Wywiad z rodziną ze Świętego Marcina: Babcią – Urszulą Staruszkiewicz, Mamą – Anną Staruszkiewicz i Synem – Łukaszem Staruszkiewiczem.
Aga: A co to jest?
Mama: Pępowina. Włożyłam ją tutaj, bo chciałam, żeby otwierała album rodzinny. To jest to, co nas łączyło. Mam też wszystkie zęby Łukasza.
Aga: Łukasz, w którym roku się urodziłeś? Od kiedy Państwo tu mieszkają?
Łukasz: Urodziłem się w 1991 roku. Rodzinna historia mówi, że ja i mama zostaliśmy poczęci w jednym pokoju.
Mama: W jednej kamienicy – tutaj, w tym samym pokoju, ale piętro niżej, bo najpierw tam mieszkaliśmy. To znaczy ja wiem, gdzie poczęłam Łukasza (śmiech), ale nie wiem, jak było u tej pani (wskazuje na swoją mamę, babcię Łukasza).
Babcia: Oj, nie, ja się urodziłam na wsi!
Mama: Mamo, nie gdzie się urodziłaś, ale gdzie mnie poczęłaś!
Babcia: A to tak, tak…. Zgadza się. W tym samym pokoju.
Aga: To zacznijmy od początku. Jak przodkowie znaleźli się w Poznaniu?
Mama: Mój dziadek, ojciec mamy, to był taki Jaś Wędrowniczek. Pochodził zza Wolsztyna – miejscowość: Kopanica, Jaromierz w województwie zielonogórskim.
Babcia: Pod granicą.
Mama: Kiedyś tam przebiegała granica polsko-niemiecka. W czasach okupacji dziadek często zmieniał miejsca zamieszkania. Po wojnie znaleźli się w Szczecinie. Moja mama miała dwie siostry i brata. Najstarsza siostra zachorowała na raka, w Szczecinie nie było możliwości leczenia, dlatego dziadkowie zdecydowali się przeprowadzić do Poznania. To były czasy, kiedy trzeba było mieć pozwolenie na przeniesienie, pracę… Dziadkowie to załatwili i… mamo, w którym roku? W 1950 roku?
Babcia: To był 1952 rok, w tym roku urodził się Bogdan.
Mama: Nie, mamo, to było wcześniej. Niestety ciocia zmarła, babcia była wtedy w ciąży z ostatnim dzieckiem, synem Bogdanem. I około 1950 roku przeprowadzili się do Poznania. Zamieszkali najpierw na Garbarach, w suterenie, w bardzo ciężkich warunkach… oj, były tam szczury. Warunki ciężkie, krótko po wojnie.
Aga: Z czego się utrzymywali?
Mama: Dziadek był super rzemieślnikiem, stolarzem. O mieszkanie na Świętym Marcinie, to piętro niżej, rywalizował z pewnym szewcem. Dziadek był stolarzem, robił meble, zajmował się też obcasami, wiele rzeczy potrafił. Właściciel wybrał jego. Zamieniliśmy tamto mieszkanie ze względu na wilgoć na to, w którym teraz jesteśmy. Łukasz miał wtedy 4 lata.
Aga: Jakie ma Pani wspomnienia z dzieciństwa?
Mama: Moje dzieciństwo tutaj było fantastyczne. Współczuję dzisiejszym dzieciakom. Byłam krótko trzymana: „Anna do domu!”. To ja – do domu! (śmiech) Przybiegałam pierwsza, pierwsza byłam wołana. Cudowne tereny do zabawy: bawiliśmy się często wkoło, szukaliśmy się po ulicach: Świętym Marcinie, Marcinkowskiego, Ratajczaka, placu Wolności.
Mama: A wie pani, że z podwórza tej kamienicy było przejście na plac Wolności?
Aga: Gdzie dokładnie?
Łukasz: Tam, gdzie dziś jest ten mur przy parkingu.
Mama: Są dwie bramy od placu Wolności, chyba 5 i 6. Tam, gdzie kiedyś Arkady Fiedler mieszkał. Mniej więcej tam można wyjść.
Babcia: A ja pamiętam, jak z kina Muza wychodziło się trzema bramami.
Aga: Kiedy powstała ta kamienica?
Mama: Ta kamienica jest cały czas w tych samych rękach, mniej więcej od 1905 roku. Przed wojną była tylko dla bogatych ludzi, trzeba było spełnić pewne wskazania, by tu zamieszkać, nie można było na przykład mieć zwierząt. Gdy weszli Niemcy, wszyscy lokatorzy musieli się wyprowadzić. Po wojnie wróciła spora liczba lokatorów, wracali i dostawali swoje mieszkania z powrotem. Miałam okazję poznać najfajniejszych właścicieli: pamiętam, jak zarządzał tu dystyngowany, miły pan. Ten obecny nie jest ani dystyngowany, ani…
Babcia: Ale interes dobrze trzyma. Z głową na karku facet.
Łukasz: Widać, że ta kamienica została zbudowana po wprowadzeniu nowego, niemieckiego prawa budowlanego, dlatego jest takie szerokie podwórze. Były nowe normy doświetlenia, na przykład te ścięte okna, to połączenie frontu z oficyną, żeby nie było małego, ciemnego pokoju – w ten sposób doświetlano ciemniejsze pomieszczenia. Wiele kamienic ma takie ścięte okna na zbiegu głównej części z oficyną, to były jadalnie, Esszimmer.
Mama: Tu były też kiedyś bardzo klimatyczne, duże mieszkania, niestety są już polikwidowane.
Babcia: Po wojnie na jednym dużym mieszkaniu mieszkały po cztery rodziny. W jednym pokoju cała rodzina.
Aga: Mieszkałam w jednym z nich, bardzo zimne. Typowe mieszkanie studenckie.
Łukasz: Niektóre mieszkania miały przedwojenne wyposażenie: kominki, piece, część jeszcze się ostała. Na przykład te kafelki w mieszkaniu, w którym mieszkałaś, są bardzo stare.
Aga: Były tam też jeszcze piece, ale nie działały. Pamiętają Państwo, kto mieszkał w „moim” mieszkaniu, do jakiej rodziny należało?
Łukasz: Mieszkanie w którym mieszkałaś, jest po Padziunasach, rodzinie, która mieszkała tu przed wojną.
Mama: Padziunasy mieli sklep ze starociami. Stary Padziunas miał tyle lat, co Bogdan – brat mamy, to byli kumple. Gówniarze po wojnie, lata 60., Bogdan – mój wuja – coś takiego przytargał – ten obraz, który mamy tu, na ścianie. Małżeństwo Padziunasów się rozpadło, a ten pan, co tu został, zwariował. Potem chyba miał raka. Właściciel po jego śmierci odzyskał mieszkanie.
Babcia: Padziunas na serce umarł. Koniec historii. Obraz został.
Aga: Właściciel bez problemu zgodził się na Państwa przeprowadzkę z tego mieszkania na dole, tutaj?
Mama: Mieliśmy propozycję od samego właściciela. Lokale na dole zdecydował się przeznaczyć na działalność. Jest sklep komputerowy i inne takie. Wcześniej tam był magazyn, a przed wojną sklep rowerowy, dlatego widać kraty w oknach.
Jednym z warunków przeprowadzki był remont mieszkania, do którego mieliśmy się wprowadzić, całe było zdewastowane, zwłaszcza ten pokój, w którym siedzimy. Kupowałam wszystko, co potrzebne, a właściciel montował, między innymi ogrzewanie centralne. Nie było łatwo, nie można było sobie wziąć na raty, trzeba było kombinować. No i oczywiście, nie było łazienki. Podłogi były te same, te same dechy, ale że Łukasz miał fantazję…
Aga: Ty urządzałeś ten pokój? Podłoga jest piękna!
Łukasz: Tak. Była walka o podłogę. Zawsze tu były dywany, mama nie chciała odsłaniać starych desek, a ja się uparłem. I pomalowałem na biało.
Mama: Tu była przez lata wykładzina dywanowa, co parę lat kupowałam nową, porządną, bo Łukasz był mały i się na tym bawił.
Aga: Pani mieszka tutaj najdłużej, prawda?
Babcia: Jestem najstarszą lokatorką. Mieszkam tu 65 lat. Kiedyś tu była fontanna, trawniki, klomby… Było tu naprawdę pięknie. Wycięli tutaj takie piękne drzewa. Skandal, co się teraz dzieje.
Łukasz: Ten fragment Świętego Marcina jest w najgorszym stanie. To jedna z niewielu kamienic, która nie ma bramy. Jakiś czas temu zamontowano jakąś, ale się nie zamyka. Panowie lubią spożywać alkohol… Lewiatan, który się otworzył, sprawił, że przenieśli się bardziej z narożnika tutaj.
Mama: Gdy wracam, mam wrażenie, że wygląda to coraz gorzej. Dużo gorzej się mieszka. Kiedyś, gdy szedł gospodarz, najpierw jego pies Murzynek, dzieciaki grzecznie się po kątach rozstawiały.
Aga: A teraz dużo jest dzieci w kamienicy? Widać je tutaj?
Łukasz: Jest więcej, niż było plus…
Babcia: Chyba 500 plus…
Łukasz: Ale nie widuję ich często.
Mama: Kiedy Łukasz zaczął dorastać, był bardzo ciekawski. Zabierałyśmy go, ja i mama, w różne miejsca Poznania. Zaczął się interesować fortami, aż przyszedł czas, że to Łukasz przejął rolę przewodnika.
Aga: Łukasz, to opowiedz mi o podwórku.
Łukasz: Tu są trzy fronty: od ulicy, środkowy i w mniejszej kamienicy. Duże podwórko i małe podwórko. I ta szklana kopuła, to zejście do piwnic, gdzie były różne kluby, od lat 90. Tu jest też dwukondygnacyjny schron…
Mama: Ja też trochę plądrowałam to Stare Miasto. W tym schronie było strasznie.
Babcia: Stąd jest dojście aż na Cytadelę, schronem podziemnym. Tak mówili.
Łukasz: Babciu, to akurat jest legenda miejska. Wzięła się stąd, że jak Niemcy przygotowywali się do obrony czy w czasie nalotów, przebijano piwnicę, by w razie zasypania jednej mogli się przedostać do drugiej. Potem, jak ludzie po wojnie chodzili, to wydawało się, że to się nie kończy, a one były poprzebijane tylko kwartałami.
Mama: Kiedy wracam, zawsze idę od dworca na piechotę, gęba mi sama śmieje, bo idąc Świętym Marcinem, jestem już u siebie. Teraz mnie wkurza, że muszę trochę naokoło.
Łukasz: Przestawiają torowiska, musi tak teraz być.
Babcia: Gdyby zrobili raz, a dobrze, to by nie było tyle tego zamieszania.
Łukasz: Babciu, ale kiedy ostatnio był remont Świętego Marcina przez całą ulicę, z instalacjami podziemnymi?
Babcia: No, ja nie pamiętam.
Łukasz: No właśnie.
Mama: Ja na to patrzę tylko kilka razy w roku, widzę, że są remonty, postępy. Nie lubię tylko, jak niszczy się zieleń. Tu, w tej kamienicy, też były drzewa.
Babcia: I wycięli w cholerę i teraz już nie ma.
Aga: Łukasz, co myślisz o zmianach?
Łukasz: Przez te wszystkie szybkie zmiany człowiek czuje się bardzo wyobcowany ze swojego miejsca. Wychowałem się tu, a często czuję się jak obcy.
Mama: Cieszę się, że z Łukaszem możemy rozmawiać o tych dawnych latach. Byłam dziś w antykwariacie i bieda… Gdyby nie sprzedaż internetowa, musieliby to zamknąć. Zakupiłam dziś sobie siateczkę.
Aga: I co Pani zakupiła?
Mama: Stare kryminały. Nie pożyczam już nikomu książek, nie mogę odzyskać ich potem. Między innymi pożyczyłam Remarque’a. I już nie odzyskam.
Aga: Gdzie Pani pracuje?
Mama: W Anglii. Czasem czuję się jak gość w domu. Wiesz, Łukasz, przypraw ci trochę brakuje.
Łukasz: Sprawdzałaś wszędzie?
Mama: Tak, papryki słodkiej nie ma.
Aga: Zawsze można brakujące przyprawy pożyczyć od sąsiadów. A kto mieszka naprzeciwko? Widziałam drzwi, wyglądają jak do nieczynnego magazynu.
Łukasz: Naprzeciwko nas są dawne wejścia do mieszkań od strony służby.
Aga: Na pewno znają Państwo dużo dziwnych, trudnych historii z tego miejsca, sąsiedzkich…
Mama: Tu było trochę samobójstw. W jednym mieszkaniu był peep show. Byliśmy zaprzyjaźnieni z tą rodziną. Pokręcone takie story, że nie wiem. O, tu jest zdjęcie z imprezy i ludzie, o których opowiadam. To małżeństwo: on spadł ze schodów i umarł, a ona popełniła samobójstwo po kilku latach. Zmusiłam rodzinę, żeby otworzyć drzwi, bo czułam już trupa, ciało było w stanie rozkładu, było lato. Połknęła tabletki. Była wtedy na przepustce z Gniezna [gdzie znajduje się wojewódzki szpital psychiatryczny, tzw. Dziekanka – przyp. red.]. Ich syn siedział wtedy w więzieniu. To mieszkanie właściciel wynajął panienkom. A może to ten syn wynajął? Nie wiem, jak to do końca było.
Aga: Znała Pani te kobiety?
Mama: W tej kamienicy był zakład krawiecki, w którym pracowałam, któregoś dnia wyjrzałam przez okno i zobaczyłam ją. Szła laska, z pieskiem. Miała to coś, ten seksapil. I jak ona szła… Wszyscy się potykali. Miała, mówiąc brzydko, chuje w oczach. Nie można było przejść obok niej obojętnie, roztaczała jakąś aurę, była na maksa pociągającą kobietą. Ten syn potem związał się z nią, ale się rozstali. Widywałam ją czasem, zawsze robiła na mnie wrażenie.
Łukasz: Obok była też wypożyczalnia kaset wideo, dla mnie ważne miejsce. Był malutki pokoik i można było wybierać…
Mama: Oj, też trudna sytuacja. Próbowano tam zgwałcić kobietę. Wypożyczalnia została po tym wydarzeniu zamknięta. Teraz są tam mieszkania.
Aga: Teraz w podwórzu mieści się też zakład krawiecki.
Mama: To moja profesja. W ogóle nie jestem zainteresowana.
Aga: Zmęczyła się Pani?
Mama: Dużo szyłam, za dużo. Pracowałam normalnie, na etacie, z nadgodzinami, gdy Łukasz szedł spać, to jeszcze szyłam do nocy. Szyłam miarowo, ale głównie konfekcje, miałam znajomego plastyka, szyłam dzwony kwieciste, płaszcze, koszule. Dobrze płacił. Poświęcałam więc soboty, niedziele. Było mnie stać, żeby nas utrzymać. Wychowywałam sama Łukasza.
Łukasz: Mama pracowała też na poczcie. Gdy były obchody – imieniny ulicy Święty Marcin – najczęściej chodziłem na parady z babcią, bo mama była na stoiskach pocztowych, gdzie były znaczki ze Świętym Marcinem. Raz nawet szedłem w pochodzie. Zależy od roku, czasem były bardziej jarmarczne, bogate. Bardzo to lubię, to taki nasz lokalny folklor.
Babcia: Święty Marcin… To był 1956 rok, strajk. Miałam 9 lat. Czołgi jechały… Coś strasznego. Miałam dzielną mamę, wychodziła, żeby zobaczyć, co się dzieje, na dach wchodziła… Krzyczałam, wyłam, żeby nigdzie nie szła, bałam się o nią, że ją zastrzelą… A parady na Świętym Marcinie były wspaniałe. Chodziłam z moją córką, jak jeszcze Łukasza nie było. Przychodziła masa ludzi, masa… w oknach, na ulicy. Nie można było się dostać do sąsiadów. A Łukasz szedł w paradzie z harcerzami, musieliśmy kupić mundurek harcerski… Jak gra orkiestra wojskowa albo kościelna, to ja jestem uczulona, zaraz płaczę. Mam od razu łzy w oczach. Moim zdaniem, kiedyś to było bardziej uroczyste, może dlatego, że pochody organizowała wtedy nasza parafia i trochę była to manifestacja. Przecież wtedy Święty Marcin był ulicą Armii Czerwonej. Politykiem nie jestem, ale wie pani… my się chyba zbliżamy do tych czasów. Wychodziło się dwa razy: do godziny dwunastej albo pierwszej, a potem, wieczorem, na sztuczne ognie.
Łukasz: Babciu, czy ty nie mylisz? Bo mi się wydaje, że te parady zaczęły się dopiero w latach 90.
Babcia: Święty Marcin, Łukaszu, zawsze istniał. A Kościół ile ma lat? Więcej niż sto.
Łukasz: No, babciu, nawet i jeszcze trochę (śmiech).
Babcia: I były, ja pamiętam, te parady już wtedy.
Łukasz: A babcia pracowała w kinie Wilda. Przez ponad 20 lat.
Babcia: Zaczęłam tam pracować w 1967 roku, najpierw byłam bileterką, potem kasjerką. Przede wszystkim pokazywali westerny. Kino liczyło prawie 900 miejsc. Ojej, jak czasem bolała mnie ręka, stemplowałam bilety, były w rolkach. Czasem odciążał nas Bałtyk.
Mama: Obejrzałam tam multum filmów, DKF-y, to wszystko.
Babcia: Państwo Kalinowscy… On ją zawsze przez płot wołał, gdy przychodził w zaloty, ona taka mała, on wysoki, a przechodziła do niego przez płot.
Łukasz: Babciu, czy tego nie wymyślasz? Bo tej historii nie znam.
Aga: Łukasz, wypytujesz często babcię?
Łukasz: Zdarza się. Najlepiej, gdy babcia spotka się ze swoją kuzynką, wtedy najlepiej podsłuchiwać. Gdy byłem dzieckiem, chodziliśmy z babcią do Fortu VII, na Cytadelę i bardzo dużo po mieście. Tam, gdzie jeszcze nie było Starego Browaru, znajdowały się przestrzenie magazynowe.
Babcia: Żeby mama sobie odpoczęła, brałam go na długie spacery i zwiedzaliśmy. A ja na przykład robiłam zakupy w Alfie, można było kupić meble, elektronikę, lampy, była odzież.
Mama: Jestem wychowana w komunie, bardzo dobrą odzież dziecięcą mieli Niemcy z NRD. Po obaleniu muru. Kiedy urodziło się to moje ukochane dziecko, kupowałam dla niego śpiochy na Świętym Marcinie, gdzie ludzie rozstawiali się ze swoimi stoliczkami. Ciągnęło się tu takie targowisko. Tam, gdzie teraz jest bank BZ WBK, był kiedyś sklep z wyposażeniem domowym. Stanęłam w kolejce, nie wiedziałam, za czym. Miałam wtedy 14 lat. I kupiłam swoje pierwsze sztućce Gerlacha. Tam, gdzie mieści się Sphinx, były ciuchy.
Łukasz: Niedaleko Biblioteki Raczyńskich, od ulicy Garncarskiej, babcia chodziła do szkoły, i brat mamy.
Aga: Łukasz, tworzysz drzewo genealogiczne rodziny?
Mama: Ja zaczęłam. Wszyscy umierają i stwierdziłam, że czas zacząć, bo tego nie ogarnę. Kilka kuzynek podłapało myśl.
Babcia: Oj tak… Jedna kuzynka przychodziła, wypytywała: kiedy twój tato umarł? Kiedyś wpadła tutaj, zrobiła hałas. Mówię: cicho, Łukasz śpi po pracy w nocy. Całe życie się nami nie interesowała, a na stare lata wpada i pyta: kiedy twój tata umarł… albo: świetnie wyglądasz, a mówili, że już nie chodzisz. Przez pięć lat wszystkiego się dowiedziałam, że choruje, że ma raka. Każdy z nas ma raka.
Mama: Warto to czasem uporządkować. Mamy bardzo skomplikowaną sytuację rodzinną. Ze strony mojego ojca to już w ogóle. Parę lat temu odnalazła mnie rodzina, która od zakończenia wojny była przekonana, że nikt nie przeżył. Jakiś facet rozpoznał nazwisko, odezwał się na portalu, że pisze w imieniu babci. Wywiązała się rozmowa: zgadzały się adres, to i tamto. To bardzo skomplikowane i niewyjaśnione, ale w mojej rodzinie nazwisko przekazują sobie kobiety. Nie wiemy, dlaczego tak było. I kobiety samotnie wychowują dzieci.
Łukasz: To gratka historyczna, jak to możliwe, że już w latach 30. te kobiety świetnie funkcjonowały, będąc samodzielnymi matkami?
Mama: Krewna, w której imieniu znalazł mnie ten człowiek, okazała się siostrą mojej babci. Pokręcone story, takie, że nie wiem. Okazało się, że gdy wróciła w 1945 roku z robót, z Niemiec, wysiadła w Poznaniu, poszła do mojej babci. Nie znalazła ani jej, ani nikogo z rodziny… Szukała ich przez Czerwony Krzyż, nie mogła nikogo znaleźć. Żyła przez wiele lat, nie mając kontaktu z rodziną. Dopiero ode mnie dowiedziała się, że jej siostra, a moja babcia, miała syna – mojego ojca. Ta kobieta, kiedy się spotkałyśmy, dotykała mnie, jakby nie wierzyła, że istnieję. Gdy przyjechała po mnie na dworzec, powiedziała: słuchaj, ale pewnych tematów nie poruszajmy. Rozmawiałyśmy jednak na osobności, kiedy byłyśmy same, pytałam ją: ciociu, powiedz mi, jak to możliwe, że kobiety przekazywały sobie nazwisko i tak świetnie wyglądały? W czasie wojny? Z czego żyły? Dlaczego wasza mama miała was, trójkę dzieci i nazwisko przeszło na was – panieńskie nazwisko? Nie afiszuję się z tym, nie opowiadam wszystkim, że moja babcia, prababcia – panny. Ale do dziś nie wiemy, jak to jest z tym nazwiskiem.
Łukasz: Ciekawa jest historia zdjęcia prababci z czasów wojny, wykonanego w zakładzie fotograficznym, dziś Foto Studio Kołecki. Pracował tam Niemiec, który w czasie okupacji przejął zakład. Babcia ma z tego zakładu piękne zdjęcie, z pieczątką, wygląda na nim na bardzo wesołą kobietę, pełną życia… Żadnych rysów martyrologicznych.
Mama: Pracowała u Niemców.
Babcia: Oj, muszę już wyjść… Zmęczona jestem.
Aga: Łukasz, masz jakąś teorię na ten temat?
Łukasz: Tak, prawdopodobnie miała romans z Niemcem.
Babcia: Przepraszam, już naprawdę muszę iść. Jest za późno. Dobranoc.
Mama: Żałuję, że nie zadawałam więcej pytań mojej babci. Niestety czasem bywa po prostu za późno.
Aga: Muszę Ci powiedzieć na koniec, że bardzo lubię Twoją bluzę. Też ma jakąś historię?
Łukasz: Dostałem ją od rodziny z Ameryki, kupiona w Kansas City. Babci brat wyemigrował.
Aga: Czekaj, Bogdan, tak?
Łukasz: Tak! On i jego rodzina zawsze przysyłali nam paczki, tu, na Święty Marcin. Bardzo ją lubię.