Archiwum
17.01.2012

Kiedy byłem kilkuletnim dzieckiem, dostałem w prezencie wspaniałą bombonierkę. Ogromne pudło zachwyciło mnie ślicznymi zdjęciami smakowitych czekoladek. Szeleszcząca folia opakowania opadła na podłogę, a mym oczom ukazały się… słodycze pokryte białym nalotem, ohydną pleśnią. Kiedy, mimo odrazy, postanowiłem spróbować pierwszego z brzegu cukierka, okazało się, że moje wytęsknione cacuszka smakują zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałem. Cóż za rozczarowanie! „Wykwintna” czekolada była paskudnie słona, a nadzienie trąciło obrzydliwą goryczką…

Tak samo czułem się, sięgając po kolejne numery pisma „Take Me”. Z każdą przeczytaną stroną narastały wstręt i złość, które budzą się zawsze, kiedy ktoś usiłuje mnie bezczelnie oszukać, zrobić w balona; kiedy nabija się ze mnie, uznając najwidoczniej, że ma do czynienia z głupkiem, któremu można wcisnąć horrendalne bzdury, epatując pretensjonalnym żargonem, tu i ówdzie wtrącając angielskie słówka. Jestem uczulony na arogancję i kłamstwo. Jedno i drugie odnalazłem w „Take Me” więcej niż gdziekolwiek indziej.

Po kolei jednak. Twórcy pisma podkreślają z dumą:

Siła magazynu „Take Me” tkwi w jego przekornym podejściu do kultury z jednej i dbałości o piękno wydania – z drugiej strony. Zestawienie z pozoru dwóch sprzecznych światów: mainstreamu i kultury offowej już od przeszło roku przynosi efekt w postaci niespotykanej dotychczas na polskim rynku ekskluzywnej jakości i świeżego kontentu. Podejmujemy wyzwanie skonfrontowania młodych – ambitnych ze sławami światowej klasy, statusu quo z tym, co nadchodzi, typowego z nietypowym, emocji z rozumem – to wszystko na jednej płaszczyźnie 150 stron magazynu.

Słowem, parowanie sprzeczności. Brzmi to, przyznajmy, dość intrygująco. Lecz jak często bywa w przypadku szumnych deklaracji, nasączonych autopromocyjną nowomową, obietnice rozmijają się z rzeczywistością.

Przytoczone zdania to bezczelna manipulacja, a w zasadzie kłamstwo. Kiedy bowiem zaglądamy do „Take Me”, okazuje się, że to ponad 150 stron całkowitego chaosu, braku przejrzystej idei porządkującej choćby dobór podejmowanych tematów. Oczywiście można ów bałagan nazwać „przekornym podejściem do kultury”, można też tani eklektyzm określić mianem „zestawiania z pozoru dwóch sprzecznych światów”. Ale wierzyć, że wszyscy czytelnicy są kompletnymi idiotami i kupią ten bełkot, to już gruba przesada.

Zapytajmy więc, co tak naprawdę określa kształt tego efekciarskiego wydawnictwa? Otóż według mnie „Take Me” jest po prostu snobistycznym pismem o modzie. Nie tylko dlatego, że ogromną część każdego numeru zajmują fotografie markowych fatałaszków, pouwieszanych na chudziutkich modelkach. Chodzi raczej o to, że „Take Me” jest pod każdym względem obrzydliwie i oportunistycznie modne.

Oto przepis na „Take Me”. Modna jest moda – będzie duuużo mody! Modny jest design – design no limits! Modna jest fotografia (na Facebooku co drugi użytkownik interesuje się pstrykaniem fotek) – będą i zdjęcia! Modna jest muzyka (niezmiennie od stuleci) – skrobniemy coś o jazzie albo hip-hopie plus jakiś wywiad ze znanym muzykiem! Generalnie stawiamy na wywiady, rozmowy, konwersacje. W ilości ogromnej i przytłaczającej. Bo przecież to czytelnicy lubią najbardziej, tę najłatwiejszą w odbiorze formę literacką, najbliższą poetyce telewizji śniadaniowej. Dodać trzeba, że nawet z tą formą autorzy „Take Me” nie radzą sobie zbyt dobrze. Oto przykład jednego z pytań, zadanych Malcolmowi Bernardowi – wykładowcy kultury wizualnej na Uniwersytecie Loughborough: „Myślisz, że to jak się ubieramy, wypływa z naszego środka?” Uff! Pytająca z pewnością trafi w końcu do „Dzień dobry TVN”.

W niektórych przypadkach poszczególne teksty publikowane na łamach „Take Me” bronią się jeszcze niezłym stylem, jednak w większości przypadków mamy do czynienia z twórczością przeciętną, często zaś – boleśnie słabą. Ilustracją owej słabości są choćby felietony zamieszczone na końcu numeru 13 z roku 2011.

Innym porażającym przykładem literackiej nieudolności jest artykuł z tego samego wydania, w którym pod koniec pada takie oto, błyskotliwe zdanie: „Jednak poleciałem w dygresję, a z seansu właśnie wychodzą ostatni widzowie”. Bez komentarza.

„Take Me” proponuje kiepskie teksty nie tylko dlatego, że ich autorzy nie są, delikatnie rzecz ujmując, wirtuozami pióra. Istotne jest również to, że pismu brak całościowej, wykraczającej poza wymiar czysto merkantylny, koncepcji budowania przekazu. Krótko mówiąc, nie wiemy, co chcemy powiedzieć, ważne, że wiemy, ile chcemy zarobić. I wskutek tego publikowane artykuły są albo sprawozdaniami z kolejnych imprez, typu „Design, bla, bla, bla…”, albo opowiadają w zasadzie o niczym. Treść jest dodatkiem do obrazków, nie ma większego znaczenia.

I takie jest właśnie „Take Me”. Wytwór na wskroś filisterski, pozbawiony jakiejkolwiek wartościowej treści, bo anektujący na własny użytek jedynie te obszary kultury, które akurat teraz są najbardziej medialne i najlepiej się sprzedają. Jak krótko można określić taką postawę?

Otóż jest to prostytuowanie kultury. Dosłownie. Mylą się bowiem ci, którzy utożsamiają prostytucję jedynie ze sprzedażą usług seksualnych. Jeżeli ktoś bezczelnie twierdzi, że to co robi, jest kontrkulturą, a następnie wciska czytelnikowi zestaw najmodniejszych temacików, żywcem zaczerpniętych ze śniadaniowych pogadanek Tomasza Kammela czy Magdy Mołek, to uprawia prostytucję. Nawet jeśli zagaduje tę prawdę bredniami na temat kultury offowej.

Kiedy więc twórcy „Take Me” przekonują, że wchodzą w swoistą interakcję z czytelnikiem, wręcz zapraszają go do współtworzenia swojego przedsięwzięcia, zapewniając: „Idea magazynu opiera się na sprawdzonej kontrkulturowej idei do it yourself, która nadaje całemu przedsięwzięciu, jakim jest „Take Me”, autentyczności w komercyjnej rzeczywistości”, brzmi to jak zapierające dech w piersiach kłamstwo. „Take Me” to bowiem nic więcej jak tylko przestrzeń telewizyjnych celebrytów, świat z pieczątką „VIP”. Pismo jest zanurzone w komercyjnym światku po samiusieńkie uszy! Nurkuje w nim z rozkoszą, jednocześnie zapewniając, że tak naprawdę to jest przeciw temu wszystkiemu, że wręcz brzydzi się powszechną komercjalizacją. Po czym z przyjemnością zakłada jeansy Calvina Kleina i wsiada do luksusowego BMW.

Nie robi też na mnie wrażenia dwujęzyczność „Take Me”. Nie odczuwam szczególnej potrzeby pogoni za lepszą, ładniejszą, mądrzejszą i bogatszą Europą. Nie aspiruję. Bo świat zachodni mam na wyciągnięcie ręki; na półkach książki tamtejszych pisarzy, filozofów, naukowców, i płyty z muzyką tamtejszych kompozytorów. Nie interesuje mnie też, czy kultura zachodnioeuropejska docenia tę naszą, wschodnią i prowincjonalną, niedorozwiniętą i ułomną.

Nie wiem, czy poza kasą i snobizmem, siłą napędową „Take Me” są także kulturowe kompleksy – zapewne tak. Żałuję tylko, że twórcy pisma nie potrafią otwarcie przyznać, iż interesują ich tylko, jakże miłe dla ucha, szeleszczące banknoty prosto z drukarni. To byłoby uczciwe.  Lecz kiedy nabiera się czytelnika i podatnika (pismo otrzymało pokaźną dotację ze środków publicznych), opowiada historyjki o kontrkulturowych ambicjach, jednocześnie tworząc wydawnictwo skrajnie komercyjne, nie wydaje mi się to w porządku. To, powtarzam z całą mocą, prostytuowanie kultury, coś wyjątkowo ohydnego, coś, na co nie chcę się zgodzić.

Twórcy „Take Me” zupełnie bowiem zapomnieli, że kultura ma za zadanie „kąsanie mieszczucha”, odwracanie uwagi od centrów handlowych, od blichtru kolorowych czasopism i miałkości „Dzień dobry TVN”. Ma także przypominać o tym, że istnieje coś więcej niż kasa, styl i designerskie błyskotki. „Take Me” chętnie umieszcza siebie w tej roli, lecz czyniąc to – kłamie i manipuluje. Pragnie być elementem kontrkultury, bo to po prostu świetny brand, coś jak sprzedawane w milionach egzemplarzy koszulki z Che Guevarą. Podszywa się pod zjawisko, którego jest zaprzeczeniem, bezczelnie wierząc, że nikt się nie zorientuje. Lecz trudno nie dostrzec, że król jest nagi. I wyjątkowo paskudny.

 

 

 

 

alt