Kiedy siadam do pisania tego tekstu, polska reprezentacja w ciężkim boju gromi piłkarzy z San Marino. Na Stadionie Narodowym radość jak po zdobyciu Monte Cassino. Tymczasem dociera do mnie wiadomość: „Prodziekan Wydziału Nauk Humanistycznych KUL prof. Zofia Kolbuszewska złożyła rezygnację ze stanowiska. To skutek krytyki, jaka spotkała ją, gdy podpisała list w obronie szefowej Teatru Ósmego Dnia w Poznaniu, Ewy Wójciak”.
Jak profesor KUL mogła bronić takiej kobiety? Jak mogła stanąć po stronie takiego chamstwa i plugastwa? Mówiąc prosto: nie chodzi o obronę konkretnych słów, chodzi o to, że wypowiadane słowa i poglądy nie mogą być w Polsce przyczyną represji. Na prawicowych portalach lista osób, które stanęły w obronie dyrektorki Teatru Ósmego Dnia, określana jest jako lista hańby, lista obrońców złej sprawy. „Zapamiętajmy te nazwiska” – wzywają obrońcy moralności. Przypomina mi się plakat z czasów stanu wojennego, na którym wypisane nazwiska najświetniejszych ludzi kultury układały się w „drzewo narodowej zdrady”.
Z Ewy Wójciak i jej obrońców kpią dzisiaj prawie wszyscy, Monika Olejnik potępia ją w „Gazecie Wyborczej”, Jan Wróbel radośnie wyśmiewa w radiu TOK FM. Publicysta Stanisław Michalkiewicz napisał na swoim blogu, że ludzie, którzy podpisali się pod listem, to „kupa gówna”. Jeżeli w tej kupie gówna znajduję się z takimi ludźmi, jak pani profesor Kolbuszewska, Stanisław Barańczak czy Ryszard Krynicki, to czuję się w niej lepiej niż w „pachnącym” mentalnością „Trybuny Ludu” towarzystwie osobników podobnych Michalkiewiczowi.
Odnoszę wrażenie, że w powietrzu coraz silniej unosi się zapach medialnego linczu. Oczywiście wielu powie: linczu sprowokowanego niepotrzebną wulgarną wypowiedzią Ewy Wójciak. W tej chwili jednak nie jest ważne, w jaki sposób dyrektor Teatru Ósmego Dnia określiła argentyńskiego kardynała, który został papieżem. Można mieć pretensje do Ewy Wójciak, że wywołała demona, ale ten demon istniał naprawdę i czekał tylko na odpowiedni moment, by wyskoczyć i zionąć na nas swoim nieświeżym oddechem. W Polsce od wielu lat toczy się zimna wojna domowa, w której liberalnie myśląca część obywateli uznana została za zdrajców i odmawia się jej prawa do stanowienia części narodu rozumianego w sensie politycznym. Znaczna część Polaków pieści w sobie fantazję, że jest mniejszością zagrożoną eksterminacją, że żyje pod obcą okupacją i dokonuje heroicznych czynów.
Sprawa jest o wiele bardziej złożona niż kłótnia o to, czy dyrektor teatru obraziła papieża i czy miała rację, pomawiając go o współpracę ze zbrodniczą juntą. (Swoją drogą zresztą, jak przytomnie zauważył w swoim felietonie Cezary Michalski, papież Franciszek roztropnie milczał w czasach, kiedy wojsko mordowało 30 tysięcy jego współobywateli, nie omieszkał natomiast gromko nazwać diabelskim demokratyczny rząd, który wprowadził związki partnerskie.) Ewa Wójciak naruszyła nietykalne tabu, nie tyle używając słowa powszechnie uważanego za wulgarne, ile poważając się na desakralizację osoby papieża i traktując go tak, jak traktuje się wszystkich premierów, prezydentów, ministrów, kiedy puszczamy pod ich adresem niecenzuralną wiązankę. Różnica polega jednak na tym, że papież jest elekcyjnym monarchą, którego rola polega na bałwochwalczym odbieraniu hołdów swoich wyznawców. Papież jest, w ich mniemaniu, ucieleśnieniem sacrum. Świadczy o tym szczery i gorący entuzjazm dla wszystkich gestów wykonywanych przez nowego monarchę. Każdy uśmiech, łaskawe słowo czy dowcip witane są owacją na stojąco.
W tej sytuacji brutalne słowa Ewy Wójciak musiały wywołać szok i wściekłość. Jako zwolennik wolności słowa uważam, że wyznawcy papieża Franciszka mają do nich prawo w takiej samej proporcji, w jakiej prawo do obrażania papieża ma Ewa Wójciak. I tutaj sprawa powinna się zakończyć. Coś, co rozpoczęło swój żywot w serwisie społecznościowym, powinno się także tam wypalić w ogniu brutalnej wymiany wyzwisk. Przy okazji: trudno mi sobie wyobrazić, że ludzie, którzy oblewają kubłami pomyj Ewę Wójciak i określają ja jako „p…” i „k…”, są wyznawcami religii miłości. Na tym etapie obrona autorki wpisu na Facebooku nie byłaby potrzebna. Dlaczego Ewa Wójciak stała się nagle czarną owcą, czarownicą i córką diabła, którą trzeba spalić, utopić i wymazać z pamięci? Jako kobieta Wójciak jest też określana (głównie przez mężczyzn) jako marząca o sławie histeryczka, co idealnie wpisuje się w kolejne schematy dyskryminacji kobiet w życiu publicznym. Wszyscy wiemy, że papież jest niekoronowanym królem Polski. Jest kimś więcej, za znakomitą intuicją Jana Sowy, można powiedzieć, że jest uosobieniem „fantomowego ciała króla”. Jest królem, którego nie ma, który nie ma władzy, ale jego obecność wyczuwalna jest tak samo jak obecność odciętej kończyny. To te fantomowe bóle nakazują nam nurzać się w histerycznej martyrologii i odtwarzać ciągle ten sam scenariusz żałoby. Dodajmy do tego, że ten król przybyć ma do Poznania na 1050. rocznicę chrztu Polski, która tożsama jest z narodzinami naszej państwowości. Powiązanie idei narodu z wyznaniem, a mówiąc bardziej precyzyjnie: pomylenie idei narodu z wyznaniem wiary towarzyszy nam jako mit od samego początku. Uczymy nasze dzieci, że Polska stała się państwem, a Polacy – narodem dzięki Kościołowi. Początek państwa określamy datą chrztu jego księcia – tak jakby dawne źródła nie wspominały o tysiącach pogańskich wojowników Mieszka, którzy doskonale wyszkoleni i uzbrojeni utrzymywali słowiańskie państwo. Tak jakby przed chrztem nie było tu śladów bogatej kultury materialnej, porządku społecznego i systemu wierzeń. Odcinając się tak radykalnie i bezpowrotnie od tego, co Maria Janion nazwała „niesamowitą słowiańszczyzną”, skazaliśmy się na rolę wiecznych imitatorów i odtwórców.
Obrażając papieża, Ewa Wójciak postawiła się nie tylko poza kręgiem wiernych, ale poza społecznością w ogóle. Ta społeczność wypełnia sobą niemal całkowicie przestrzeń publiczną w jej wymiarze symbolicznym i często fizycznym. Tak przynajmniej sądzą jej najbardziej krzykliwi reprezentanci. Jeżeli „czarna owca” nie jest częścią tej społeczności, to nie może pełnić funkcji, które mieszczą się w kompetencjach jej władzy. Taką logikę wybrali poznańscy radni, którzy postanowili, że Ewa Wójciak nie może być dyrektorem Teatru Ósmego Dnia, od lat współtworzonego z przyjaciółmi. Politycy zapominają jednak, że w sporze z artystką są bezradni, żałośni i niekompetentni. Przypomina się tu piękne zdanie napisane przez Nabokova w biografii Gogola: „Komitet cenzury w równie oczywisty sposób był zbiorem służalczych cymbałów i pompatycznych osłów jak wszystkie tego rodzaju ciała”. Radni, którym wydaje się, że to oni są właścicielami Teatru Ósmego Dnia, właśnie tak zostaną sportretowani przez historię. Fakt finansowania sztuki z kasy miejskiej nie oznacza, że posiada się na własność artystów. A miasto Poznań już od dawna znane jest bardziej dzięki temu teatrowi niż działalności jego radnych. Uderzając w prawo do wolności poglądów i wypowiedzi, politycy naruszają fundament demokracji, dzięki której zostali powołani do swojej pracy. Posiadając odmienne od większości zdanie, Ewa Wójciak nie tylko nie utraciła swoich kompetencji, ale raczej je potwierdziła. Wszyscy dobrze wiemy, że nie chodzi o to śmieszne słowo na „ch”, raczej została zagrożona „jedność moralno-polityczna narodu” – stary upiór, który właśnie wyszedł z szafy.