Żaden ze mnie krytyk muzyczny ani tym bardziej znawca kultury etnicznej. Przez cały festiwal Ethno Port zastanawiałam się, co to znaczy być ethno: czy to tylko te kolorowe, za duże spodnie i koszule z surowej bawełny, czy może jeszcze do tego trzeba dorzucić posiadanie dzieci i gotowanie obiadów z fasoli? W sobotę ubrałam nawet kolorowe, trochę za duże spodnie, ale tylko po to, żeby następnego, ostatniego niestety dnia festiwalu założyć nieśmiertelne czarne rajstopy, które w rezultacie podarły mi się w paru strategicznych miejscach.
Wracając do domu z ostatniego koncertu, na jakim byłam, czyli prosto z rumuńskiego wesela Taraf de Haïdouks (którzy kiedyś podobno brzmieli jednak trochę inaczej), weszłam do sklepu osiedlowego po sok. Była już 22.00, kobieta stojąca za ladą miała minę podobną do mojej, kiedy do sklepu, gdzie pracuję, też wchodzi tłum klientów akurat przed zamknięciem. Stojący za mną wesoły pan kupujący zdecydowanie mało etniczne, najtańsze browary, oświecił mnie, że „podarły mi się rajstopy troszkę”, pytając jeszcze z wyraźną troską w głosie, czy „może ktoś się do mnie dobierał? Za mocno?”.
Na tym niestety skończyło się moje doładowanie pozytywnością po Ethno Porcie, a przypomniałam sobie, że nie zawsze mogę chodzić boso po rozwiniętej na kocich łbach trawie i nie zawsze wszyscy naokoło mnie są pozytywni i etniczni. Wróciłam do prawdziwego, chropawego świata i zrobiło mi się „troszkę” żal samej siebie. Oczywiście, że wolę koszule z surowej bawełny niż śmierdzącą flanelę patologii.
Dla wszystkich, którzy wolą od razu przejść do sedna (tak jak ja): najlepsze koncerty, moim zdaniem, w kolejności dni: piątek – Michał Fetler i POLMUZ, Ballaké Sissoko; sobota – DakhaBrakha, Driss El Maloumi; niedziela – Adam Strug i Kompania. Co jeszcze było najlepsze? Wegański bigos, wspomniane nagminne zdejmowanie butów i ogólny klimat wakacji w środku miasta. W przeciwieństwie do innych Zamkowych wydarzeń, jak na przykład Święto ulicy Święty Marcin czy festiwale literackie, takie jak Poznań Poetów, Ethno Port miał atmosferę autentycznie radosną, beztroską i, co ciekawe, jednak egalitarną: różne twarze, różne sandały i różne naszywki na różnych koszulkach z zespołami: Dead Can Dance, Nagrobki czy David Bowie albo Run The Jewels.
Sama poczułam się jak ryba w wodzie dopiero w niedzielę i jak to zazwyczaj bywa, zanim zdążyłam się przyzwyczaić, festiwal się skończył, a otrzeźwienie zastało mnie w tym osiedlowym sklepie. Niemniej podczas wywiadu na temat tego, czy podoba mi się festiwal, podobno nie brzmiałam przekonująco, kiedy powiedziałam, że występ Ballaké Sissoko był fascynujący, a kiedy zapytano mnie, co bym poleciła innym ethnoportowiczom, odpowiedziałam, że Swans albo Death Grips.
Mimo że zupełnie nie znam się na muzyce i moja muzyczna wiedza ogranicza się do regularnego korzystania z last.fm since 2012, naprawdę zachwyciły mnie ethnoportowe koncerty. Głównie dzięki swojej prostocie i szczerości – to nie była muzyka grana z laptopa i puszczana z głośnika, podczas gdy artysta miota się po scenie i wyraźnie nudzi (siebie i innych). To były autentyczne występy (nie „wykony”) artystów, którzy kochają grać na instrumentach, śpiewać, wokalizować i zbierać oklaski. Co w tym takiego niezwykłego? Tak jak teatr teraz coraz rzadziej jest „teatrem”, a raczej jakimś kalekim perfomansem z rzutnikiem w tle, tak koncerty coraz rzadziej są „koncertami”, bardziej festiwalami zmagania się artysty z własnymi nieumiejętności grania i śpiewania („znacie «Ev’ry Night»?”). Oczywiście w trakcie koncertu Adama Struga musiała mnie najść smutna refleksja, jak wiele osób docenia taką autentyczność i szczerość w kontekście grania muzyki? Bo publika Ethno Portu na pewno doceniała i ja też doceniałam. I doceniam zawsze i jestem pod wrażeniem cały czas.
Struga słuchałam już na OFF Festivalu, gdy grał razem z Kwadrofonik „Requiem ludowe”. Także teraz na koncercie artysty i „jego melancholijnej kompanii”, jak zapowiadał Maciej Rychły, nie zabrakło elementów egzystencjalnych, rozważań na temat religii i śmierci. Pod koniec zwrócił się do publiczności grobowym głosem: „Proszę państwa, do tej muzyki się nie tylko siedzi, ale też i tańczy; zapraszam” – i wywołał tym samym taką radość, że z krzeseł poderwała się większość sali. Tak samo entuzjastycznie odebrany został koncert ukraińskiej grupy DakhaBrakha, która także grała już kiedyś na OFF Festivalu – bo i Ethno Port all in all wydał mi się takim małym OFF-em. Ludzie pozytywni, wegańskie ciasto, trawa pod stopami, piwo za siedem złotych. No i te zespoły, grające muzykę folkową na zmianę z eksperymentalną, multiintrumentaliści albo wirtuozi jednego niezwykłego instrumentu, tak jak wspomniany Sissoko, który niesamowicie ujął mnie i prawie wzruszył improwizowaną grą na harfie kora, instrumencie, o którym istnieniu nawet nie wiedziałam; aż musiałam się zmusić do wyjścia na nocny autobus o północy.
O kim jeszcze muszę napisać – na pewno występ zespołu POLMUZ z saksofonistą Michałem Fetlerem był dla mnie świetnym wprowadzeniem w klimat Ethno Portu. Muzyka folkowa, staropolska – a raczej: starowielkopolska – grana, mimo problemów technicznych, z sercem i wyczuciem, absolutnie mnie zachwyciła. Dźwięki, brzmiące czasami niemal jak sprzeczne, nigdy nie tworzyły kakofonii ani nie były nudne. I w końcu Driss El Maloumi, który wystąpił z bratem Saïdem El Maloumi i Lahoucinem Baqirem. Sam grał na oudzie, lutni arabskiej, jego goście towarzyszyli mu grą na bębnach i cajón. Bisowali chyba z pięć razy, nie mogąc po prostu zejść ze sceny.
Moja pierwsza dziesiąta edycja Ethno Portu w Poznaniu za mną. Co mogę powiedzieć, żeby nie było banalnie? Było niesamowicie.