oraz wystawa, cykl spotkań, wykładów i dyskusji na temat Wildy przed 1989 rokiem. Nie bez znaczenia jest fakt zaangażowania się w projekt wielu wildeckich instytucji, inicjatyw, osób i firm prywatnych. Na pierwszym miejscu, obok Fundacji SPOT wymieniana jest parafia rzymsko-katolicka pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego. Książka składa się z przedmowy Lechosława Olszewskiego, kilku autorskich tekstów popularno-naukowych Mrugalskiej-Banaszak traktujących o życiu dzielnicy oraz zbiór fotografii wybranych przez autorkę, wykonanych na Wildzie w czasach PRL przez jej mieszkańców i udostępnionych na potrzeby projektu.
Na dzielni: normalsi
Nie jest to jedyna w Poznaniu inicjatywa związana ze społecznym archiwum małej ojczyzny. Podobne działania na Śródce podejmowało choćby Centrum Turystyki Kulturowej TRAKT, którego metodologia zbierania materiałów od mieszkańców pokrywała się z tą wildecką. Ich finałem również stały się wystawa oraz publikacja „Trzeba by jeszcze powiedzieć” prezentująca opowieści i fotografie mieszkańców z komentarzami badaczy zajmujących się lokalnymi historiami. W obu publikacjach uderza nie tylko podobna szata graficzna, ale nawet podobieństwo nadanych tytułów – są to cytaty z realnych (człowieka) bądź wizualnych (sfotografowanego obiektu) bohaterów książki, ujęte do tego w tryb rozkazujący, co każe nam się zastanowić nad formą publikacji archiwów społecznych. Mam wrażenie, że mogą się one stać nad wyraz do siebie podobne. To, co je różni, może zostać dostrzeżone wyłącznie przez mieszkańców danej dzielnicy, a nie przez czytelników i czytelniczki „z zewnątrz”, a przez to, z szerszej perspektywy, publikacje takie wydają się po prostu nudnawe.
Archiwom społecznym przyświeca zwykle myśl, że to człowiek w największej mierze tworzy charakter dzielnicy. Przy takim założeniu wpadamy w pułapkę powtarzalności. Mogą nas z niej uratować kontekst kulturowy, architektura czy opisywane czasy, ponieważ nie powinniśmy oszukiwać się, że w jednorodnych kulturowo miastach, takich jak Poznań różnice między dzielnicami będą bardzo znaczące. W każdej dzielnicy znajdziemy w większości białych rzymskich katolików, Polaków, osoby pracujące, kobiety i mężczyzn, którzy w jak najlepszym świetle chcą przedstawić siebie i swoje życiowe dokonania – zostaną one wszak zaprezentowane publicznie. Nie uniknęła tego wildecka publikacja.
Nie ulega również wątpliwości, że osoby chętne do uczestnictwa w takich projektach, dzielenia się swoimi domowymi archiwami i opowieściami są najczęściej na tyle dobrze sytuowane lub mają na tyle wysoką świadomość miejsca, określaną mianem patriotyzmu lokalnego, że można by zaryzykować określenie ich jako „mieszczaństwo” czy bardziej współcześnie: „klasę średnią”. Stąd też może pewna monotonia tej książki, przypominająca rytuał oglądania zdjęć w albumach fotograficznych obcych ludzi. Początkowa ekscytacja ustępuje po jakimś czasie miejsca znużeniu, które może być naturalną reakcją na ogrom przedstawianego materiału. Zaczynają się mylić imiona, okresy, okazje i poszczególne wizualne wspomnienia zlewają się w jedną masę, w której trudno nam już wyodrębnić szczegóły.
PRL: resentymenty
Mrugalska-Banaszak z jednej strony rzetelnie przedstawia dorobek cywilizacyjny minionego czasu, segreguje fakty, daty i wydarzenia. Z drugiej zaś – ciężko jest jej uciec od postawy niejako prezentystycznej, która wpisuje się w obecną narrację deprecjonowania wszystkiego, co powstało w Polsce w czasach „komuny”. Jak sama pisze, chciałaby zdjąć z Wildy odium „czerwonej dzielnicy”, jako najbardziej robotniczej. Opinia ta ciągnie się za dzielnicą do dziś od czasów przedwojennych, a nawet wcześniej, w okresie PRL zaś została wzmocniona rozwinięciem się wielkich wildeckich zakładów przemysłowych, dających zatrudnienie tysiącom mieszkańców.
Nie wiem, co stoi za taką potrzebą – czy jest to chęć rozliczenia się z minionymi czasami jako tymi narzuconymi, nie naszymi, „czerwonymi”, skoro przytaczane przez autorkę fakty sugerują ogromny skok cywilizacyjny, jaki wydarzył się w tej dzielnicy w czasach PRL?
Mieszanie kategorii moralnych – braku wolności, ograniczania praw na różne sposoby przez władzę – z kategoriami codziennego życia i ułatwień, jakie przyniósł Wildzie PRL – od stworzenia sieci kanalizacyjnych, szkół, tras samochodowych i tramwajowych – przywodzi na myśl raczej podskórną niechęć do PRL niż faktyczną troskę o jej mieszkańców uciśnionych przez miniony system polityczny. Głębsze wniknięcie w wildecką tkankę społeczną pozwoliłoby na dostrzeżenie osobistych historii tych, którzy czasy te wspominają z rozrzewnieniem. Wówczas były ich udziałem podstawowe prawa socjalne, brutalnie odebrane w okresie transformacji i wczesnego kapitalizmu.
Środki bezpieczeństwa pamięci
Taka konstatacja mogłaby też być przyczynkiem do diagnozy problemu, z którym od lat styka się Wilda, zaznaczonego w książce przez autorkę: wizerunku dzielnicy jako niebezpiecznej i przestępczej. O ile trudno znaleźć odpowiedzialnych za ten stan wśród beneficjentów transformacji, o tyle już duża liczba przestępstw na Wildzie wynikała z pogłębiających się podziałów, utraty pracy, eksmisji oraz idącej za tym frustracji i uciekania się do zachowań przestępczych i patologicznych. Pamiętam swoją rozmowę sprzed lat z młodym wildzianinem, którego rodzina od pokoleń zamieszkuje dzielnicę. Nie miał on większych oporów. by dopuszczać się drobnych kradzieży czy aktów chuligaństwa. Powiedział mi: „Teraz na Wildzie jest spokojnie, bo pod koniec lat 90. i na początku 2000. pozamykali większość dawnych przestępców na dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia lat i nie wszystkim jeszcze udało się wyjść”. Brakuje w tym albumie tego typu narracji. Być może choćby zarysowanie ich z perspektywy ówczesnych i dzisiejszych wykluczonych byłoby słusznym uzupełnieniem obrazu tej fascynującej dzielnicy.
Mierzi również pewne historiograficzne zaniedbanie związane z pierwszymi latami PRL, zwłaszcza w rozdziale „Centrum wiary i religii”. Autorka skupia się na dwóch świątyniach – wspominanym wcześniej kościele pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego oraz kościele pod wezwaniem Maryi Królowej. W przypadku tego drugiego zaznacza, że pierwotnie była to świątynia ewangelicka, po wojnie „przejęta” przez katolików. Nie wiem, czy tylko mnie nasuwa się od razu pytanie: a co się stało z ewangelikami? Domyślić się możemy, że ci, którzy przeżyli wojnę, zostali wysiedleni do Niemiec. Ale w jaki sposób się to odbyło? Czy nie było to na Wildzie duże wydarzenie? Czy się o tym nie mówiło? Czy wśród ewangelików nie było Polaków? A jeśli byli, to co z nimi? Uczciwiej byłoby do tytułu rozdziału „Centrum wiary i religii” dopisać na końcu „rzymsko-katolickiej”, żeby wszyscy bardziej zainteresowani tematem wielokulturowości nie mieli w tym zakresie żadnych wątpliwości. Wątek ewangelicki pojawia się jeszcze w kontekście cmentarza ewangelickiego, znajdującego się na miejscu budowy Trasy Hetmańskiej – i tutaj niestety, poza anegdotycznymi opowiastkami, znów nie odnajdziemy choćby kilku faktów mówiących o jego powojennym losie.
Emancypacje
Nie brakuje jednak w książce perełek – zarówno fotograficznych, jak i narracyjnych. Zwłaszcza zdjęcia dawnej, nieistniejącej już architektury, pejzaży, elewacji budynków, które straciły swój pierwotny blask już w pierwszych latach kapitalizmu, zasłonięte przez przaśne i kolorowe szyldy prywatnych zakładów i sklepów, banery, napisy, a niekiedy zwykłe szmaty udające wsparcie na rzecz remontu kamienicy. Chwyta serce żal, gdy patrzy się na fotografię dawnego kina Wilda i przychodzi myśl, że co jak co, ale to kino to już na pewno nie wróci, choćby nie wiadomo jak dobre czy złe zmiany miały nastać. Urzekające są opowieści o rodzinnych fotografiach, na których główną rolę gra małe dziecko ze swoją zabawką na tle wielkiej budowy Trasy Hetmańskiej czy blokowisk. Wyziera z nich prosta prawda, realne doświadczenie życia, w którym o coś trzeba się starać, czegoś szukać, za czymś czekać. Jestem przekonana, że wiele osób ma w domach takie fotografie jak te przedstawione w wildeckim albumie, dotąd zarezerwowane tylko dla oczu naszych najbliższych. Dzięki publikacjom będącym skutkiem działań archiwów społecznych stają się one niezbędnym uzupełnieniem wielkich historii przez duże „H”, kropką nad i, brakującymi ogniwami, bez których żadna wojna ani żadna odbudowa nie miałaby najmniejszego sensu, ponieważ sensu tego przydają człowiek i jego codzienne zmagania.
Z punktu widzenia przesunięcia perspektywy historiograficznej ku opowieściom kobiet, dzieci, zwykłych ludzi w inicjatywach takich znajdziemy niebagatelną wręcz pracę, którą mogłabym określić jako emancypacyjną. Nie dość, że na światło dzienne wychodzi prawdziwe życie, człowiek z jego szczęściem i zmartwieniami, w takim ustawieniu perspektywy znajdujemy się krok dalej ku interpretacji dziedzictwa rozumianego jako całość minionego świata, w którym to, co do tej pory nie znalazło swojego miejsca na kartach historii, jest teraz odzyskiwane jako na nowo widzialne i słyszalne, równie istotne dla naszej wspólnej historii.