Nr 26/2024 Na moment

Dominika Górko: Stowarzyszenie Kultura w Pracy powstało stosunkowo niedawno, każdy z Was (Michał Mytnik, Monika Mazurkówna, Patryk Kosenda, Dawid Mateusz, Stefa Marchwiówna, Tomasz Adamski, Krzysztof Szeremeta) ma jednak za sobą bogate doświadczenie pracy w kulturze. Czy to suma tych doświadczeń i ich uniwersalny rys, który nazywany bywa pracą w prekariackich warunkach albo pracą w projektariacie (czyli życia wyznaczanego kolejnymi projektami, od których powodzenia zależy nie tylko to, czy będę miała co jeść, ale także to, czy utrzymam tempo, nie wypadnę z obiegu i będę mieć szansę na uczestnictwo w kolejnym projekcie), skłoniły Was do działania? Jak wyglądają warunki pracy w kulturze?

Dawid Mateusz: O, dobrze zaczynamy, bardzo się cieszę. Na powstanie Kultury w Pracy nałożyło się kilka wątków. Od kilku lat dostawałem od wspomnianych współzałożycieli niezależne od siebie impulsy, żeby spróbować powołać taką instytucję. Z każdą z wymienionych osób współpracowałem w przeróżnych projektach na przestrzeni ostatnich kilku, a nawet kilkunastu lat. Niemal zawsze jednak byliśmy ograniczani przez różnego rodzaju czynniki zewnętrzne, które uniemożliwiały realizację naszych pomysłów. Na początku 2024 roku powołaliśmy do życia stowarzyszenie – i jestem bardzo szczęśliwy, mogąc pracować w ekipie ludzi o takich kompetencjach, talencie, kreatywności, pracowitości i intelekcie. Bo też nie chcę ukrywać, że znając tych ludzi i ich możliwości, przez ostatnie lata miałem poczucie marnowania ich ogromnego potencjału. Dobrze jest pracować z osobami, które robią dobre rzeczy i działają w imię dobrych pobudek. Marzyłem też o organizacji złożonej z artystów, która będzie nie tylko zinstytucjonalizowanym stowarzyszeniem, ale także grupą artystyczną, samostanowiącym się związkiem zawodowym i będzie spełniać wszystkie warunki do pełnienia roli komisji środowiskowej. Wątek pracowniczy jest dla nas co najmniej tak samo ważny, jak artystyczny, podobnie jak kwestia instytucjonalizacji, bo – umówmy się – posiadanie zespołu muzycznego przez poetę może i było sexy w latach 90., ale w trzeciej dekadzie XXI wieku, żeby cokolwiek zmienić, konieczne jest posiadanie zinstytucjonalizowanej organizacji o mocnej podmiotowości.

Z obiegu, o którym wspominasz, dawno się wypisałem ze względu na jego patologie, a KwP jest poniekąd w nie wymierzona. Nasza praca nie jest obliczona na natychmiastowy efekt, „istnienie” tu i teraz, lecz raczej na przyjście tego efektu za kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat. Obecnie żyjemy w dżungli kultury, a pole poetyckie jest jej najdzikszą częścią.

Patryk Kosenda: Kilka tygodni na zleceniu na minimalnej w MOCAK-u, 5 lat pracy etatowej realizowanej na zleceniu w ministerialnym Instytucie Literatury. Do tego szereg przeważnie kiepsko płatnych (lub bezpłatnych) zleceń, takich jak pisanie recenzji, prowadzenie spotkań autorskich, redakcje książek poetyckich. Tak wyglądają moje główne doświadczenia z pracą w kulturze. Z wielu rozmów wiem, że doświadczenia te są uniwersalne, dopóki nie jesteś dyrektorem, wiecznym jurorem czy kuratorem dużych festiwali.

Większość z nas, współzałożycieli KwP, pochodzi ze środowiska poetyckiego i na nim w najbliższym czasie skupimy się najmocniej – natomiast interesują nas różne dziedziny kultury, więc będziemy wchodzić w komitywy z ludźmi od dobrej roboty w prozie, sztukach graficznych, teatrze etc. Jak mówi Dawid, efekty naszej pracy przyjdą z czasem; dodam jeszcze, że jako małe, choć ambitne stowarzyszenie jesteśmy naparstkiem miodu w tym silosie dziegciu i żeby coś się ruszyło, potrzebne są zmiany systemowe. Oczywiście wierzę, że jesteśmy w stanie coś zmieniać, bez tej wiary w ogóle nie uczestniczyłbym w takim przedsięwzięciu; możemy analizować i piętnować patologie, proponować alternatywne rozwiązania, pracować, pracować, pracować.

Pracować, jak rozumiem, po godzinach?

P.K.: Oczywiście, po naszych głównych zajęciach zarobkowych, a większość z nas nie pracuje na co dzień w kulturze.

D.M.: KwP robimy po godzinach, bo nam się chce, bo uważamy, że warto, bo w to wierzymy. Nie mamy żadnego budżetu zewnętrznego, utrzymujemy stronę internetową z własnych składek, a tam i na naszych socialach wisi to, co własną pracą wyprodukujemy. Temat pracy w kulturze jest tak olbrzymi, że trudno zdecydować, w którą stronę spojrzeć, bo maluje się obraz czegoś, co chciałoby być ekosystemem, a jest właśnie dżunglą; gdzie każdy każdego próbuje oszukać, a najdelikatniej mówiąc, zrobić coś ekstra dla zysków własnego podmiotu kosztem zysków podmiotów pozostałych.

Jednym z Waszych haseł jest zasada #workartbalance. Możecie coś więcej o niej powiedzieć? Jakie sposoby walki o jej wprowadzanie dostrzegacie?

P.K.: Wobec rzeczywistości zaniedbań systemowych w polu literackim, zwłaszcza poetyckim (nie chcę się licytować z dramatopisarzami etc., po prostu patrzę ze znanej mi perspektywy), pracujemy po pracy, żeby wprowadzać dobre standardy oddolnie i naciskać na instytucje władzy. Kultura nie robi się sama (chyba że w OFF Radio Kraków…), jej kształt jest wynikiem współpracy działań Twórców Kultury: artystów, organizatorów i publiczności. Gdy zawodzi system, potrzebna jest samoorganizacja; środowisko poetyckie musi zdać sobie sprawę, że jeśli gra się tylko na siebie, to rozgrywka szybko się kończy. Jest czas na pisanie wierszy, powinien być również (też kosztem własnej sztuki) na działania na rzecz środowiska, na pracę dla dobra wspólnego – nie kupuję wymówek, że ktoś nie ma predyspozycji do pracy na rzecz innych. Im szybciej pojmiemy to jako środowisko, tym bardziej ten balans będzie wyważony. A jak można działać? Można zgłosić się do nas!

D.M.: Widzę tu taki problem, że liberalna większość środowiska poetyckiego może uważać, że działa na jego rzecz, tak naprawdę działając na jego szkodę. Niestety, to środowisko ma fałszywe przekonanie o wyjątkowości własnego tworzywa, tymczasem obecnie realia są takie, że jest to sztuka całkowicie marginalna. Kończy się to tak, że nakłady książek poetyckich są najniższe w historii. W ciągu dekady zaliczyliśmy gigantyczny regres w tej materii. Kilka lat temu wymyśliłem sobie taki sport: przy okazji wizyt na zagranicznych festiwalach poetyckich (swoich lub znajomych) staram się zorientować w realnych nakładach książek poetyckich w danych krajach. Dla przykładu, wedle relacji i informacji podawanych przez wydawców na Litwie, nakłady książek tamże są wyższe niż w Polsce, a Litwa ma obecnie jakieś 2,5 miliona mieszkańców. Czy na milionowym Cyprze nakłady są niższe niż u nas? Oczywiście, że nie. W przeliczeniu na liczbę mieszkańców daje nam to nakłady trzydziesto-, czterdziestokrotnie niższe niż we wspomnianych krajach. Niestety prawda jest taka, że świadomościowo środowisko poetyckie jest jakieś pokolenie, dwa za przedstawicielami chociażby sztuk wizualnych. Jakimś punktem odniesienia w planowaniu działań było dla mnie Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej. Jest to wzór tego, jak artyści powinni się samoorganizować wobec trudnej sytuacji systemowej, w której się znaleźli. U nas niestety wciąż dominuje idiom pobrulionowski, indywidualistyczny, neoliberalny (oczywiście poza zwykłym, koniunkturalnym karierowiczostwem). Problem z tym sposobem myślenia i poetami „bruLionu” starającymi oddziaływać na środowisko i młodsze pokolenia jest taki, że niektórzy z nich dopiero po 50. roku życia odkryli, że neoliberalizm jest ideologią. Pozornie zaczęli starać się przeciwdziałać szkodom, które ta ideologia popełniła, nie rozumiejąc, że problemem są tak naprawdę oni sami, czego prawdopodobnie nigdy zobaczą i czego sobie nie uświadomią. Ach, bo nie wiem, czy już wspominaliśmy: jesteśmy wrogami niezwykle groźnej dla jednostek i społeczeństw ideologii neoliberalnej.

P.K.: Tak, spora część środowiska działa według filozofii wielkiego Barda: „Chciałem dać coś dobrego. / Dałem tylko siebie”. Natomiast są też osoby, które chcą działać nie tylko na swoje konto, i z takimi ludźmi chcemy współpracować.

Sposób, w jaki opisujecie siebie na Waszej stronie internetowej, ma właściwie charakter manifestu. Podkreślacie, że praca artystyczna to praca, że poezja nie jest dla wybranych, że potrzeba nam działań kolektywnych i tych na rzecz partycypacji, podkreślacie także konieczność podjęcia walki z gettoizacją i centralizacją kultury. Ustaliliśmy już, że do przemodelowania jest właściwie cały system, podkreślacie jednak, że jesteście nastawieni na małe, stopniowe działania. Jak chcecie wprowadzać te postulaty w życie?

D.M.: Jesteśmy instytucją o proweniencji lewicowej (nie liberalno-lewicowej, co bardzo istotne) i, jak zauważyłaś, nie boimy się deklarować własnych poglądów. Oczywiście, wiemy, że 90% bańki poetyckiej jest deklaratywnie lewicowa i krytykuje tak zwanych libków na Facebooku. Popularne jest powszechne czytanie Marksa – świetnie! Jednak samo czytanie Marksa czyni lewicowcem tak, jak czytanie Tolkiena krasnoludem. To się nazywa czytelnictwo, a tak naprawdę liczy się tylko praxis, i tutaj zaczynają się już schody, bo te same osoby jak w masło wchodzą w narzucony neoliberalny porządek kultury, stając się jego beneficjentami, pionkami i ariergardą kapitału zarazem. Jak przyjdzie do płacenia za spotkanie autorskie, skład, redakcję czy okładkę książki, to oferują 200–300 złotych, czyli stawki sprzed ponad dekady. To powinno być zwyczajnie karalne, ale dopóki nie wprowadzimy przejrzystości finansowej instytucji, to takiego cwaniactwa nie zlikwidujemy. Inną kwestią jest to, że świadomość polityczna i klasowa w Polsce potężnie kuleje i ludzie często nie rozumieją, jakie właściwie mają poglądy, jakie są ich interesy i kto właściwie je reprezentuje. Nie jest to wina ludzi, tylko efekt wieloletniego celowego i odgórnego działania mającego obrzydzić takie pojęcia, jak polityka, polityczność czy ideologia. Efekty tego są takie, że skrajnie prawicowy, agresywnie neoliberalny i prowadzący do hiperindywidualizacji idpol może funkcjonować w świadomości jako narracja lewicowa, choć po oderwaniu od klasowego korzenia jest narracją wrogą wobec wszelkiej lewicowości.

Wracając do pytania: uświadamiać, edukować, wykonywać pracę u podstaw. Proponować rozwiązania systemowe, czerpać dobre wzorce z innych krajów i dziedzin sztuki. Będziemy przeprowadzać hybrydowe dwumiesięczne warsztaty poetyckie. To projekt, z którym w najbliższych latach chcemy pojeździć po Polsce, przede wszystkim poza dużymi ośrodkami. Zamierzamy przeprowadzić pierwsze poważne badania socjologiczne najbliższego nam pola. Chcemy dawać przykład, jak organizować wydarzenia kulturalne z poszanowaniem wszystkich uczestniczących w nich podmiotów. Odnoszę też wrażenie, że wszelkie lewicowe narracje na naszym polu skutecznie dorżnęła pandemia. W połowie poprzedniej dekady pojawiały się pierwsze próby unormowania tej dżungli, rozmowy o honorariach i tak dalej. Po pandemii cześć osób opadła z sił, a część instytucji z zadowoleniem korzysta z okazji do powtarzania, że pieniędzy nie ma i nie stać ich na redaktora, honorarium dla autora albo godne opłacenie grafiki i edycji przy projekcie książki. Instytucje powinny działać na miarę swoich możliwości. Jeżeli ich nie stać na przeprowadzenie procesu wydania książki w nieuwłaczający ludzkiej godności sposób, po prostu nie powinny tego robić. Jeżeli podobne przypadki dotyczą firm prywatnych, mówimy wtedy nieładnie, acz słusznie o „januszexie”. Przecież dokładnie te same kryteria oceny powinny dotyczyć instytucji publicznych. I tak, oferowanie trzech stówek za kilkadziesiąt godzin pracy to patologia. Między innymi dlatego uważam, że choćby prowadzenie naszej narracji jest wartością samą w sobie.

Jeżeli natomiast pytasz, czy planujemy siłowe przejęcie władzy, to na razie szukamy rozwiązań polubownych.

P.K.: Kiedy wchodziłem do środowiska 8 lat temu, była oczywiście moda na lewicowość, ale tę w wydaniu „liberalnym”, deklaratywnym czy kanapowym. Kapitał na całym świecie przechwytuje pozornie równościowe narracje – wszak Amazon Prime robi „lewicowe” filmy! W poezji torcik jest mały, ale działają te same cwane mechanizmy. Liczę, że przed nami jest wiele rozmów i współprac, które oddzielą frazesowych cyników od osób, które gdzieś utknęły w tym liblefcie, ale nie z wyrachowania, tylko uległy tym dominującym, niezwykle głośnym narracjom. Są w środowisku również osoby i inicjatywy, które otwarcie podzielają nasze ideały, ale nie są w szumie grantozy, nagrodozy i klepania się po pleckach specjalnie widoczne. Liczę, że przeprowadzone przez nas w przyszłym roku badania socjologiczne pokażą poetom, gdzie leżą linie podziałów i z kim powinni się solidaryzować. Chcemy działać oddolnie, powoli i nie sami. Dla mnie osobiście priorytetowym projektem będą warsztaty, które wyróżnią się zaangażowanym i długofalowym modelem pracy z uczestnikami.

Mnie szczególnie urzekają Wasze cotygodniowe cykle (m.in. poezja pracująca, kinoversum, warsztat twórczy). Rozumiem je jako realizację postulatu przeciwdziałania gettoizacji sztuki. Nie przypominają one nachalnej edukacji prowadzonej z pozycji mistrzowskiej, która niekiedy przynosi efekt odwrotny (przekonanie, że muszę cytować z pamięci Deleuze’a i Guattariego, żeby uczestniczyć w kulturze), lecz raczej dzielenie się tym, na co warto poświęcić swój wolny czas, i przypominanie, że sztuka może być po prostu przyjemnym sposobem na jego spędzanie. To Wasz przepis na partycypację? Szczególnie zagorzałe dyskusje w komentarzach pod Waszymi postami wywołuje temat degettoizacji poezji; przebija w nich chyba wątpliwość, czy to możliwe.

P.K.: Z tygodnia na tydzień cykli będzie coraz więcej, docelowo codziennie chcemy dzielić się unikatowymi treściami tworzonymi przez naszych współdziałaczy. Chodzi o to, by prowadzić social media w sposób zaangażowany, ale jednocześnie sensowny i dający coś wartościowego odbiorcom. Te cykle to dla nas dodatkowa robota, ale też duża frajda, uczymy się od siebie nowych rzeczy. Cykl Michała Mytnika o Artistic Research natchnął mnie, by powrócić do robienia kolaży ze śmieci. Wspaniałego kopa daje to, że te treści faktycznie rezonują w komentarzach i wiadomościach prywatnych, ludzie podsyłają mi na przykład poetów robotniczych, wiersze o pracy, pomysły. Stopniowa degettoizacja poezji jest możliwa, tylko środowisko musi jej chcieć, a wielu poetów wygodnie i bezpiecznie woli tkwić w niszy i być czytanym tylko przez życzliwych kolegów.

D.M.: To już Phil Ochs śpiewał But I’ve grown older and wiser / And that’s why i’m turning you in / So love me, love me, love me, i’m a liberal. Tak, wiemy, że to trudne, i wiemy, że w możliwość wątpią przede wszystkim te osoby, które w swoim przekonaniu próbowały zrobić podobne rzeczy. Bardzo mnie cieszy, że tak odbierasz nasze cykle, bo właśnie takie miały być w założeniu.

Zorganizowaliście w ostatnim czasie dwa wydarzenia. Pierwsze z nich – spotkanie poetyckie z Kubą Niklasińskim – miało bardziej klasyczną formę. Drugie natomiast, które cieszyło się niezwykłą popularnością, miało niecodzienny charakter. Uderzało w popularny dziś temat (vide: dokumenty Netflixa typu „Niezwykły świat grzybów”). Zaoferowaliście spacer z mykologiem, możliwość wysłuchania wierszy stworzonych specjalnie na tę okazję, a także utworów starszych, pokazujących obecność tego tematu w sztuce. Ta forma wydaje mi się interesująca na wielu poziomach. Po pierwsze łączy sztukę z życiem, z tematem, wokół którego obserwujemy wzrost zainteresowania, i pokazuje inne formy mówienia o nim. Po drugie ma wymiar angażujący. Zdaje się to wspierać, tak często zaniedbywany, wspólnotowy wymiar uczestnictwa w kulturze i dezalienacyjną funkcję sztuki.

D.M.: Na obu wydarzeniach pojawiło się mnóstwo osób, które z różnych powodów nie są stałymi uczestnikami spotkań poetyckich. Na spacerze rodziny z dziećmi, na spotkaniu z Kubą Niklasińskim zdecydowaną większość stanowiły osoby spoza tak zwanej bańki. Do domysłu pozostawiam, dlaczego rodziny z dziećmi zazwyczaj nie uczestniczą w spotkaniach poetyckich, natomiast to dla mnie osobiście bardzo ważne. Wspominałem wcześniej o Litwie i czytelnictwie poezji tamże. Podczas ostatniego mojego pobytu w Wilnie w ramach rezydencji wileńskiego oddziału miast UNESCO odbyłem kilka spotkań z polskojęzyczną młodzieżą w różnym wieku i po raz kolejny doświadczyłem wielkich różnic w świadomości i odbiorze poezji. Oto spotykałem się z grupami 15-latków, 17/18-latków czy studentów, którzy doskonale wiedzieli, po co przyszli, czego ode mnie oczekują, na czym polega ich rola i właściwie do czego ten cały poeta służy. To było fantastyczne doświadczenie, które dało poczucie uczestnictwa w dobrze działającym ekosystemie kultury. Pozwalam sobie na tę anegdotę, żeby powiedzieć, że u nas są pod tym względem potworne zaniedbania. Jeżeli dzieciaki od małego mają kontakt z poezją, z żywymi poetami i jest to dobry rodzaj kontaktu, doskonale wiedzą, co z tym robić później. Tymczasem w Polsce zdecydowana większość osób spoza bańki, gdy pojawia się na spotkaniu poetyckim, nie do końca wie, co z tym fantem zrobić, jak się zachować, jak w tym w ogóle uczestniczyć. Dużo lepiej jest pod tym względem z innymi dziedzinami – nawet z prozą, dramatem. Tu od biedy każdy sobie poradzi, jak również na wernisażu sztuk wizualnych, a najlepiej na koncercie. Tam wiemy, jak się zachować, prawda? Na spotkaniu poetyckim nie bardzo. To są lata zaniedbań i oddzielenia się poezji od życia społecznego. Potrzeba nam jeszcze tylko kilkuset tysięcy spacerów mykopoetyckich z dzieciakami i za 15 lat sytuacja znacznie się poprawi, a ludzie wchodzący w dorosłe życie będą z ochotą przychodzić na spotkania poetyckie, znając swoje potrzeby, oczekiwania i wiedząc, co mogą z tego wyciągnąć.

Między innymi z tego powodu nie jesteśmy fanami używek na organizowanych przez nas spotkaniach, a je same chcemy organizować w miejscach, w których nie sprzedaje się alkoholu. Na wszystko jest czas i miejsce.

P.K.: Super istotne jest dla mnie to, co powiedział Dawid o oderwaniu się poezji od życia i byciu najbardziej nieprzystawalną do rzeczywistości dziedziną sztuki. Sam na pierwszy wieczorek poetycki trafiłem w wieku 21 lat i czułem się strasznie wyobcowany. Dlatego kolejną rzeczą, którą chcemy zrobić, by poezja trafiała „wszędzie”, jest uświadamianie naszym odbiorcom, że ona już jest praktycznie „wszędzie”. W filmach, grach, serialach, na murach, marszach, nagłówkach, koncertach… To rozumiemy poprzez kontekstualizację poezji wpisaną w nasz statut, taki też cel przyświecał spacerowi mykopoetyckiemu, a powiedzonko „emocje jak na grzybobraniu” nigdy nie brzmiało mniej ironicznie!

Myślę, że warto też przypominać, jak wielkim i zróżnicowanym zbiorem jest poezja współczesna. Ile mamy estetyk, konwencji, stylistyk. Utarło się, że poezja jest tak niszowa, że czytelnik ma ją traktować jako całość. A przecież jako odbiorcy nie traktujemy tak przeważnie innych dziedzin sztuki. Lubimy wybrane gatunki filmowe, określony rodzaj muzyki. Dlatego deklaracji w stylu „kocham poezję” lub „nie lubię poezji” nie traktuję do końca poważnie, bo warto dopytać: „Jaką poezję kochasz?”, „Czyjej poezji nie lubisz?”. Dlatego nigdy dość prób wychodzenia z bańki i podpowiadania ludziom nieczytającym poezji, co może ich zaciekawić na podstawie ich zainteresowań z innych obszarów kultury.

Zdradzicie, jakie jeszcze są najbliższe i dalsze plany KwP?

P.K.: Myślę, że już wiele zdradziliśmy. Niesie nas entuzjazm. W przyszłym roku zajmiemy się szerzej kwestią poetyckości kina. W przestrzeni publicznej jesteśmy widoczni od września, natomiast nasz oficjalny start poprzedziło wiele godzin pracy. Chcieliśmy zaprezentować się odbiorcom w sposób jak najbardziej przemyślany, spójny i angażujący. Chyba wszyscy w KwP wolimy rozmawiać jednak o rzeczach dokonanych. Liczę, że 2025 będzie rokiem rozwoju, różnych współprac, nowych śmiałych projektów, ale przede wszystkim cementowania naszych więzi jako współdziałaczy i wzajemnego inspirowania się.

D.M.: Mamy to szczęście, że nasza wyobraźnia kolektywna kształtowała się w ciągu wielu lat współpracy pod różnymi szyldami i nasz zbiór idei i rzeczy, które chcemy razem robić, jest dosyć duży. Mówiliśmy o warsztatach, ale chodzi nam o realizowanie nieco ambitniej, niż widzimy to obecnie w ofercie przeróżnych organizacji; wspomnieliśmy też o badaniach. Jest jeszcze kilka pomysłów, o których opowiemy za jakiś czas. Zapewne można się po nas spodziewać również wydarzeń poetyckich, ale zaznaczmy, że nie jest to dla nas rzecz pierwszo- ani drugorzędna oraz że mówię o wydarzeniach raczej niestandardowych, w stylu spaceru mykopetyckiego. W 2025 roku pojawią się też pierwsze książki z naszym patronatem, którym nie będziemy szafować, tylko starać się proponować nieco inne rozwiązania w tym zakresie. Dołączą też do nas nowe osoby – ostatnio, 7 grudnia, do KwP dołączyli Olga Kandybo (reżyserka filmowa i telewizyjna) oraz Michał Gliński (krytyk, redaktor, wydawca, wykładowca akademicki). Poza tym interesuje nas przede wszystkim praca u podstaw realizowana na przeróżnych polach, czyli coś, czego nikomu nie chce się robić. Bo ostatecznie celem jest przecież przejęcie wszystkich środków produkcji z rąk burżuazji.

Rozmawiając z przedstawicielami różnych sektorów kultury, przy okazji powstawania książki Punkty wspólne. Literatura między prywatnym a publicznym, która dotyczyła kwestii finansowania w polu kultury, pytałyśmy naszych rozmówców o cud. Jeśli pozwolicie, chciałabym tę tradycję podtrzymać. Wyobraźcie sobie, że dzisiejszej nocy wydarzył się cud, funkcjonowanie sektora kultury w Polsce zmieniło się diametralnie, zaszły głębokie zmiany systemowe. Jak zmieniłoby się życie polskiego poety, artysty, animatora, a może także odbiorcy kultury?

D.M.: Z największą przyjemnością powiem o poezji. Wyobrażam sobie rzeczywistość, w której umawiamy się jako społeczeństwo, że praca artystyczna jest pracą. Dlatego powołujemy państwową instytucję na wzór duńskiej Fundacji Kultury, która wesprze finansowanie NGOsów chcących organizować spotkania poetyckie, ale pod warunkiem, że artyści otrzymają regulaminowe honorarium minimalne, ustawową dietę jednodniową (przy jednodniowym wydarzeniu), pokrycie kosztów przejazdu i zakwaterowania. Podobne rozwiązania istnieją również w innych krajach skandynawskich, wprowadzane są w kolejnych. Jeden z landów niemieckich, Nadrenia Północna-Westfalia, wprowadził takie rozwiązanie w tym roku. Podobnie jest również w Holandii, Francji – kto nie płaci artystom ustalonych stawek minimalnych, nie ma prawa ubiegać się o finansowanie publiczne. To nie jest nawet kategoria cudu; to coś, co powinniśmy koniecznie wprowadzić celem ukrócenia patologii i wyzysku. Należy zobligować instytucje starające się o środki publiczne w kulturze do wypłacania określonych stawek minimalnych. To nieprawdopodobny wstyd, że instytucje finansowane publicznie oferują tak żałosne pieniądze za pracę i nie czują ani trochę odpowiedzialności społecznej. Honorarium w wysokości 1000 złotych zarówno dla osoby poetyckiej, jak i prowadzącej spotkanie autorskie powinno być absolutnym minimum. Oczywiście mówię o początkujących poetach. Podobne standardy powinny dotyczyć osób pracujących nad książką – redaktorów, grafików czy składaczy.

P.K.: Cuda, powiadacie? Przede wszystkim rozbudowany i sensowny system stypendialny dla osób piszących poezję. Widziałbym to jako pieniądze pozwalające żyć na skromnym, ale godnym poziomie, jednocześnie zobowiązujące poetów nie tylko do tworzenia, ale również przeprowadzania warsztatów, zajęć w szkołach, domach seniora, więzieniach. W takim systemie zupełnie zbędne stałyby się nagrody literackie, które służą głównie do redystrybucji pozornego prestiżu. Kilka osób rocznie otrzymuje na wniosek kilkuosobowych kapituł kilkadziesiąt tysięcy złotych, a tysiące poetów (bo czemu mamy się skupiać tylko na tych, którzy wydali książkę w zeszłym roku?) nic. Prestiż ten jest pozorny, bo nagrody poetyckie nie przekładają się na sprzedaż książek, na zwiększoną recepcję krytyczną; jedyny prawdziwy blichtr dotyczy sponsorów lansujących się na galach jako wielkie wsparcie kultury. Uważam, że w przypadku sensownego systemu stypendialnego nagrody mogłyby działać (mówię „mogłyby”, skoro ta mityczna na lewicy sprawczość na skutek cudu faktycznie byłaby po mojej stronie), ale bez udawania, że dyktują jakieś tempo literaturze, są jej bijącym sercem. Konieczna byłaby zupełna przejrzystość finansowa festiwali. Jurorzy nagród nie powinni zasiadać w więcej niż jednej komisji na, powiedzmy, trzy lata. Mamy w kraju tyle niezwykłych talentów poetyckich, że naprawdę nie ma potrzeby kulturowej, żeby jedna osoba występowała na kilku czy kilkunastu festiwalach rocznie. W przypadku cudu, w którym ciągle się poruszamy, nie byłoby takiej potrzeby finansowej, bo rozumiem, że to sposób dodatkowego zarobkowania.

D.M.: Patologią jest, że dostęp do pieniędzy publicznych dostaje i rozdysponowuje sobie przeważnie jedno środowisko, które w danym akurat momencie ma najlepsze kontakty towarzyskie z kuratorem festiwalu. Druga rzecz, że informacje o honorariach powinny być jawne – ba, poniekąd są, jeżeli jakaś instytucja złoży zapytanie na podstawie Ustawy o dostępie do informacji publicznej. Natomiast prościej byłoby, gdyby festiwale same publikowały, kto, ile, za co. Jak w normalnym cywilizowanym kraju. W Norwegii zeznania podatkowe wszystkich obywateli są publikowane i ogólnodostępne, jest to traktowane jako podstawa zdrowo funkcjonującego społeczeństwa, a my nie potrafimy nawet opublikować, kto ile dostał za obsługę festiwalu poetyckiego. I co decydowało o wyborze takiej, a nie innej osoby do prowadzenia albo skąd takie nierówności w honorariach. Jeżeli chodzi o nagrody, mamy w Polsce również świetne – na przykład Nagroda „Literatury na Świecie” albo „Odry”. O odpowiedniej wysokości finansowej, wręczane po cichu, bez kuriozalnej celebrytozy i przewalania publicznych pieniędzy na brokat i cekiny.

Chciałem w tej rozmowie wspomnieć, że zwolnieniami grupowymi zostanie objętych do 30% zatrudnionych w PKP CARGO, to jest kilka tysięcy osób. W spółce państwowej Poczta Polska zostaje zwolnionych prawie 10 tysięcy osób, w mniejszych instytucjach państwowych proporcjonalnie od 30 do 40 procent zatrudnionych. To są realne ludzkie dramaty. I czy nam nie głupio mówić o poezji? Nie! Nie, bo wiemy, że to takie samo pole pracownicze jak każde inne i tylko solidarność na wszystkich tych polach może nas uratować. Oczywiście, jeżeli naprawdę chcemy budować zdrowo funkcjonujące społeczeństwo. Czy chcemy? Na to pytanie nie mam odpowiedzi.