Archiwum
02.09.2017

Dlaczego poznaniacy organizują festiwale w małych miejscowościach?

Waldemar Rapior
Podskórny Poznań

 

„Najlepszy komplement, jaki otrzymaliśmy, był autorstwa lokalnego ziomka z blokowiska. Powiedział: «to nie są ziomki z Biedronki, to jest bomba w chuj!»”. Tak podsumował mieszkaniec Miechowa kooperację poznaniaków, miechowian i krakowiaków, którzy zorganizowali w tym miasteczku festiwal Gadafest. Co pociągającego jest w małych miasteczkach? Dlaczego warto wyjechać z metropolii?

Miechów liczy niespełna 12 tysięcy mieszkańców, od Poznania oddalony jest o około 400 kilometrów. „Miechów to małe miasteczko, w którym każdy zna każdego”– mówi Dawid Dąbrowski, współorganizator Gadafest, plenerowego wydarzenia kulturalnego – połączenia pikniku rodzinnego z festiwalem muzycznym.

Dawid współtworzył w Poznaniu Centrum Amarant. „Do Miechowa trafiłem przez mojego przyjaciela Kubę – mówi. – Miechów to jego rodzinna miejscowość. Co roku tydzień przed festiwalem przybywam z autem wypełnionym po brzegi sprzętem i zwalam się jego rodzicom do domu”. Dodaje: „Jedziesz tam po to, żeby spędzić czas z fajnymi ludźmi, w wyjątkowym miejscu, w nietypowych warunkach i zrobić razem coś niesamowitego”. To, że budżet Gadafest jest niewielki, nie liczy się tak bardzo. Chodzi o przyjaźń i satysfakcję.

Także Agata Elsner, była współwłaścicielka kluboksięgarni Głośna, współorganizatorka For Friends Festival, który co roku odbywa się w różnych ośrodkach rekreacyjnych nad innym jeziorem, pracuje głównie z myślą o swojej paczce znajomych i każdym, kto spontanicznie ma ochotę się włączyć w wydarzenia festiwalowe. Podkreśla kluczową rolę przyjaźni: „Idea jest oddolna. Po naszym ślubie – Agata organizuje festiwal wraz z mężem, Markiem „Kamykiem” Straszakiem – wyjechaliśmy nad jezioro z gośćmi weselnymi i tak zrodził się pomysł, aby spotykać się na festiwalu, bo w ciągu roku trudno jest zebrać wszystkich – odciąga nas praca, obowiązki, tylko od czasu do czasu uda się wyjść na piwo”.

Ania Adamowicz wylicza, co skłoniło ją i jej znajomych do zorganizowania festiwalu w Miasteczku Krajeńskim, łączącego animację kulturową z potańcówką i koncertami: „Po pierwsze, doszliśmy do wniosku, że formuła festiwalu murali Outer Spaces, który wcześniej organizowaliśmy, już się wyczerpała w Poznaniu – chcemy spróbować czegoś innego. Po drugie, mama jednego z naszych kolegów jest dyrektorką tutejszego domu kultury – wiedzieliśmy, że będziemy mieć bazę. Po trzecie, Urząd Marszałkowski chętnie daje minidotacje na działania na prowincji”. Po chwili dodaje: „Czuliśmy się bardzo wypoczęci, czuliśmy się sielankowo. Masz tu drzewa, masz tu górki, masz krótkie dystanse do przejścia, więc łatwo się wszędzie dostać, wypoczywasz bez stresu”. „Chyba o to chodzi – mówi Dawid – że w miasteczkach ludzi jest mniej, wiesz, kogo pytać, by coś załatwić, wszyscy znają wszystkich”.

 

 

Małe miasta, wsie, prowincja jest niczym mikroorganizm. Dawid: „Dla mnie jest to odpoczynek od dużego miasta, gdzie inaczej się tworzy festiwal. Tutaj, aby wejść do jakiejś przestrzeni, trzeba porozmawiać z burmistrzem, spotkać się z proboszczem, poczekać 30 minut na zakrystii. Spotykam ludzi, których w mieście bym nie spotkał”.

„Tu panują inne reguły, festiwal rządzi się innymi zasadami – mówi Agata. – Kiedy robisz coś na słowo, możesz działać spontanicznie: jeśli czegoś nie zrobisz, to nie posypie się plan z wydrukowanych wcześniej folderów, możesz łatwo zastąpić jakieś wydarzenie innym, aby nie było luk. Dlatego też trzeba na bieżąco ciągle coś wymyślać. Wszyscy są bardzo zaangażowani. Festiwal w mieście ma jakieś wypracowane wskaźniki, ustalone z góry, ile będzie osób, ile się wstawi krzeseł et cetera, a my nie wiemy, ile osób przyjedzie czy kiedy wyjadą”.

Na wsi i w małych miasteczkach jest inaczej. W Poznaniu, jak opowiada Ania: „jest dużo większy wybór. Jeśli ktoś się nie interesuje kulturą czy sztuką, to może iść na basen, na mecz, jest dla nich przygotowana oferta. A w małym miasteczku? Procesje, wianki, dożynki, przeglądy folklorystyczne i to wszystko. Ludziom pozostaje zostać w domu i oglądać telewizję, czytać książki albo we własnym gronie zorganizować grilla”. W małych miasteczkach każde nowe wydarzenie wzbudza zainteresowanie i to nie tyle, jak mówi Ania, „wśród artystów, ale sadowników, sklepikarzy. Bo na wsi taki festiwal jest wielkim wydarzeniem, nawet jeśli nie cenisz jakiejś sztuki, to i tak przyjdziesz, bo coś się dzieje”. Promuje się wydarzenie raczej nie on-line, lecz bezpośrednio, na przykład przez ogłoszenia parafialne czy pocztą pantoflową.

Jednocześnie brak oferty kulturalnej może być nieco kłopotliwy. Agata twierdzi, że ze względu na to, iż ludzie na wsi rzadziej uczestniczą w kulturze, trudniej obliczyć, ile osób przyjdzie: „Jak obliczyć, czy przyjdą, skoro impreza odbywa się raz na rok albo raz na dwa lata? Ludzie nie interesują się sztuką, przychodzą na otwarcie galerii malarstwa, którą założył mój przyjaciel, by zobaczyć miejsce, bo coś się tu odbywa, ale same prace już ich mniej interesują. Może gdyby wystawa była połączona z aktywnością, warsztatami, wykładem, czymś, co aktywuje ich do współuczestnictwa, byłoby prościej zachęcić publiczność?”.

W małych miejscowościach, mówi Dawid, „trudne jest to, że czasami nie ma alternatyw. Jak trafisz na urzędnika, który jest ci nieprzychylny i mówi, że nie da się załatwić na przykład pozwolenia na koncerty w wybranym przez nas miejscu, to może być problem. Zdarzają się rzeczy, które są nie do przejścia. Z drugiej strony, jeśli robisz to z ludźmi, którzy mają pozytywną energię, to da się załatwić wszystko. Pogadasz z sąsiadem, wujkiem kumpla i nagle okazuje się, że można.

Sposób organizacji festiwali pozamiejskich określa połączenie zaangażowania, zapału, spontaniczności, poświęcenia. Agata: „zawsze wkładamy bardzo dużo serca we wszystko. Nie mamy żadnego dofinansowania, a mój mąż, Kamyk, powtarza, że nie chce mieć finansowania, bo pojawią się problemy – trzeba będzie się rozliczać, ktoś zarzuci, że jakieś wydarzenie się nie odbyło albo że odbyło się inne, a my jedziemy na festiwal, aby oddać się własnemu wariactwu, twórczemu kreatywnemu wariactwu. Uwalniasz swój mózg od wiru miasta, pracy i spędzasz czas z ludźmi, z którymi czujesz się dobrze. Profesjonalizm festiwalu tkwi w spontanicznym kreatywizmie”.

Podobnie twierdzi Piotr Maćkiewicz, który w zeszłym roku prowadził warsztaty z budownictwa naturalnego na Boskim Feście odbywającym się pod Bydgoszczą: „Z perspektywy Poznania, wyjazd na Boski Fest jest odcięciem się od miasta. To, co jest wyróżnikiem tego wydarzenia, to przyroda, półdziki teren w lesie przy rzece Brdzie. W takim miejscu inaczej się odbiera kulturę. Można się poczuć bardziej wolnym i swobodnym niż w mieście”.

 

 

Miasto rządzi się swoimi prawami. „I to jest czasami bardzo niewdzięczny grunt. Bardzo często odbijasz się od kwestii urzędniczo-prawnych, które blokują twoje możliwości. Musisz postępować zgodnie z pewnymi zasadami, które nie zawsze wszystkim odpowiadają” – opowiada Dawid. Agata dodaje: „Może w mieście są wyższe oczekiwania, bo coś jest organizowane za publiczne pieniądze, trzeba kupić bilet i dlatego pojawiają się pretensje, coś się komuś nie podoba i tak dalej”. Na wsi natomiast, uważa Ania, „widać efekt, bo festiwal nie ginie w natłoku wydarzeń. A jeśli chodzi o krytykę, to możesz od razu przyjąć na klatę, że to się nie podoba, a nie że czekasz, aż przeczytasz jakieś recenzje za miesiąc. Ludzie żyją tu i teraz. Mówią: «to mi się podobało, to mi się nie podobało, tu mogłoby być lepiej». Otrzymujesz ewaluację na miejscu”.

Dawid kontynuuje tę myśl: „Bardzo nam zależało, aby Gadafest był dla ludzi z Miechowa. Czy to się udało? Nie liczymy, że to, co proponujemy, zadowoli ich oczekiwania w stu procentach. Wiadomo, że większość woli muzykę, którą dobrze zna niż improwizację w wykonaniu Wacława Zimpla. Niemniej Zimpel zrobił niesamowite wrażenie. Miał prawie godzinnego bisa. To też o czymś świadczy”.

Również Dawid wspomina o natychmiastowej ewaluacji: „Gdy zagraliśmy eksperymentalny, noise’owy koncert, połączony z abstrakcyjnymi wizualizacjami w klasztorze, ludzie ewidentnie byli zaskoczeni tym, czego doświadczyli, ale każdy miał swoje zdanie: «no tutaj powinny być jakieś opisy, powinniście coś mówić pomiędzy utworami, powinno być wiadomo, o co chodzi». To nie pozostało bez odbioru, na każdym wywarło to jakieś wrażenie”.

Organizacja festiwalu w mieście wiąże się ze stresem wywołanym harmonogramami, urzędniczymi wymogami, finansowym rozliczeniem. Dawid właśnie w spontanicznym kreatywizmie widzi przewagę prowincji nad miastem: „Lubię pracę na wyjeździe, bo czuję, że mogę wszystko. To tak, jakbym był na wakacjach, jakbym był troszeczkę poza prawem i nie muszę się przejmować tym, co ktoś powie. Szaleństwo, ale jest fajnie, jest dobra energia, czuję się komfortowo”. Podobnie czuje Agata: „For Friends jest zrobiony na totalnym luzie. Mamy harmonogram, ale bardzo elastyczny. Nikt do nikogo nie ma żadnych pretensji”. Ania podaje przykład bezpretensjonalności: „kabel miał zwarcie i nie musieliśmy dzwonić po firmach, ale poszliśmy do sąsiada i on ten kabel nam dał. Lokalność, sąsiedztwo wygrywają”.

 

 

Gadafest 2017, fot. otochwila.pl