Markus Öhrn to twórca w Polsce znany – jego zagraniczne spektakle regularnie są tu pokazywane, wywołując – naprzemiennie i równocześnie – zachwyt lub kontrowersje. W Komunie/Warszawa wyreżyserował „Bohaterów przyszłości” (2014), a w Nowym Teatrze „Sonatę widm” na podstawie Strindberga (2017) – ten drugi przypadek jest wyjątkowy, bo pochodzący ze Szwecji reżyser rzadko sięga po gotowe dramaty. Öhrn operuje wyrazistą, charakterystyczną, powracającą w wielu jego spektaklach, estetyką. Pojawiające się w nich postaci są z reguły zamknięte w kontenerach lub white cube’ach, a aktorzy często noszą maski przypominające zdeformowane, niczym z dziecinnych rysunków, twarze. Te niepokojące, nieludzkie postaci często wzajemnie zadają sobie ból – leje się sztuczna krew, przemoc jest ostentacyjnie eksponowana i widoczna. Spektakle Öhrna, mimo scenograficznego minimalizmu, są bardzo teatralne – to twórca, który lubi manipulować widzem. Muzyka, intensywnie obecna w jego spektaklach, tworzy nastrój grozy – podobnie jak wspomniane maski na głowach aktorów. Działania bohaterów często rejestruje kamera z użyciem niemal pornograficznych zbliżeń. Czerwona farba sugestywnie rozbryzguje się na śnieżnobiałych ścianach. Öhrn reżyseruje nie tylko sceniczne wydarzenia, ale też spojrzenie publiczności – tak, by nie mogła ona odwrócić wzroku od dziejącej się na scenie krzywdy. Najnowsza premiera w Nowym Teatrze nie jest w tym zakresie wyjątkiem.
„Trzy epizody z życia rodziny” tytułem i tematem nawiązują do poprzedniego projektu Öhrna, „Trzech epizodów z życia”, pokazywanego w Nowym Teatrze ponad rok temu. Spektakl dotyczący maltretowania – fizycznego, psychicznego, emocjonalnego i seksualnego – w zespole choreograficznym, nawiązujący do sprawy molestowania członkiń zespołu Trubleyn przez Jana Fabre’a, wywołał sporo polemik (pisały o nim m.in. Katarzyna Niedurny oraz Zuzanna Berendt, Anna Majewska i Ida Ślęzak) i sprowokował dyskusje o sposobach reprezentacji przemocy w teatrze. „Trzy epizody z życia rodziny” powtarzają strukturę tamtego przedstawienia (ale teraz epizody są krótsze, każdy z nich trwa jedynie około pół godziny) i dotyczą przemocy w mikroświecie białej, nuklearnej rodziny.
Każdy epizod, zapowiadany widzom osobiście przez Markusa Öhrna (który wydawał się bardzo sympatyczny), to właściwie jeden akt tragedii, której kulminacja następuje w ostatnim odcinku. Przed każdym odcinkiem scenografie zasłania czarna kurtyna. Po jej rozsunięciu widzimy white cube – białą przestrzeń z pojedynczymi, białymi drzwiami. Z rozmowy bohaterów wynika, że to piwnica ich domu. Na materacu, zwinięta w kłębek, leży Córka (Jaśmina Polak). Brat (Piotr Polak), Matka (Magdalena Popławska) i Ojciec (Bartosz Gelner) próbują znaleźć przyczynę jej smutku, ale Córka nie chce nic powiedzieć. W ogóle się nie odzywa. Rodzina wpada więc na pomysł, by Córka pokazała, co się stało. Zaczyna się długa gra w kalambury. Od początku wiemy, że stało się coś bardzo złego, ale długość gry i nieumiejętność zgadywania (zwłaszcza w przypadku Ojca) rozładowuje napięcie śmiechem. Ojciec jest zresztą bardzo agresywny – w typowo „maczystowski” sposób. Zagrzewa groźnie do walki, głośno krzyczy, klepie Syna po ramieniu. Gdy tylko zbliża się do Matki, ta odruchowo, niemal w przestrachu, cofa się. Komunikat jest jasny – to biały, bogaty, tylko pozornie miły, patriarchalny samiec alfa. Matka to sympatyczna idiotka (o tym więcej za chwilę), a Brat wydaje się przechodzić okres buntu – niewiele mówi, rusza się powoli, przeciągle kieruje wzrok ku publiczności (w każdym epizodzie aktorzy przełamują czwartą ścianę, by w milczeniu, przez kilkadziesiąt sekund, patrzeć na widzów).
Kalambury się rozkręcają – sześć słów, powoli udaje się zgadnąć niemal wszystkie. „Na urodzinach taty, wujek mnie…” – tu następuje popularny gest sugerujący penetrację. Ojciec i Matka nie mogą zgadnąć – poirytowani wrzeszczą na Córkę, że źle pokazuje. Być może działa zasada wyparcia – nie chcą dopuścić do siebie informacji o gwałcie. Wszyscy wychodzą, zostawiając Córkę samą. Tak kończy się epizod pierwszy, czarna kurtyna zasłania scenę.
Druga część dzieje się już po uświadomieniu strasznej prawdy. Teraz prym wiedzie Matka – każe wszystkim członkom rodziny chwycić się za ręce, głęboko oddychać i wykonywać różne ćwiczenia medytacyjno-terapeutyczne, które pomogą im pogodzić się z faktem, że na urodzinach Taty, wujek zgwałcił Córkę. „Jesteśmy rodziną, musimy to przetrwać razem” – to słowa powtarzane przez kobietę niczym mantra. Rodzice, zanim zgłoszą sprawę policji, chcą przygotować Córkę do złożenia zeznań. Najbardziej nieustępliwa w trakcie próbnych przesłuchań jest Matka. Dopytuje córkę, czy piła, czy zdaje sobie sprawę z tego, co mówi, dlaczego ciągle się myli w zeznaniach. Przesłuchanie zmienia się w rekonstrukcję – Córka najpierw musi pokazać ojcu, jak wujek ją gwałcił, a później zademonstrować to na bracie. Ciąg gwałtów zostaje w rodzinie – najpierw wujek zgwałcił córkę, potem zgwałcił ją ojciec, potem ona zgwałciła brata. Sceny seksu rozgrywane są w ewidentnie sztuczny sposób, w ubraniach, zupełnie mechanicznie. Brat w milczeniu opuszcza scenę – zapada kurtyna.
W ostatnim epizodzie Ojciec, Matka i Córka są związani, a Brat wreszcie wysuwa się na pierwszy plan. Martwym głosem odczytuje z poplamionych krwią kartek swój manifest buntu wobec przemocy rodziców („Mieliście nas chronić”, „Stworzyliście nas na swój żałosny obraz i podobieństwo”), po czym po kolei kaleczy i morduje rodziców. Gdy następuje akt przemocy, kurtyna na chwilę zasłania okno sceny, by po chwili odsłonić białą przestrzeń zalaną sztuczną krwią. Najpierw Syn odcina nożem penisa Ojcu. Następnie wkłada tego penisa Matce do gardła. Potem zabija Ojca. Sztuczna krew leje się strumieniami (ostentacyjnie; aktorzy mają na scenie ze trzy czy cztery butelki wypełnione czerwonym płynem, doskonale dla widzów widoczne). W końcu Brat siada przy Siostrze. Mówi, że bardziej niż śmierci boi się tego, czym oni sami mogliby się stać – i popełnia samobójstwo. Córka wyzwala się z więzów, z radością bezcześci zwłoki rodziny, a potem wysmarowuje ściany i drzwi krwią (na drzwiach pisze „K+M+B 2021”). Kurtyna. W tej fazie ostatniej części trylogii na scenie obecny jest – również w masce – wiolonczelista Michał Pepol, który gra utwory Bacha, zdeformowane dodatkowymi efektami dźwiękowymi (dziwnie opóźnione, rozlazłe i niepokojące rzępolenie). To jedyny epizod, w którym muzyka nie jest puszczana z offu.
„Trzy epizody z życia rodziny” okazują się, mimo obiecującego początku, rozczarowujące. Wynika to głównie ze zgrania zastosowanych chwytów i oczywistości użytych teatralnych znaków. W pierwszej części Córka nie może na głos wypowiedzieć prawdy – gwałt jest zdarzeniem tak traumatycznym, że nie tylko symbolicznie, ale i fizycznie pozbawił ją głosu. „O tym się nie mówi” (można tu znaleźć odwołanie do sławnej sceny z „Tytusa Andronikusa”, w której Lawinia – pozbawiona języka i rąk, pisząc po piasku patykiem trzymanym w ustach, wyjawia imiona swych gwałcicieli). W drugiej części widzimy zaklęty krąg przemocy rodzinnej – Matka oskarża Córkę, powtarzając zarzuty i podając w wątpliwość jej historię (zjawisko powszechne w naszej kulturze – ofiarom się nie wierzy). Wzajemne relacje i zamknięty, odizolowany od świata system rodzinny pozwala na generowanie i powtarzanie kolejnych przemocowych schematów (przemoc rodzi przemoc; pod fasadą „idealnej rodziny” kryje się mnóstwo mrocznych sekretów i kłamstw).
Wreszcie ostatnia część, przypominająca finałowe krwawe jatki z filmów Tarantino lub tragedię antyczną. Trzyczęściowa struktura spektaklu, maski, opuszczanie kurtyny w momencie morderstw oraz temat buntu dzieci przeciwko rodzicom sugerują taki trop interpretacyjny. Niebezpiecznie blisko stąd do „Orestei” Ajschylosa i „Edypa” Sofoklesa. Syn zabijający rodziców, gwałcący matkę, a w końcu szlachetnie decydujący się na zakończenie ciągu przemocy samobójstwem. Jedynie radosny, niemal absurdalny, finałowy taniec siostry wydaje się ciekawym – bo nieoczywistym – rozwiązaniem. Czy to radość z zemsty i wyzwolenia, czy może raczej manifestacja zła, które ujawni się teraz poprzez przemoc w działaniach Córki? Może jedno i drugie?
Finałowa „rozpierducha” sprawia, że trudno traktować ten spektakl serio – a przecież problem, którego dotyczy, jest bardzo poważny. Mimo kilku dowcipów scenicznych dwie pierwsze części niosły poważne i mocne tematy, odnosząc się do przemocy w rodzinie, hańby, społecznego ostracyzmu. Tymczasem – pozornie katarktyczny – finał utopiony w sztucznej krwi jest absurdalny i sztuczny. W efekcie finałowego „unieważnienia” spektakl, chociaż ogląda się go całkiem dobrze (napięcie jest dozowane powoli, niektóre sceny – jak kalambury – są świetnie wymyślone, dużo tu czarnego humoru), pozostawia obojętnym. W odniesieniu do twórczości Markusa Öhrna to bardzo poważny zarzut.