W „Dzieciństwie wodza”, pełnometrażowym debiucie reżyserskim Brady’ego Corbeta, najlepszy jest tytuł. Pozwala osadzić we właściwym kontekście to, co widzimy. Sprawia, że nie przymykamy oka nawet na najdrobniejsze wybryki złotowłosego chłopca, które w innych okolicznościach uznalibyśmy za niewinne akty zaradności. Podbija też stawkę opowieści – z obrazków dojrzewania przypadkowego dzieciaka robi się film o człowieku, który kiedyś przemebluje przyszłość. A więc też poniekąd film o całym XX wieku. W „The Brutalist” tytuł pełni podobnie deklaratywną funkcję. Corbet w swoim najnowszym, najbardziej spełnionym (choć wciąż niedoskonałym) dziele odnosi się do architektonicznego stylu, który podbił świat niedługo po II wojnie światowej, by portretować Amerykę wznoszoną na fasadach powojennych traum. I tak jak wyznawcy brutalizmu za cel stawia sobie stworzenie monumentu zarazem surowego i majestatycznego.
„The Brutalist” zgrabnie określa poza tym głównego bohatera, fikcyjnego architekta László Tótha. Adrien Brody znów (po „Pianiście”) gra żydowskiego artystę z Europy Środkowo-Wschodniej, który walczy o przetrwanie, godność i zachowanie artystycznej tożsamości. Znów jest wychudzony, zdesperowany i godny współczucia. Tym razem nikt nie mierzy do niego z karabinu, wszyscy raczej szczerzą śnieżnobiałe ząbki, w końcu to miodem i mlekiem płynąca Ameryka. Ale drapieżnicy lubią promiennie się uśmiechać i kamuflować w gustownych garniturach. Powierzchowna uprzejmość bez zgrzytu łączy się z pielęgnowaną w sercu nienawiścią, nieustannie więc toczy się walka o zaznaczenie swej dominacji, w której Tóth musi sprawnie nawigować w labiryncie upokorzenia. Brody okazuje się w tej roli doskonały – perfekcyjnie odgrywa cierpienie swojego bohatera, ale też jego twardą determinację. Mimo że „The Brutalist” zaludnia całkiem sporo pamiętnych drugoplanowych postaci, to właśnie Brody dźwiga cały film na swoich barkach.
Zrealizowany w jednym ujęciu kilkuminutowy prolog (czy raczej uwertura, jak nazywa ją Corbet) symbolicznie ukazuje podróż ocalałego z wojennej zawieruchy Tótha z Węgier do amerykańskiej ziemi obiecanej. Najpierw jest ciemno i głośno, stężenie ludzi na metr kwadratowy przekracza wszystkie normy, kamera klei się do ciasno stłoczonych ciał – tak mógłby wyglądać „Syn Szawła”, gdyby kręcono go na szerokim ekranie i wzbogacono o ogłuszającą symfonię klawiszy, trąbek i saksofonów. Aż wreszcie powiew ożywczej bryzy: oczom bohatera i naszym ukazuje się symbol nadziei na lepszą przyszłość, witający podróżnych w nowym świecie – Statua Wolności. Tyle tylko, że Corbet i autor zdjęć Lol Crawley filmują posąg inaczej niż zwykle, wywracając charakterystyczną kobiecą postać do góry nogami. Wydźwięk tej wizualnej metafory jest jasny: w „Brutaliście” chodzi o dekonstrukcję amerykańskiego snu, opowiedzenie o układaniu sobie życia na nowo za oceanem nie jako o natychmiastowej historii sukcesu, ale też nie poprzez proste odwrócenie schematu. Scenariusz napisany wspólnie przez Corbeta i jego partnerkę Monę Fastvold obiera chyba najciekawszy i najbardziej wiarygodny kierunek – opowieści o ponownym zaczynaniu wszystkiego od początku z solidnym bagażem traumatycznych doświadczeń w jednej ręce i wyzerowanej karcie życiowych osiągnięć w drugiej; o rozpychaniu się łokciami tam, gdzie cię nie chcą, nie szanują i nie rozumieją, i gdzie błyskotki wodzą naiwnych marzycieli na pokuszenie, gwarantując jedynie fałszywą namiastkę szczęścia.
Chyba najbardziej podoba mi się w „The Brutalist” wpisany w film kontrast: choć jest w swym zamierzeniu monumentalną, rozpisaną na kilkadziesiąt lat narracją najeżoną wielkimi tematami, przed którą należałoby klękać na kolana, to – przynajmniej w pierwszej, wybitnie angażującej połowie seansu – historia Tótha zachowuje spójność i autentyczność dlatego, że jest historią w skali mikro; tkaną ze szczęśliwych splotów przypadków i nagłych erupcji pecha historią zwykłego człowieka. Następstwo zdarzeń jawi się tu jako skromne nawlekanie na nitkę przygodnych owocnych spotkań i nieprzewidzianych wypadków, a przebieg życia jednostki – podobnie jak w „Dzieciństwie wodza” i drugim filmie Corbeta, „Vox Lux” – jest wynikiem tego, do czego zmusił ją los. Bohater Brody’ego przechodzi drogę od pracy w sklepie meblarskim swojego kuzyna Attili (wyśmienity w niedługiej roli Alessandro Nivola), przez zmarnowaną szansę na zabłyśnięcie architektonicznym talentem i wycieńczającą robotę w kopalni węgla, do pracy nad projektem swojego życia pod skrzydłami magnata Harrisona Lee Van Burena (wściekle charyzmatyczny i niepokojąco dziwny Guy Pearce – wygląda jak Brad Pitt naśladujący po trosze Daniela Plainview z „Aż poleje się krew” i Charlesa Fostera Kane’a ze słynnego filmu Orsona Wellesa).
Pojawiającą się na początku odwróconą Statuę Wolności można też potraktować jako symbol buńczucznych aspiracji twórców: oto Corbet otwiera film, deklarując, że nie tylko postawi na głowie typowe narracje o amerykańskim śnie, ale i zaproponuje własne, alternatywne spojrzenie na kino, przekorne wobec obowiązujących mód. I faktycznie, „The Brutalist” ostentacyjnie odróżnia się od wszystkich innych nowości, jakie zobaczymy w kinach i na streamingu. Trwa trzy i pół godziny, z czego środkowe piętnaście minut to przymusowa przerwa. Jako pierwszy film od czasu „Dwóch oblicz zemsty” (1961) Marlona Brando został prawie w całości zrealizowany w technice VistaVision. Za Filadelfię i jej okolice robią tu węgierskie plenery, a budżet zamknął się ponoć w szokująco skromnych (jak na tak efektowne przedsięwzięcie) dziesięciu milionach dolarów. Rozmach opowieści i jej techniczna oprawa zdają się zgoła niedzisiejsze. Panoramiczne, ziarniste, skąpane w szarościach i brązach obrazy Lola Crawleya porażają swym pięknem i wielkością, nierzadko zderzając liche ludzkie sylwetki z potężnymi budowlami, nad którymi pieczę trzyma doskonale odnajdująca się w surowym stylu scenografka Judy Becker. Wzniosłym kadrom towarzyszą równie podniosłe kompozycje muzyczne Daniela Blumberga, chwilami zaskakujące swą różnorodnością i eksperymentalnością.
„The Brutalist” stara się przywodzić na myśl klasyki z lat 50., takie jak również zrealizowane w VistaVision „Północ, północny zachód” czy „Zawrót głowy” Alfreda Hitchcocka. Albo późniejsze, monstrualne, rozległe zarówno narracyjnie, jak i formalnie epopeje o emigranckim doświadczaniu Ameryki w typie „Dawno temu w Ameryce” Sergia Leone czy nawet „Ojca chrzestnego” Francisa Forda Coppoli. Prezentuje się też trochę tak, jakby Stanley Kubrick zabrał się za ekranizację „Źródła” Rand Ayn, obszernej powieści o wizjonerskim, modernistycznym architekcie walczącym z intelektualną elitą odrzucającą wszelkie innowacje. Bohater „The Brutalist” również nosi w sobie rys niezrozumianego geniusza, również występuje sam przeciw wszystkim – ten centralny dla opowieści indywidualizm stanowi kolejny wątek łączący wszystkie trzy dotychczasowe filmy Corbeta. Po koszmarnym pokazie twórczej pychy i indolencji, jakim był poprzedni projekt reżysera, „Vox Lux”, nie spodziewałem się dzieła godnego wizjonera, a takie dostałem. Co by nie mówić o „The Brutalist”, jest to film, który mierzy wysoko i całkiem wysoko sięga, nawet jeśli gorsza końcówka sprawia, że techniczna maestria pozostaje jego jedynym składnikiem, o który nie sposób się pokłócić.
Wielkie ambicje reżysera odpowiadają niezdrowym ambicjom jego bohaterów, w których Corbet zdaje się upatrywać sposobu na zagłuszanie braków i traum, ale też mocy dodającej życiowej energii. Kiedy już dostanie szansę na pokazanie swojego artystycznego „ja”, László nie spocznie, póki nie stworzy – nawet kosztem wynagrodzenia – własnego pomnika, dzieła, dzięki któremu na stałe znajdzie miejsce w panteonie wielkich artystów; dzieła w pełni odpowiadającego jego wrażliwości i przekonaniom. O swoją spuściznę chce też zadbać zleceniodawca projektu Van Buren, który jest w stanie wydać morze pieniędzy na powstający nowoczesny kompleks tylko po to, by wybudowane budynki uczyniły nieśmiertelnym jego nazwisko.
Relacja Tótha i Van Burena ma kilka odcieni wprawiających w ruch kolejne interpretacje. Z jednej strony jest w niej szczera fascynacja przedsiębiorcy artystą, na którą można patrzeć szeroko jako objaw zauroczenia Ameryki Europą oraz poszukiwania właśnie w niej autentycznych źródeł piękna i innowacji, ale którą można też traktować wąsko, jako cechę wiążącą tę konkretną dwójkę bohaterów. Nie ma w całym filmie piękniejszej sceny od tej, w której Van Buren oferuje Tóthowi pracę. Sprowadzony na margines były architekt, chyba już prawie pogodzony z koniecznością pogrzebania artystycznych dążeń, zyskuje od losu szansę. Nagle ukazują się jego oczom projekty, które cudem przetrwały wojnę. Dzięki nim na chwilę odradza się jego dawne życie, a w twarzy rozmówcy widzi wreszcie kogoś, kto zobaczył go takim, jakim jest naprawdę; dojrzał pełnię jego potencjału. Innych równie rozczulających scen w „The Brutalist” nie uświadczymy, bo w końcu to też film o tym, że na jedną chwilę spełnienia często przypadają całe lata bólu.
W relacji Tótha i Van Burena więcej jest niebezpieczeństwa niż czułości. Mamy bowiem do czynienia z rywalizacją dwóch samców o przerośniętym ego, w której jeden z pretendentów ma ułatwiony start, więc drugi niechętnie musi się ustawić na swoim miejscu w szeregu. To starcie obcego i modelowego amerykańskiego obywatela, żebraka i bogacza, pracownika i jego pracodawcy. Tóth jest artystą w szponach wyrachowanego biznesmena, a co za tym idzie – jego sztuka zdana być musi na łaskę portfela Van Burena. Gdyby potraktować ten wątek jako alegorię reżysersko-producenckiej relacji na planie filmowym – do czego Corbet zachęca w wywiadach, ochoczo porównując zawody architekta i reżysera, i opowiadając o produkcyjnych trudnościach w realizacji swoich dzieł – „The Brutalist” okazałby się autotematycznym filmem o twórczych negocjacjach niezbędnych w grupowym tworzeniu sztuki oraz bólu i znoju towarzyszących powstawaniu arcydzieła. To jednak tylko jedna z wielu możliwych interpretacji.
Pierwsza część filmu otwiera tyle wątków i czyni to w tak elektryzującym stylu, że na przerwę wybiegłem z głową huczącą od zderzających się myśli. Szkoda, że część druga nie dopełnia opowieści z odpowiednią klasą. Zwłaszcza że jej początek olśniewa i przekonująco uzasadnia sztywny podział „The Brutalist” na dwie połowy: wraz z przyjazdem do Ameryki żony László, Erzsébet (genialna, operująca w obrębie zupełnie innych emocjonalnych rejestrów niż reszta obsady Felicity Jones), film w pewnym sensie zaczyna się od nowa. Do nieco już uładzonego świata Tótha, który przeszedł przez szereg zawirowań i w miarę się ustatkował, wkrada się obcy element. Świeże spojrzenie żony działa na męża ożywczo, pozwala mu przejrzeć na oczy. Ale jednocześnie znów odzywają się wojenne traumy i znów trzeba życie meblować na nowo. Pytanie tylko, jak to zrobić: czy prawdziwa, niewinna miłość jest ciągle możliwa między dwojgiem ludzi tak głęboko zranionych na duszy i ciele?
Najbardziej przejmującym tematem „The Brutalist” jest życie z wyrwą w sercu. Nie przez przypadek co jakiś czas powracają sceny, w których László wstrzykuje sobie dawkę heroiny. Corbet nie po to je pokazuje, by zohydzić w naszych oczach bohatera, ale by ukazać go jako człowieka permanentnie cierpiącego. László ma wypisany ból w oczach, twarzy i całym ciele: ból pamiętania o okrucieństwach wojny, ból odcięcia się od własnych korzeni, ból niespełnionych ambicji, ból artysty w trakcie tworzenia, ból świadomości, że obcy nigdy nie stanie się swojakiem, ból niezrozumienia przez resztę świata. Czy jeden zastrzyk wystarczy, żeby spać spokojnie? A może lekkość ducha zapewni wyłącznie widok własnego arcydzieła?
„The Brutalist” długo ma świetny flow, który wywołuje wrażenie, że film mógłby się nigdy nie kończyć. Kiedy jednak mija trzecia godzina seansu, wydaje się, że twórcy wpadli w nerwówkę: które wątki wypada rozwinąć, a które porzucić, jak zgrabnie doprowadzić opowieść do końca? Wybrali najgorsze możliwe rozwiązanie, wpadając w koleiny konwencji i nadmiernej oczywistości, a Corbet uzupełnia je jeszcze o niepotrzebną dawkę kontrowersji (zastanawiające zamiłowanie do niej reżyser wyniósł chyba z pracy jako aktor u Gregga Arakiego, Michaela Hanekego i Larsa von Triera). Fabularne rozstrzygnięcia są wymuszone i zbyt dosłowne, nie mają nic wspólnego z początkową naturalnością. Za dobry przykład posłużyłaby tu scena, której szczegółów nie wypada zdradzać, operująca tanim szokiem tylko po to, by podkreślić raz jeszcze wyraźnie już sportretowaną wcześniej specyfikę relacji Tótha i Van Burena. Przykre, że „The Brutalist” traci w końcowym fragmencie tak wiele ze swojej szlachetności.
Jak odróżnić majstersztyk od podróbki, mistrza od pozoranta? Wydaje mi się, że w najlepszych filmach styl pozostaje w symbiotycznym związku z treścią, a ich ostateczne znaczenie organicznie wypływa z obranych przez twórców środków wyrazu. Jeśli podążymy za tą logiką, to w ostatniej godzinie seansu odkryjemy, że mimo starań twórców nie powstało arcydzieło, a co najwyżej film skrzętnie obliczony na takowe. Za to jest „The Brutalist” bez wątpienia dziełem udanym i potrzebnym, pokazującym innym twórcom, że warto czasem dać się bez reszty porwać własnym ambicjom. Kiedy technologię VistaVision po raz pierwszy wprowadzano do użytku, filmy musiały wdzięczyć się do widowni, zaoferować jej coś efektownego, by odciągnąć ją od ekranów telewizorów i przyciągnąć z powrotem do kin. Dziś, kiedy Corbet sięga po VistaVision w geście retromańskiej stylizacji (a już niedługo w ślad za nim sięgnie po nią w „The Battle of Baktan Cross” Paul Thomas Anderson), kina znów muszą walczyć o widza, który dzięki pokaźnym otchłaniom streamingu filmy w dobrej jakości technicznej ma na wyciągnięcie pilota. „The Brutalist” może posłużyć za kluczowy dowód, że dzieło filmowe może być wielkim kinowym wydarzeniem, niemożliwym do odtworzenia w innych warunkach. Dałem mu się przekonać.