Archiwum
24.02.2018

Postpsota z fabryki MAGII

Ola Juchacz
Muzyka Podskórny Poznań

Ciężko przyznać, że mało się rozumie z obecnej kultury, dzierżąc dyplom kulturoznawczyni. Wszystko tak przyspieszyło, że nie nadążam (poczuć się starą w wieku 26 lat – polecam!). W pewnym momencie musiałam się przestroić na „OK, nic nie czaję, ale i tak mi się podoba”. Bo na przykład: czy muzykę trzeba rozumieć, tak serio? Czy trzeba znać konteksty, rozumieć, o co chodzi w przekombinowanych gatunkach, kojarzyć płyty i okładki? Wiadomo, jest więcej frajdy, kiedy pojawia się jakaś forma pogłębionej rozrywki, ale chyba nie ma takiej konieczności?

Z takim miksem malkontenctwa i zaciekawienia poszłam na wydarzenie „MAGIAmafia” w Schronie. Miałam swoje typy, które chciałam usłyszeć – zwłaszcza, że kojarzę ich inne projekty (Niemy Dotyk to np. Cirocki, który razem z Lemiszewskim współtworzy zespół Złota Jesień; Piotruś Pan Selecta – Piotr Tkacz, którego miałam okazję słuchać pod pseudo DJ 2 Lewe Ręce).

Bardzo dużo czasu, który zazwyczaj poświęcam na alkoholowe pląse, tym razem przeznaczyłam na pogłębioną refleksję nad swoją niechęcią do nadmiernego zastanawiania się. Moi znajomi po fachu chętnie nazwaliby tę imprezkę zjawiskiem postjakimśtam. „Postinternetowym” najpewniej. To kolejne słowo po „hipsterach”, którym niektórzy się brandzlują, mimo że już od dawna trąci myszką. I jest niezrozumiałe, tak przy okazji.

Wszystko, co „post-” zyskuje rację bytu, nawet jeśli nie mamy pojęcia, dlaczego. „Post-” może znaczyć tyle co „po”, „nawiązujące do” czy przewartościowujące człon, do którego się przykleja. Nie wiesz, póki nie pogrzebiesz ‑ chyba dlatego tak bardzo kusi. Ma wokół siebie aurę niezrozumiałości. Wskoczysz na jakiś level, to może zrozumiesz, hehe, a jak nie, to się nie dogadamy, cwaniaczku.

Dlatego całkiem mnie bawi, że po moim bujaniu głową/biodrami/łapami przypominającym ruchy dzieci z „Sims 2” i wyczekiwaniu, aż ktoś użyje słowa „postinternet”, Mikołaj Tkacz mówi  mi postczwartkowo, na poprawinach w Farbach: „Koleś ze Schronu zapytał się, w jakim stylu gramy. Powiedziałem mu, że może gatunek #psotclub wpisać”. Genre z humorkiem.

„MAGIAmafia”, autorska impreza niezależnego wydawnictwa MAGIA, na stałe zagości w poznańskim Schronie. Chichoczę na samą myśl o częstej okazji do słuchania muzyki, która puszcza wirtualne oczko. Wrzuca nawiązanie, po którym myślisz: „o szlag, myślałam, że tylko ja tę frazę pamiętam”. Albo bombarduje dźwiękami, które brzmią głupio, histerycznie, dziwnie, strasznie, kiczowato, kampowo… W zasadzie można by do opisywania muzyki używać wszystkich epitetów stosowanych wobec literatury i filmu. A jednak się tego nie robi, przynajmniej nie w dyskusjach laików. Dlatego cieszy mnie niesamowicie, że powstają inicjatywy, które decydują się psocić w muzyce i otwierać swoją publiczność na niekonwencjonalny odbiór dźwięków. MAGIA dzieje się tam, gdzie stopy upocone w skarpetkach powagi nie docierają.

Wydawnictwo odpowiedzialne za cykl powstało z inicjatywy Mikołaja Tkacza i Kacpra Leszczyńskiego. Tego drugiego dopiero poznałam, a pierwszego od dawna podziwiam za niekończące się elegie komiksowe (kto nie kocha „Bardzo nieśmiesznych rysunków”,  ten nie wie, co to życie). Bardzo dobrze wspominam pierwsze zetknięcie się z MAGIĄ: wieczór na OFFGarbarach, w klubie LAS. Mikołaj jako WSZYSTKO grał w godzinach mocno późnowieczornych. Wcześniej leciało jakieś mało inwazyjne techenko, więc do klubu ściągnęło sporo niedobitków z LAB-u oraz kilku zbłąkanych z Twojej Starej. I nagle Miki wyjeżdża z rapem o swoich zabawkach z dzieciństwa, a ludzie stają jak wryci i nie wiedzą, co się dzieje ‑ taka psota.

 

Autor terminu „psotclub” o swoim dziecku, konwersacja prywatna

 

 

Upodobałam sobie stwierdzenie, że MAGIA wyciska gatunki, które bierze na warsztat do granic wytrzymałości. Tak intensywnie, że w tym ostatecznym przekombinowaniu utwór wraca do jakiegoś trzonu własnego istnienia. Staje się wyekstrahowaną esencją swojej gatunkowości – do tego stopnia, że dla słuchacza z zamkniętą głową jest nieznośny, męczący i nudny. Zostaje sam prosty bit albo pianie wokalu obrane z otoczki aranżacji.

W ramach wymiany wrażeń po imprezie powiedziałam Lemiszewskiemu, że czasem zanim się odbiorca osłucha z jakimś motywem i go polubi, to już DJ zdąży kawałek zmienić i idzie się wkurzyć. Od muzyki na żywo oczekujemy jednak atmosfery sprzyjającej eskapizmowi, możliwości zatracenia się i oderwania od szarzyzny wokół. Lemisz stwierdził: „Dobra, ale w jakim świecie my żyjemy, też jest poje*any”. No, w sumie racja.

A jednak nadal obstaję przy swoim: czasem przydałoby się trochę wyjść w stronę publiczności. Trochę zauważyć te próby zapadania się w muzykę, która jest nowa, nieznana, niezrozumiała, ale pociąga swoją obcością. Może to kwestia doświadczenia za dekami, a może zwyczajnego empatyzowania z ludźmi, którzy przyszli z tobą wejść w jakiś rodzaj interakcji, panie DJ-u!

To zdanie dość mocno objaśnia stanowisko Lemisza w MAGII. Nie certoli się, nie próbuje być przyjemniacki. Skoro w obecnym świecie czuje głównie frustrację, niepewność, brak kontroli i przeciążenie bodźcami – dlaczego by nie umieścić tego w swojej muzyce?

Mam ogromny problem ze współczesną literaturą. Bardzo mnie frustruje nieumiejętność wtłoczenia w produkcje filmowe wszystkich obecnych w naszym życiu ekranów (od dawna czekam na produkcję złożoną z rozmów na Messengerze, scrollowania tablic fejsbukowych, rozmów na FaceTime’ach; przecież my tam spędzamy większość czasu, tam się rozgrywają dramaty, tam pękają i goją się serca!). Poematy tworzymy w komentarzach na fejsie, współczesne kompozycje szkatułkowe powstają na kanałach jutubowych. Kultura się starzeje, nie nadąża za zmianami, które dzieją się wokół. Poza sztukami wizualnymi, nadal poćwiartowanymi i przeczuwającymi rzeczy raczej niż je obrazującymi, tylko muzyka daje radę. Sugeruje zamiast mówić wprost. Nie próbuje być poprawna, epatuje wulgarnością, przekracza granice własnych gatunków i innych dzieł – ale przede wszystkim doprowadza do niespodziewanych, niekonwencjonalnych wzruszeń.

Żyjemy w czasach, w których guilty pleasures przestały być wstydliwymi przyjemnościami. Są po prostu tym, co lubimy. Mało kto chowa się po kątach z plejkami z Britney albo zastanawia, czy jego ziomki będą dylać do remiksów Linkin Park. O tym, o czym kilka lat temu odważyliśmy się mówić tylko z ironią, teraz mówimy wprost i szczerze. W życiu stajemy się tymi dzieciakami z sercem na dłoni, które kiedyś mieszkały tylko wśród internetowych znajomych, spylając przed rzeczywistością.

Czy przypadkiem udało nam się stworzyć coś nowego w świecie, w którym wszystko już było? Zdaje się, że udało się to dzięki ciągłemu nakładaniu na siebie warstw. Z wielu powtórek i kopii nagle wyłoniła się nowa jakość: naiwna, autentycznie rozradowana, przyznająca się do swojego zaniepokojenia. Wrażliwa jak psotna muzyczka spod szyldu MAGII.

Fragment plakatu wydarzenia, rys. Mikołaj Tkacz