Kuba Malinowski (Anatol) i Tadeusz Wnuk (Hey Hato) to dwóch artystów, którzy pewnie niejednokrotnie mijali się na koncertach i w tych samych miejscach, ale muzycznie więcej ich dzieli, niż łączy. Anatol dał się poznać jako gitarzysta odnajdujący się swobodnie zarówno w noiserockowej Złotej Jesieni, jak i (co nie dziwi w przypadku tak unikatowej grupy) na poszukującej scenie improwizowanej, skupionej wokół impro mitingów w nieistniejącej już warszawskiej Eufemii – obecnie do drugiej ze wspomnianych odnóg jego działalności najbliżej mu w Lounge Ryszards. Jednocześnie pełni funkcję perkusisty w lo-fi blackmetalowej Sierści, a bytem najlepiej oddającym tę wiecznie poszukującą, niespokojną muzyczną duszę jest założona z jego partnerką Adą Kindziuk (Sierść, Order Of The Rainbow Girls) wytwórnia enjoy life. Wydają wspólnie muzykę, którą, mówiąc po boomersku, niekoniecznie trzeba rozumieć, ale na pewno warto docenić. Buszując w katalogu enjoy life, nigdy nie będziemy pewni, na co natrafimy: może być to równie dobrze noise rock, eksperymentalny rap, glitch czy domowy songwriting.
W przeciwieństwie do twórczości Kuby Malinowskiego projekty Tadeusza Wnuka – Hey Hato oraz wcześniejszy Shivers & Shakes – to muzyka, która przy większym szczęściu i wsparciu promocyjnym mogłaby trafić do „wychowanych na Trójce”, raczej nawiązująca udany dialog z określonymi songwriterskimi tradycjami (Frusciante, Cave, Knopfler) niż testująca wytrzymałość słuchaczy/słuchaczek. Tadeusz razem ze swoją partnerką Karoliną (Lavia Hart) to też niezwykle wszechstronni muzycy, co udowadniali na improwizowanych koncertach w galeriach i przestrzeni prywatnej (zanim jej właściciel postanowił się obrazić na niedostatecznie bogoojczyźnianą publiczność i muzyków związanych z miejscem).
„Ana” Anatola i „High” Hey Hato to kasety, które wyszły w niewielkim odstępie czasu, i jednocześnie chyba najbardziej osobiste i intymne materiały od momentu ukazania się „Poematu o dorastaniu” Bibi (działającej teraz pod szyldem Deadly Firend). W przypadku pierwszej taśmy możemy mówić o najbardziej udanej pozycji nie tylko z katalogu Anatola, ale w ogóle w obrębie całego złotojesiennego-enjoylife’owego uniwersum. Nagrania były zapowiadane już na wysokości wydanej w Trzech Szóstkach EP-ki „Fantasy Violence” z 2018 roku. W tempie publikacji na pewno nie pomogło to, że Kuba postanowił sam miksować materiał, będąc w tej kategorii debiutantem – raczej nikt nie pakowałby tyle wysiłku w coś dla niego nieistotnego.
„High”, przeciwnie, wydaje się raczej mało zobowiązującą odskocznią. To muzyka, którą od tego, co Tadeusz tworzy na co dzień, dzieli właściwie wszystko, ale łączy poczucie, że jej twórcy chcieli powiedzieć coś ważnego o sobie z teraz i z przeszłości. Misję należy uznać za zakończoną powodzeniem.
„High” to historia zdobycia małomiasteczkowego Everestu, którym był komin szczecińskiej fabryki produkującej kasety „wiskordówki”. Wspinaczka miała zająć wiele godzin, była nielegalna i wyczerpująca, ale wzmacniała więź dwóch młodych chłopaków. Całość jest dedykowana towarzyszowi tej niezwykłej podróży. Po przeczytaniu fabuły, która dla autora jest punktem wyjścia do egzystencjalnych rozmyślań, staje mi przed oczami „Gerry” Gusa Van Santa. Muzyka zawarta na „High” świetnie sprawdziłaby się w roli ilustracji podróży przez pustynię uchwyconej przez reżysera: jest ascetyczna i minimalistyczna jak tamten obraz. Na teren zamieszkiwany u Hey Hato dotychczas przez Marka Knopflera i Johna Frusciante weszli amerykańscy prymitywiści spod znaku klanu Robbiego Basho, Stephena Basho-Junghansa, Daniela Bachmana czy Six Organs Of Admittance w towarzystwie ambientowego wydania Sigur Rós. Z kolei otwierający całość cover fragmentu „Walk Unafraid” R.E.M. w interpretacji Hey Hato bardziej pasowałby do repertuaru Jeffa Buckleya. Cała podróż na komin ma też swoją dynamikę. „Sa7an”, jeden z niewielu utworów ze śpiewem, przytłacza melancholią, po której słuchacza koją rozmyty spogłosowany „Train Delay” i powoli narastający „Railtracks”. Choć „High” jest próbą narratyzacji i nadania sensu, a może nawet zmitologizowania własnego przeżycia, nietrudno w tej muzyce odnaleźć cały wachlarz codziennych uczuć.
„High” odznacza się linearną narracją. Na jej tle „ana” jest kolażem wspomnień angażujących w zupełnie inny sposób. Miałem ten materiał na słuchawkach, czytając „Jesień” Ali Smith, i widzę w obu tych dziełach wiele punktów stycznych. „Jesień” opowiada o relacji ponad stuletniego Daniela Glucka i trzydziestoletniej Elizabeth Demand – kobieta czuwa w domu starców nad łóżkiem dawnego przyjaciela. Historie mieszają się tam z refleksjami nad relacjami i codzienną egzystencją, pamięć miesza fakty, a do analizowanego „kiedyś” puka brexitowa teraźniejszość. Chaos ludzkich myśli jest oswojony przez wyjątkowo angażujący sposób ich przedstawienia przez autorkę. Przygodność tej narracji skłania nas raczej do doceniania wrażeniowości „tu i teraz” niż czekania na suspens w historii.
Podobnie czuję materiał Anatola: komponowanie go zajęło autorowi sześć lat, tworzenie tekstów cztery, a okładkę zdobi list, który Anatol napisał w wieku ośmiu lat na obozie w Samociążku. Mniej oswojonych z shoegaze’em i noise rockiem słuchaczy „ana” może odstraszyć produkcyjnie, ale wystarczy dać jej szansę. Jest to album, którego każdy odsłuch umożliwia wyłowienie z tej ściany dźwięku innych szczegółów. Sam Anatol połączył w sferze producenckiej zajawkę debiutanta (którym faktycznie jest w tej roli) z precyzją w doborze środków starego wyjadacza. Przez pryzmat „any” da się też lepiej zrozumieć selekcję artystów/artystek do enjoy life, bo zabawę z materiałem wyjściowym czuć tu na każdym kroku. Nie przypominam sobie, żebym w polskiej muzyce miał do czynienia z utworem, który z gęstego noiserockowego hymnu przeistacza się w trzeszczący house z rozmarzonymi przyśpiewkami („chciałbym słuchać, co jeśli nie potrafię słuchać”). Wszystkie te zabiegi jeszcze mocniej podkreślają chwytliwość linii wokalnych – gdyby nie tytuł „trik! (raz kozie śmierć)”, odbierałbym ten utwór raczej w kategorii luzackiego rock’n’rolla niż dissu. Nie będę udawał, że znam teksty, które przez znaczną większość materiału są niesłyszalne – na te zerknę dopiero wtedy, kiedy przyjdzie kaseta – ale do ich poczucia wystarczy mi deklaracja samego autora, że są o miłości. Te utwory to rollercoaster, który daje miłość, czasem pędzący przed siebie bez oglądania się na boki („bydgoska rezygnacja”), a innym razem przesiąknięty czułością („rujka/o czym myślisz/over it”). Gitary w środkowej części „rujka/o czym myślisz/over it” w innej aranżacji mogłyby być zaginioną partią Krzysztofa Klenczona, ale nie wyobrażam sobie żadnego bigbeatowca śpiewającego tak czule. Ta namacalna wręcz bliskość potrafi wzbudzić rodzaj zakłopotania, czy nagranie nie uchwyciło czegoś tak intymnego, że dostęp do niego powinni mieć tylko najbliżsi. „Ana” to highlight dotychczasowej twórczości Kuby Malinowskiego, który każe wypatrywać jego następnych ruchów.
Do punktów stycznych „High” i „any” należy nośnik. Kasety przeszły długą drogę od najbardziej zdemokratyzowanego nośnika muzyki w latach 80. i 90. po zajawkę dla muzycznych freaków. Nagrywanie wyczekanych piosenek z radia czy robienie składanek z ulubionymi utworami było dla części osób z bliskich mi roczników doświadczeniem pokoleniowym. Dziś kasety wyglądają pięknie na półce, ale w dobie bluetoothowych głośników nie należą do najbardziej egalitarnych i praktycznych. Jest to też mało opłacalny nośnik dla wydawców/wydawczyń, ponieważ sam w sobie jest drogi. O ile nie zagrywamy już nagranych wcześniej kaset, trzeba sprowadzać je na przykład z Anglii albo USA. W przypadku Hey Hato wybór tego nośnika jeszcze mocniej podkreśla ducha opowiadanej historii: „High” została wydana na tak zwanych wiskordówkach produkowanych w fabryce, na której komin wspinał się Tadeusz z kolegą. Planowana forma wydania zdeterminowała też podejście producenckie, całość zmiksowana jest pod ten konkretny nośnik. „Ana” dopiero wyjdzie w formie fizycznej. Dochód z jej pre-orderu ma wspomóc wymianę kaseciaka, na którym Anatol nagrywa płyty wydawane w enjoy life. W tym wypadku nośnik to po prostu część kultury lo-fi, do której odwołuje się autor. Kasety wymagają cierpliwości zarówno ze strony osób, które je nagrywają, jak i słuchaczy/słuchaczek, którzy/które nie mogą tak swobodnie, jak ma to miejsce w przypadku CD, streamingów czy winyla, zmienić utworu. Cierpliwość słychać również w muzyce Anatola i Hey Hato. Oba materiały spaja też to, że ich autorzy nie boją się czasu. Repetytywność niektórych motywów nigdy nie przechodzi w nudę, lecz pozwala je w pełni docenić. Myślę też, że to rzeczy, które godnie się zestarzeją – najgorzej znosi próbę czasu wczorajsza wersja jutra, a „High” i „ana” to raczej jutrzejsza wersja wczoraj.