Z Agą Zano rozmawia Agnieszka Budnik
Aga Zano: Bardzo różnie. To, czy domestykuję, czy nie, zależy w głównej mierze od tekstu. Trochę domestykuję, bo uważam, że kiedy w tekście mamy do czynienia z opierającym się na skojarzeniu żartem, to moim obowiązkiem jako tłumaczki jest zidentyfikowanie celu tekstu i samej wypowiedzi – w „Odnalezionym w tłumaczeniu” pisał o tym pan kierownik od przekładu, czyli Stanisław Barańczak. Wzięłam sobie jego lekcję do serca. Jeżeli tekst ma być przede wszystkim śmieszny, to moją powinnością staje się wyszukanie odpowiedniego żartu, który rzeczywiście będzie zabawny. Sprawą drugorzędną jest wtedy to, czy pojawi się w nim wydra, kuna czy węgorz. Ma tam się po prostu znaleźć coś, co a) będzie pasować do realiów, ale nie będzie wyciągnięte z wiadomego miejsca, b) ma rozbawić odbiorcę. I tutaj zaczyna się stawanie na głowie. Jeśli akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych w latach 70., a bohater jest niewykształconym robotnikiem, to ja muszę zdecydować się na takie rozwiązanie, które pozostanie wiarygodne, zrozumiałe i przekonujące dla tego robotnika ze Stanów Zjednoczonych z lat 70., a jednocześnie będzie przejrzyste dla polskiego czytelnika. Pojawia się więc wiele pięter, mnóstwo niewidocznych podmianek, które do tekstu należy wprowadzić.
To również się zdarza. Kiedy tłumaczyłam „Dziewczynę, kobietę, inną” Bernardine Evaristo, pojawił się taki fragment, w którym wypowiadała się osoba urodzona pod koniec XIX wieku. Na dodatek czyta ona dużo i chętnie powieści „pana Karola Dickensa”. Nie będzie przecież czytać powieści Charlesa Dickensa, bo przenosimy się do czasów, gdy w Polsce rzeczywiście mówiło się w ten właśnie sposób. „Pan Charles Dickens” byłby oczywiście prawidłowy, ale nie oddawałby tak skutecznie rejestru języka epoki. Gdyby u Evaristo jakakolwiek inna postać czytała Dickensa w 2010 roku, czytałaby właśnie Charlesa. Najważniejsza jest intencja tekstu: to, żeby ją jak najskuteczniej odnaleźć i do niej się dostosować. Z jakich metod skorzystasz, jakimi narzędziami się posłużysz: to twój problem. Ale też twoja wolność.
Zawszę się boję, że po prostu się nie zorientuję. Że wyjdzie, że jestem nieoczytana, że nagle wszyscy będą tak uważać. Ale można też przegiąć w drugą stronę: oczywiście poznańska szkoła przekładu, ta związana właśnie z Barańczakiem, jest mi bliska. Barańczak jednak ma też wielu krytyków, bo nierzadko potrafił napisać tłumaczony tekst właściwie na nowo. Bywa, że to świetnie, ale bywa, że to klątwa. Bo może i czyta się wspaniale, ale czasem pojawia się potrzeba zacytowania konkretnego fragmentu. Przydarzyła mi się taka sytuacja, w której Barańczak zrobił mnie po prostu w bambuko. W tłumaczonym przeze mnie tekście pojawił się cytat wiersza, chyba dwóch strof. Utwór w języku polskim był oczywiście tylko w przekładzie Barańczaka. Dlaczego o tym mówię? Bo to, co znajdowało się w tych dwóch strofach było niezwykle ważne dla tłumaczonej przeze mnie książki: odnosiło się niemal bezpośrednio do jej znacznej części. I – również oczywiście – u Barańczaka nie zgadzało się ani jedno słowo. Pewnie nie pasował mu rytm, może rym, więc… zrobił z tego wiersza zupełnie coś innego. I radź sobie z tym.
Trzeba by spytać o to albo wydawnictwo, czyli w tym przypadku Cyrankę, albo samego Mikołaja. Ale to właśnie przykład takiej wolności i decyzji: ktoś ją podjął i ktoś w nią uwierzył.
Oczywiście, że warto. Przede wszystkim dlatego, że mamy przywilej mówienia w innym języku i przekładania z niego tekstów. Świetnie, że książka została przełożona 50, 70, 100 lat temu. W większości przypadków są to przecież dzieła bardzo utalentowanych tłumaczek i tłumaczy: literacko wrażliwych, ale też odważnych. Musieli pokonywać o wiele większe przeszkody i włożyć o wiele więcej pracy w przygotowywany przekład. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak to mogło wyglądać przed pojawieniem się internetu. Nie chodzi już nawet o sprawdzanie kontekstów czy znaczeń, ale o samo pisanie na maszynie. Już sam wysiłek jest godzien podziwu.
Mamy jeszcze jeden przywilej: możemy czytać zagraniczną literaturę wielokrotnie, co osobom korzystającym z niej w oryginale po prostu nie jest dostępne, bo mają do dyspozycji tylko jedną wersję danego dzieła. My za to obcujemy z przekładami: wersji robi się mnóstwo. Od tego, kto tłumaczy, zależy bardzo, bardzo dużo. Pamiętajmy też, że w literaturze przekładanej niemal 100 lat temu zdarzają się ominięcia. Tak było choćby w przypadku Dostojewskiego: tłumaczka wyrzucała opisy, które ją nudziły, albo fragmenty, z którymi nie zgadzała się ze względów religijnych. Część po prostu jej się nie podobała, przy innych kawałkach uznała, że nie pasują. Zdarzało się przecież, że tłumacze w swoich przekładach zamieniali podwórka na szlacheckie dworki, żeby czytelnik mógł lepiej zrozumieć to, co czyta. Naprawdę często jest tak, że gdy bierzemy do ręki przekład książki sprzed 100-150 lat, nijak ma się on do tego, co w tej książce naprawdę jest. Wielu rzeczy nie dało się wówczas sprawdzić. Dzisiaj mogę napisać do muzeum porcelany na drugim końcu świata i zapytać o element zastawy, którego nie znam. A wtedy? Albo coś znajdowało się w słowniku, albo nie. Albo ktoś odpisał na twój list, albo nie. Coś mogło się też źle odczytać, bo ktoś najzwyczajniej popełnił błąd. Dużo zależy także od samej książki: jeśli pisarz był bucem, rasistą i seksistą, to nawet najlepszy tłumacz nie zrobi z niego nikogo innego – choć może sprawę nieco inaczej oddać. Wracając do tego, czy warto odświeżać przekłady: uważam, że warto. Zarówno ze strony językowej, jak i po to, żeby oddać czytelnikom przekład, który jest uczciwy. Chciałabym jednak, żeby jedna rzecz przy tej okazji wybrzmiała jasno: usterki dawnych tłumaczeń niekoniecznie muszą wynikać z niekompetencji tłumaczy czy braku talentu. Inna była kultura przekładu, a nawet co innego uważało się za przekład. Inne były też oczekiwania wobec tłumaczy. Tak właśnie wyglądała ówczesna szkoła przekładu: dużo można było zmieniać, dużo redagować, a dostęp do źródeł pozostawał ograniczony. Dziś więc jest co robić przy klasyce.
Oj, bardzo mi jej brakuje. Nie wiem już, jak wygląda za wodą: przestałam zajmować się akademicką translatologią kilka lat temu. W tej chwili jednak, dzięki staraniom Jennifer Croft, tłumaczki Olgi Tokarczuk, ta rozmowa na rynku anglojęzycznym jest podejmowana. Dla porównania, o wiele mniej jest tam literatury tłumaczonej. Nie pamiętam już dokładnych liczb, ale w 2013 roku przekłady stanowiły tam zaledwie 3% całości rynku. W Polsce krytyki przekładu de facto nie ma. Pytanie brzmi jednak, kto miałby ją uprawiać i w jaki sposób: akademicy? Inni tłumacze? Przecież to właśnie ci ostatni mają kompetencje do oceny pracy innego tłumacza. I tu pojawia się kolejny problem: to przecież często twoi koledzy czy koleżanki. Niekoniecznie chcesz znęcać się nad pracą osób, które prywatnie lubisz. Za to osoby, które zajmują się krytyką literacką czy akademicką, często nie mają kompetencji językowych, bo na przykład nie znają języka oryginału: pół biedy, kiedy mowa o angielskim. A co w przypadku norweskiego? Karolina Drozdowska, tłumaczka i doktorka, byłaby może jedną z trzech czy pięciu osób, które mogłyby takie przekłady rzeczywiście skrytykować. No i jak to robić? Przykładanie słowa do słowa albo zdania do zdania jest bez sensu, całość tekstu to więcej niż tylko suma jego części. Nie znaczy to jednak, że sprawa jest przegrana. O tłumaczeniach coraz więcej się mówi. W końcu uświadamiamy sobie, że żyjemy w kulturze, która w ogromnej mierze jest przetłumaczona. Zarzuty o to, że pchamy się na afisz, są po prostu chybione. Wspominał też o tym niedawno Jerzy Jarniewicz: kiedy słuchasz Bacha, to interesuje cię, w czyim wykonaniu. Kiedy oglądasz „Hamleta” w teatrze, nazwisko reżysera również sporo znaczy: możesz zobaczyć dwie zupełnie różne sztuki. Tak samo jest z przekładem. W zależności od tego, czyj przekład czytasz, dostaniesz inną interpretację. Nie wiemy jeszcze, jak krytykować, nie mamy do tego zadowalających narzędzi, ale pierwszy kamień lawiny już poleciał. Dajmy sobie dziesięć, piętnaście lat.
Sprawy najbardziej przyziemne. To, że stawki prawie nie rosną. W zestawieniu z inflacją, tłumacz musi dziś przełożyć niemal dwa razy tyle, co dziesięć lat temu, żeby zarobić podobną kwotę. Wkurza mnie, że tłumacze żyją bardzo prekarnie: nie mamy zabezpieczeń tak podstawowych, jak opieka zdrowotna. Założenie firmy nie jest wcale dobrą odpowiedzią: prowadzenie firmy jest na tyle kosztowne, że pracowałabyś po to, żeby tylko i wyłącznie ją utrzymać. To zawód, który trzeba robić z miłości, ale miłości, która jest bardzo kosztowna. Co więcej, ta ścieżka kariery łączy się z przywilejem: mogę być tłumaczką literatury na pełny etat, bo nie jestem za nikogo odpowiedzialna, nie mam poważnych, stałych zobowiązań finansowych. W przeciwnym razie prawdopodobnie mogłabym to robić tylko obok innej, bezpieczniejszej pracy, po godzinach. Decydując się na ten zawód, de facto godzisz się z brakiem stabilności i pewności: nic nie jest oczywiste. Ani to, że weźmiesz kredyt na mieszkanie, ani to, że kiedy złamiesz nogę, to pójdziesz do szpitala, ani to, że gdy zachorujesz, to pójdziesz na urlop zdrowotny, a po zajściu w ciążę będzie przysługiwał ci macierzyński. Wakacje? Każdy moment, w którym nie pracujesz, to zgoda na brak pieniędzy. To właśnie prekarność jest irytująca: wiele tłumaczy musi mieć drugi zawód, żeby móc wychowywać dziecko, spłacić zobowiązania i po prostu żyć. Powoli udaje nam się jednak przewalczać pewne zmiany, w dużej mierze dzięki zaangażowaniu Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.