Archiwum
02.12.2015

Widzą zło w wytartej skórze

Widzą zło w podartych dżinsach
Łysiejący ludzie którzy
Własne łby starli na świństwach
Boją się kolczyka w uchu
Ci co u uszach są otyli
Chcą nam pępek zaszyć w brzuchu
Niby że nas nie spłodzili

Przerażone ryje świni
Oglądają taniec pogo
Przerażeni kabotyni
Dbają o swój świński ogon […]

Kobranocka, „Chcą się podetrzeć naszą skórą”

1. Jak hartowała się stal

Zaczęło się od Starego Browaru. Może od roku 1998. Pierwsze glany darłam z rozmysłem o bruk, żeby wyglądały na zniszczone. Nowe rzeczy były synonimem „pozerstwa”, a trzeba było pokazać, że terminuje się w branży dość długo, by znosić epickie ciżemki. Stary Browar aka Blues Pub był malowniczą ruiną z cegieł na końcu ulicy Półwiejskiej. W progu wisiała kotara z dywanu, zza której wydobywały się kłęby dymu papierosowego. W środy mieli tam zjazdy motocykliści. My, punkowe małolaty przejmowaliśmy dowodzenie w weekendy. Kupowało się papierosy na sztuki i jabole na plastikowe kubki. Papierosy marki LM kosztowały 4 złote i 15 groszy. W domu trzeba było być o 22, więc posiedzenia zaczynały się odpowiednio wcześniej. Wynalazków było wiele. Od wiśniówki brzoskwiniowej, przez nalewkę malinową „Chruśniak” (sic!), po trunek o wdzięcznej nazwie „Sir Henry” z malowniczą figurą mężczyzny w kapeluszu o rozwianych połach płaszcza na tle zachodzącego słońca na etykiecie. Poza tym szlagiery: „Tur” albo „Granat” i „Komandos”. Najlepsi potrafili otwierać butelki łokciem albo o glany.

Latem rozlewała się gawiedź na okoliczne trawniki i tworzyła barwny tłum zagubionych, ale wciąż niesamowitych dzieciaków. Załapałam się na ostatnie miesiące świetności tego przybytku. Potem nastała budka z hot-dogami w tym miejscu, z monotonnym bitem dyskotekowym pulsującym z daleka. Potem miejsce zamarło, by w 2003 roku zostać wizytówką miasta, symbolem przejęcia kapitału emocjonalnego przez finansowy. Grażyna Kulczyk zabrała nam legendę. Państwo zakazało picia alkoholu na skwerach, zdjęliśmy glany i poszliśmy na studia. Ci, którzy nie zdjęli, zasilili szeregi uzależnionych i bezdomnych. Tak to bywa z mitami, przepadają pospiesznie.

2. Plusz

Istnieje strona na Facebooku: „Poznański punk”. Piszę Waldemarowi Kuligowskiemu, że jest takowa. Mało ma fanów, ale na tych czarno-białych zdjęciach jest kawałek historii miasta spoza mitu Hipolita Cegielskiego, targów i pracy organicznej. Chciałoby się być w tych kadrach. Kuligowski odpisuje, że jest spotkanie w Jarocinie. Nieurodzajną, bo jesienną porą, ale właśnie á propos. Przy podobnych (tych samych?) piosenkach traciliśmy mentalne dziewictwo, zdobywaliśmy pierwsze subkulturowe szlify. Ostatni raz glany nosiłam dziesięć lat temu. Od tamtego czasu botki, kozaki, trzewiki.

Kiedy włożyłam glany, przypomniałam sobie to wszystko. To buty nieużyteczne, niewygodne, niekobiece. To buty jak sztandar: urbi et orbi. Komunikat jasny: trzeba być czujnym. Idąc na dworzec, łykałam uważne spojrzenia. Już zapomniałam, jak to jest być ubiorem na barykadach. Mimo woli stawiam zamaszystsze kroki i szukam zagrożenia. Był czas, kiedy każdy dres mógł pobić kobietę za te ciężkie buty. Miałam od nich na osiedlu ksywę: „brudas”. Kolegom mówiłam, że oni są jak psy, jak wyczują strach – biegną. Jak masz minę pewniacką  – warują.

Zakładając glany, kastruję się z kobiecości. Niknie kokieteria, jestem dziewczyną z bandy. Oprócz glanów było kilka innych obowiązkowych elementów wizerunku. Wojskowy kwadratowy plecak zwany „kostką”, na którym pisało się szczególnie ulubione cytaty z piosenek i umieszczało naszywki. Czarna albo zielona kurtka z pomarańczowym podbiciem, czyli „flek”, odsłaniająca nerki. Oprócz tego agrafki w uszach i metalowe części zapalniczek zdobiące mankiety rozwłóczonych swetrów. Chłopcy nosili prawdziwe buty wojskowe z opinaczami. Dziewczyny wersję light: grindersy albo HD. Martensy były burżujstwem. Ortopedzi za to byli i są tą modą zachwyceni. Usztywniony staw skokowy, ciężkie solidne obuwie, podobno wybornie wpływa na stopy. No i ksywka. Największy urodzaj był na „Chrystusów” i „Czarnych”, ale byli i „Marines”, „Damdaj”, „Koza”, „Calineczka”, „Łapa”. Ja byłam „Szklana”.

W 2015 roku włożyłam glany i liczyłam na Polskę drugiej klasy, z dermą wiśniową, niezdarnymi przezwiskami i genitaliami na obiciu pociągowych siedzeń. Jest plusz. Wiadomo, Polska coraz bliżej Europy, doszlusowujemy. Pociąg jedzie godzinę i piętnaście minut. 20 listopada. Jesteśmy na miejscu.

3. Gładko zaczesane przystanki

W Jarocinie są staranne fasady. Jedna knajpa o swojskiej nazwie Zapiecek oferująca (jak sama nazwa wskazuje): shoarmę albo tę tagliatellę (sic!). Jarocin, miejsce spotkań i łamania zakazów. Gdzież poza kartą zeuropeizowaną szukać go?

Spichlerz Polskiego Rocka to inicjatywa bezprecedensowa. Oto, w zabytkowym budynku, zdecydowano się reaktywować największy kapitał miasta. Kapitał mentalny. Znajdziemy tam Muzeum Rocka, miejsce do dyskusji i (rzecz jasna, jakby wieszcz Mickiewicz rzekł) „pogwarzenia przy szklenie”. Dynamicznie i z oddaniem zawiaduje tym Julia Rzepka.

To tam znajdujemy opiekę i schronienie. Powodem naszego spotkania jest niebywała koincydencja. Po trzydziestu latach zespół Waldemara Kuligowskiego przebadał publikę jarocińską według tego samego kwestionariusza, użytego w latach 1983–1985. Stare ankiety skonfrontowano z nowymi, Arkadiusz Jełowicki przedstawił podczas panelu wyniki badań. Byli obecni także Mirosław Pęczak (inicjator badań sprzed lat) i socjolog Krzysztof Podemski. Badania terenowe przeprowadzał starannie wyselekcjonowany zespół młodych ludzi, który na kilka dni był sejsmografem nastrojów publiki festiwalu jarocińskiego i (dla szerszej próby) Off Festiwalu. Komentarzem służyli: debiutujący ongiś w Jarocinie wokalista zespołu T.Love oraz Michał Wiraszko. Wokalista poznańskiego zespołu Muchy nagrał bowiem po 30 latach płytę „Powracająca fala” z piosenkami z filmu Piotra Łazarkiewicza pod tytułem „Fala – Jarocin `85”.

4. Grunt to bunt

Muzyka rockowa i punkrockowa była rodzajem ulgi i inicjacji. Ulgi, że nie jest się samemu w tej nadwrażliwości i opresji czucia. I inicjacji, bo dawała pogląd na wiele niedostrzeganych dotychczas aspektów egzystencji. W słowach piosenek można było choć na chwilę się umościć, odnaleźć i zgubić. Piosenki rockowe i punkrockowe dostarczały języka tym którzy nie byli przystosowani do społeczeństwa.

Po powrocie z Jarocina wzięłam udział w koncercie T.Love i czmychnęłam w pogo pod sceną. Na równi szaleli wąsaci panowie z zakolami i flanelowo kraciasta brać studencka. W przeciwieństwie do miłośników innych rodzajów muzyki, tu obowiązuje duch kolektywizmu, a nie samotnego transu. Interakcja z obcymi stanowi jedną z oczekiwanych atrakcji koncertowych.

5. Tęsknota za nieprzeżytym.

W 1998 roku Kuligowski kończył doktorat, Muniek Staszczyk był świeżo po kasowym sukcesie hitu „Chłopaki nie płaczą”, a ja w pierwszej klasie liceum. Atmosfera sentymentalnej wspólnoty jednak udzieliła się nam wszystkim. Podczas dyskusji okazało się, że w zasadzie poza większą ufnością interlokutorów do uczestniczenia w ankiecie, nie było drastycznie odmiennych odpowiedzi. Wszyscy chcą miłości, delektacji muzyką i otoczeniem niebanalnych ludzi. Szczegółowe zestawienia informacji zostaną opublikowane w papierowym wydaniu „Czasu Kultury”.

Ważnym elementem konstatacji był fakt, że współcześni dwudziestolatkowie tęsknią za Jarocinem z lat 80. Za Jarocinem czasów alternatywnej tradycji, outsiderskiego uroku, miejscem spotkań wyjętego spod kamer, a więc drapieżnego prawa show.

Drugi wniosek był nie mniej istotny, dotyczył utwierdzenia się w przekonaniu, że Jarocin, który na jakiś czas zniknął z map koncertowych Polski, wart jest kontynuowania. Mieszkańcy, choć niekoniecznie gustujący w ciężkich brzmieniach, chcą obecności festiwalu w swoim mieście. Daje on poczucie ożywczej odmiany, poczucie istotności tego, że na parę dni to zazwyczaj spokojne miasto stanowi centrum muzycznego dyskursu. Uczestnikom potrzebne jest świąteczne, karnawalizacyjne zawieszenie codzienności, zanurzenie w inny od codziennego tryb funkcjonowania. Jest to także moment, by w powszechnej bulimii wrażeń przypomnieć sobie o tym, co jest naprawdę ważne. Obcować ze sztuką. Krótko: trzeba, należy ocalić Jarocin od zapomnienia. By ten projekt się powiódł, potrzebna jest jednak współpraca wszystkich zainteresowanych. Władze Jarocina nie powinny ustawiać sceny tyłem do miasta, a inwestorzy nie powinni robić z tego karnawału konsumpcji. Nacisk należy położyć na to, co wspólne. Miejmy nadzieję, że nie jest to koncept utopijny. Czasu nie zostało dużo. Potencjał mitotwórczy Jarocina blaknie i wymaga interwencji.

 

fot. Jarocin 1984, dzięki uprzejmości Muzeum Regionalnego w Jarocinie

alt