Wstęp do książki zbiorowej „To wróci. Przeszłość i przyszłość pandemii”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Książka i Prasa w serii Biblioteka Le Monde Diplomatique.
Niewątpliwie dżuma jeszcze się nie skończyła i miała tego dowieść.
Albert Camus, „Dżuma” [1]
Kiedy piszemy ten wstęp, pandemia trwa: jest początek stycznia 2022 roku, dzienna liczba zmarłych w Polsce oscyluje wokół 500 osób, dzienna liczba zachorowań – wokół 15 tysięcy. Od marca 2020 roku na COVID-19 zmarło w naszym kraju ponad sto tysięcy ludzi, a zachorowały ponad cztery miliony[2]. Nie wiemy, czy jesienią roku 2022, gdy nasza książka dotrze do czytelniczek i czytelników, będziemy mówili o pandemii w czasie przeszłym. Niewiele na to wskazuje. Wobec tego być może nie powinno się używać alarmującego ostrzeżenia „To wróci” – skoro „to” jeszcze nie odeszło.
A jednak pozostajemy przy formule „To wróci”. Stanowi ona bowiem wezwanie do spojrzenia na naszą rzeczywistość z perspektywy postpandemicznej – tak, jakby wirus zniknął. Dopóki tkwimy w środku niebezpieczeństwa, nasze myślenie jest skoncentrowane na ratowaniu życia i minimalizowaniu strat. Do tej koniecznej troski o teraźniejszość chcemy dodać spojrzenie z perspektywy jutra. Zmusza ono do postawienia pytania, czy pandemia jest jedynym niebezpieczeństwem, jakie nam w przyszłości zagraża – chodzi więc o to, abyśmy, podjąwszy ryzyko chwilowej wyprowadzki z teraźniejszości, zaczęli inaczej się bać.
Nasz projekt zrodził się z niepokojów i pytań wysuniętych w przyszłość. Kiedy wiosną 2020 roku pojawiły się pierwsze informacje o rosnącej liczbie zachorowań i zamykaniu granic, wysyłaliśmy maile do przyjaciół i znajomych, dowiadując się, czy są zdrowi. Przeżyliśmy w Polsce trzy lockdowny (od połowy marca do końca maja 2020; od października 2020 do stycznia 2021; od kwietnia do maja 2021), które złożyły się w sumie na ośmiomiesięczne zawieszenie gospodarki. Przez ten czas patrzyliśmy z niedowierzaniem na wyludnione ulice i puste szkoły, na nieczynne sklepy i zamknięte zakłady pracy. I zestawialiśmy to z innymi spostrzeżeniami: stopa życiowa nie uległa obniżeniu[3], państwo się nie rozpadło, solidarność – do momentu wprowadzenia szczepionki[4] – wyraźnie rosła. Pytaliśmy więc o sens tego, co widzimy: czy na naszych oczach kapitalizm został zawieszony?; państwo wróciło do swoich obowiązków?; społeczeństwo się odbudowało?
Niektórzy z nas pamiętają stan wojenny 1981 roku – zamknięcie zakładów pracy, puste tramwaje, patrole na ulicach to dla pamiętających nie pierwszyzna. Ale tamten stan był logiczną konsekwencją autorytarnego reżimu tracącego kontrolę nad społeczeństwem. Tymczasem wprowadzony w Polsce w marcu 2020 roku stan zagrożenia epidemicznego z całą swoją niedookreślonością nie wynikał z demokracji i z kapitalizmu. Dlatego ogólnikowe odpowiedzi polityków na temat czasu pandemii należało zamienić na pytania. Przedstawiciele rządu określali cel typowo: „Trzeba zrobić wszystko, abyśmy mogli wrócić do normalności”. Czas był bezprecedensowy, wydarzenia – groźne, znaczenia – niejasne, więc słowo „normalność” raczej zaklejało wątpliwości niż cokolwiek wyjaśniało. Postanowiliśmy poddać namysłowi ten tajemniczy termin i zapytać: czym jest normalność w kontekście pandemii? Jaką normalność pandemia wykoleiła, jaką normalnością pandemia się stała, jaką normalność należy postulować?
Wkrótce pytania te zamieniły się w cały zestaw zagadnień – dotyczących polityki, prawa, demokracji, gospodarki, kultury, instytucjonalnych i indywidualnych działań naprawczych oraz aktywności wyobraźniowej. Do rozważenia zagadnień zaprosiliśmy – najpierw podczas cyklu rozmów, później w ramach przygotowywania książki – różnych autorów i autorki[5]. Wśród nich znajdowali się urbaniści i urbanistki, socjologowie, filozofowie, prawnicy i prawniczki, aktywistki, edukatorki i edukatorzy, twórczynie kultury, antropolodzy, kulturoznawcy i historyczki kultury, ekonomiści i politolodzy, psychoterapeuci (mimo starań nie udało się nam zaprosić ekspertek od statystyki, epidemiologów, lekarzy i organizatorek pracy służby zdrowia). Ludzi tych, oprócz profesji i doświadczeń, różnił stopień bezpieczeństwa socjalnego: przeważają wśród autorów i autorek osoby na etatach uniwersyteckich, ale są także doktoranci i stypendyści, prekariusze oraz „projektariusze” (najbardziej narażeni na utratę pracy w związku z kolejnymi zamknięciami instytucji kultury). Z kolei pod względem ryzyka zdrowotnego nasi autorzy i nasze autorki mieszczą się na długiej osi – od pracowników zobowiązanych przez pracodawcę do codziennego kontaktu z otoczeniem, poprzez ludzi pracujących w „realu” bądź online zgodnie z poleceniem służbowym, aż do pracowników samodzielnie decydujących o powrocie do kontaktów bezpośrednich. Doświadczenia przez nich zebrane w trakcie pandemii częściowo zostały opisane w tekstach, w większej mierze natomiast wpłynęły na perspektywę, z której piszą. W tym sensie nasza książka pandemii dotyczy i sama przez pandemię została dotknięta.
Część pierwsza („Polityki publiczne”), zgodnie z naszym pomysłem spojrzenia na pandemię z perspektywy „po”, zaczyna się od futurotopii „Dekada regeneracji” – osadzonej na początku lat 30. XXI wieku opowieści o nowym, lepszym świecie, który może i powinien wyłonić się z doświadczenia pandemii. Opowieść ta uświadamia, że pandemia zadziałała z tak ogromną siłą, ponieważ pojawiła się w warunkach znikającej sfery publicznej. Reforma powinna zatem odbudować tę sferę, czyli na nowo spleść system prawny i podatkowy z pracą i opieką zdrowotną. Inaczej rzecz ujmując: najskuteczniejszym systemem odpornościowym społeczeństwa jest dobrze funkcjonująca sieć międzyludzkich – nieformalnych i zinstytucjonalizowanych – powiązań. Zagrożeniem dla tak rozumianego systemu immunologicznego jest wirus, który rozłącza; a jeszcze groźniejsza jest ta mutacja wirusa, która ze społecznej sieci wyklucza osoby „chore na niezamożność”. Opisana przez Jana J. Zygmuntowskiego kuracja powiodła się, ponieważ dokonano uspołecznienia kapitału. W opozycji do zmian koniecznych przedstawionych w Dekadzie regeneracji sytuują się działania faktyczne podejmowane przez rząd polski od marca 2020. Analizie poddał je Michał Sutowski w artykule pod niepokojącym tytułem „Rabunek, wyzysk, centralizm: państwo w pandemii”. Jeśli „Dekada…” jest utopią, to tekst Sutowskiego jest dystopią: autor opisuje ustrój powstały w wyniku działań władzy, która przesuwa decyzyjność ku centrum, rabunkowo gospodaruje wspólnymi zasobami i tworzy system zależności klientelistycznych. W rezultacie zamiast społeczeństwa wielokierunkowych powiązań koniecznych do przezwyciężenia „efektu pandemii” powstaje społeczeństwo hierarchiczne, w którym dostęp do dóbr pożądanych jest w coraz większym stopniu uzależniony od posłuszeństwa lub zamożności.
Autorzy kolejnych tekstów – Joanna Erbel[6] i Marek Krajewski – piszą o opustoszałej polis, czyli o dosłownie i przenośnie pojętym wyludnieniu. Pustki doświadczyli wszyscy mieszkańcy miast i miasteczek w czasie lockdownu; wynikała ona częściowo z obostrzeń, częściowo zaś z regulacji wcześniejszych, które na długo przed pandemią stopniowo prywatyzowały przestrzeń wspólną. W warunkach podwójnej pustki (fizycznej i regulatywnej) konieczne okazują się nowe zasady – nastawione na dostępność i równość, łączące ekonomię z ekologią (Erbel). Układem odniesienia dla tych zasad mogą stać się podejmowane przez mieszkańców polis w czasie pandemii działania nastawione na niesienie pomocy, na współpracę czy zabawę (Krajewski). Takie aktywności obywatelskie, pomocowe czy towarzyskie, stają się przeciwwagą dla – pożądanej przez władzę – pustej polis i pozostają w pamięci społecznej jako konkretne praktyki zagospodarowywania przestrzeni wspólnej.
Autorzy tekstów w części drugiej („Państwo”) przedstawili pandemię jako okazję, która urealnia autorytaryzm. Z okazji skorzystał rząd (piszą o tym Jacek Wiewiorowski, Mikołaj Małecki, Monika Płatek, Andrzej W. Nowak, Joanna B. Bednarek), słabo chroniąc obywateli, za to komasując więcej władzy w swoim ręku, pozbawiając społeczeństwo kolejnych swobód i zawieszając działanie praw. Z kolei szansę w pandemii (co nie jest zaskakujące w kontekście utopii Zygmuntowskiego) dostrzegli autorzy tekstów dotyczących ekonomii (część III – „Gospodarka”); Przemysław Wielgosz, Jan Sowa, Edwin Bendyk, Tadeusz Kowalski oraz Tomasz S. Markiewka niemal zgodnie przyznają, że pandemia powinna stać się punktem wyjścia i układem odniesienia dla zmian fiskalnych i gospodarczych – dla stabilizacji pomocy państwowej, sprawiedliwszej dystrybucji podatków, wprowadzenia powszechnych kredytów, gruntownej reformy systemu ekonomicznego. Artykuły z tej części przekonują, że kapitalizm jest pandemią, w której cały czas żyjemy, a prywatyzacja sfery publicznej (zwłaszcza opieki zdrowotnej) jest wirusem równie groźnym, co SARS-CoV-2.
Jeśli rząd wykorzystał pandemię jako okazję (część II), zaś autorzy piszący o ekonomii proponują dostrzec w niej szansę (część III), to dla instytucji publicznych i dla społecznej większości był to przede wszystkim czas próby. Przed próbą więzi i pomysłowości, wytrwałości i empatii stanęli mieszkańcy dużych i małych miejscowości, zmuszeni do organizowania sobie i swoim rodzinom życia (opieki, nauki, zabawy) niemal na nowo. Próbę re-organizacji (część IV) podjęły placówki edukacji i kultury (piszą o tym Anna Cieplak, Agata Skórzyńska, Agata Siwiak); pracownicy tych placówek doświadczyli znikania własnych instytucji – najwcześniej zamkniętych, najpóźniej po lockdownie otwartych, zarazem odciętych od normalnych kontaktów i stawianych przed koniecznością podtrzymywania statutowych działań. Ponadto lockdown, jako czas zawieszenia, uświadomił wielu pracownikom kultury, jakich zasad współpracy – pisanych czy nieformalnych – już nie chcą, jakich zaś potrzebują. Zainicjowali więc (pisze o tym Siwiak) proces zmian obejmujący regulaminy i relacje międzyludzkie. W życiu pojedynczych ludzi odpowiednikiem reorganizacji stały się terapie (część V) – doraźne, realizowane na bieżąco, polegające na przykład na opowiadaniu innym swoich snów (Bartosz Samitowski) czy pisaniu i upublicznianiu dzienników (Monika Helak). Potrzeba terapii wykracza jednak poza doraźność: w szerszym planie pandemia to czas nierozpoznanej straty i niedopełnionej żałoby (piszą o tym Maciej Duda oraz Dariusz Kosiński). Utrata nie daje się precyzyjnie nazwać, ponieważ trudno stwierdzić, czym dla każdego z nas była śmierć stu tysięcy ludzi. Nierozpoznana strata sprawia, że nie możemy dopełnić żałoby, ponieważ nie udaje nam się określić etycznych zobowiązań względem zmarłych. Jako zbiorowość i jako jednostki musimy zatem poddać refleksji nie tylko to, co utraciliśmy – naszych zmarłych i poczucie bezpieczeństwa – lecz również same sposoby radzenia sobie z utratą.
We wszystkich tych sferach, a więc i w poszczególnych częściach tematycznych książki, powtarza się przekonanie, że pandemia stała się wyzwaniem dla wyobraźni. Wyobraźnia to rzecz równie niepewna, co sama pandemia – nieprzewidywalna, kapryśna, ekspansywna, sytuująca się na przecięciu tego, co indywidualne i wspólne; wynikająca z doświadczeń, a zarazem je ignorująca… Kiedy czas się zatrzymał, przekonaliśmy się, jak rozległe są powiązania wyobraźni: jest sprzężona z nadzieją i sumieniem, żywi się pamięcią i doraźną informacją, potrafi namówić do buntu i do systemowych zmian. Manifestuje się w zapisach dziennikowych i internetowych, w konstrukcjach naszych przestrzeni, powieściach, utopijnych projektach. Jej rola w czasie pandemii (o czym w ostatniej części piszą Aldona Kopkiewicz, Aleksandra Gordowy, Iwona Kurz, Przemysław Czapliński) polegała na tym, że nie pozwalała nam ani zapomnieć o zmarłych, ani zaprzestać snucia fantazji o innym życiu. Jej oponentem jest „normalność”. W relacji i w opozycji do niej wyobraźnia, jak wynika z tekstów w części VI, podsuwa pomysły na wyjście poza dotychczasowe sposoby zamieszkiwania świata. Wyobraźnia traktuje utraconą normalność jako podejrzaną i niedoskonałą formę zbiorowego życia – przede wszystkim zaś jako formę jedną z wielu, a nie jedyną i niezmienną.
Mimo tematycznego zróżnicowania nasza książka nie jest syntezą[7] – przebieg pandemii nie raz dowiódł, że roszczenie do całościowego ujęcia tematu, a więc zamknięcia w ramach, może wirusa jedynie rozśmieszyć. Ale zarazem teksty wchodzące w skład książki są o wiele bogatsze od powyższej prezentacji. Mądrzejsi o ich zawartość chcielibyśmy poświęcić kilka następnych stron kwestii już wcześniej sygnalizowanej – wracamy zatem do wyjściowego pytania o normalność widzianą z perspektywy pandemii.
8 stycznia 2020 w polskich mediach zaczęły ukazywać się krótkie artykuły informujące o przypadkach zachorowań w Wuhan:
Już 59 osób zgłosiło się do tamtejszych lekarzy, narzekając na wysoką gorączkę i trudności z oddychaniem. Chińskie władze usiłują ustalić, co to za infekcja. Sytuacji przygląda się Światowa Organizacja Zdrowia[8].
Chorych łączyła praca na lokalnym targu, na którym sprzedawano między innymi owoce morza, zwierzęta hodowlane oraz zwierzęta dzikie.
Od początku pandemii miasto Wuhan[9] w prowincji Hubei stało się wygodną odpowiedzią na pytanie, skąd wziął się COVID-19. Wygodną, więc mało przydatną. Wirus SARS-CoV-2 mógł bowiem pojawić się wszędzie tam, gdzie na niewielkiej przestrzeni regularnie gromadzone są żywe i martwe zwierzęta pochodzące z odłowu i z hodowli. Taka komasacja z kolei jest możliwa tylko tam, gdzie zwierzęta są wypierane ze swoich macierzystych środowisk, co powoduje, że na zmniejszonych obszarach wchodzą ze sobą w kontakt gatunki wcześniej żyjące w dużym oddaleniu. Ścisk na targowisku jest przestrzennym wykładnikiem zagęszczenia w lasach, powstającego w wyniku eksmisji zwierząt z ich ekosystemów. Wycinanie lasów, niszczenie lokalnej bioróżnorodności, zatruwanie atmosfery to proceder uprawiany na całym świecie, nie zaś tylko w Wuhan. Właśnie dlatego miasto Wuhan powinno być traktowane jako konkretne miejsce i jako reprezentacja zjawiska o wiele szerszego i poważniejszego: systemu zarządzania środowiskiem naturalnym. Naszej normalności. To ona stwarza warunki korzystne dla pojawiania się groźnych wirusów.
Z normalności przecież, czyli z istniejącego na całym świecie systemu przetwarzania natury w energię i pożywienie, wyłaniały się w ostatnich trzech dekadach kolejne epidemie: choroba szalonych krów w latach 90., epidemia SARS w latach 2002-2003, epidemia ptasiej grypy w latach 2003-2006, pandemia świńskiej grypy w latach 2009-2010, epidemia wirusa Ebola w latach 2009-2010[10]. Łącznie pochłonęły one około pół miliona ofiar. Pandemia COVID-19 od stycznia 2020 do grudnia 2021 uśmierciła w skali globalnej pięć milionów trzysta tysięcy ludzi. Wymienione wirusy łączy jedno: wszystkie przeniknęły do świata ludzkiego za sprawą postępującej dewastacji środowiska naturalnego[11]. Analiza dwunastu masowych chorób – w tym gorączki Zachodniego Nilu i boreliozy – wykazała, że ich powszechność rośnie w miarę spadku bioróżnorodności[12]. Ingerencja człowieka w przyrodę osłabia naturalne ekosystemy, a to ułatwia rozprzestrzenianie się patogenów[13]. Pytanie dnia dzisiejszego brzmi zatem nie: „Czy?”, lecz: „Kiedy nadejdzie nowa epidemia?”. Utrzymywanie dotychczasowych struktur życia ułatwia odpowiedź na to pytanie. Brzmi ona: wkrótce. Przeszłością aktualnej pandemii jest nasza normalność, więc przyszłością niezmienionej normalności jest kolejna pandemia.
Gwarancją takiego biegu historii jest system produkcji energii i żywności, który sprawia, że jedyną przewidywalną przyszłością jest zła przyszłość[14]. Stanowiące podstawę systemu fabryki żywności to wielkie farmy, w których na całym świecie łącznie hoduje się około 70 miliardów zwierząt. Z tej liczby rocznie zabija się około 60 miliardów. Zabijanie wytwarza odpady – śmiercionośne śmieci to miliony ton kości zwierząt, megatony obornika, kilometry sześcienne amoniaku parującego z hałd gówna. Gdzie podziewają się te produkty uboczne?
„Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu” – głosi pamiętna sentencja Karola Marksa z Manifestu komunistycznego (1848). Zdanie to znaczyło, że burżuazja i kapitalistyczny system produkcji rozpuszczają wszystkie zasady odziedziczone przez wiek XIX po stuleciach poprzednich: znika stanowy podział społeczeństwa zależny od środowiska urodzenia, zamazaniu ulegają granice państw, masowa praca najemna prowadzi do narodzin proletariatu, zmieniają się reguły współżycia i podstawy wytwarzania społecznej tożsamości. Na kilka dekad przed Nietzscheańskim „Bóg umarł!”, Marks zasugerował, że bóg został włączony w kapitalistyczny system produkcji.
Przez półtora stulecia, do schyłku XX wieku, Marksowskie wyrażenie „rozpływa się” rozumiano jako „znika”. Dziś musimy jednak zmienić interpretację tego zdania. Od dawna powinniśmy byli to widzieć, ale być może dopiero katastrofa klimatyczna podsunęła nam pod oczy korektę. Cokolwiek przenika do atmosfery, zostaje z nami: w powietrzu, w wodzie, w glebie. I wraca – pod postacią kwaśnych deszczów, częstszych powodzi, dłuższych okresów suszy, rosnącego zasolenia i zakwaszenia mórz i oceanów, wzrastających temperatur rocznych. Nasza maksyma powinna zatem brzmieć: wszystko, co rozpływa się w powietrzu, jest stałe. Oto nasza normalność. Katastrofa klimatyczna to najszerszy rezultat tej samej deregulacji natury, która w wersji mikronowej przybrała postać koronawirusa. Wirus SARS-CoV-2 nie powstał przypadkowo, lecz jako skutek systemowy. Obecna pandemia dobitnie ukazała nam związek między systemem przetwarzania natury i stanem zdrowia ludzkości. Mogliśmy zobaczyć, jak powiązane są ze sobą rządzenie naturą i społeczeństwem, polityka i produkcja, praca i wynagrodzenie.
Przez ostatnie trzy dekady rządy państw europejskich przekonywały nas i siebie nawzajem, że tylko zwiększona produkcja może zapewnić społeczeństwom dobrobyt – bo więcej towarów i usług to większa konsumpcja, a wzrost konsumpcji przekłada się na wzrost dochodów. Tymczasem lockdown wprowadzany w Europie od wiosny roku 2020 radykalnie podważył to przekonanie.
Zamknięcie zakładów pracy obniżyło PKB w całej Unii Europejskiej o około 6 procent[15], jednakże nie wpłynęło to zasadniczo na wysokość stopy życiowej. Mówiąc inaczej, mimo spadku produkcji nie odnotowano poważniejszych braków zaopatrzeniowych. Oznacza to, że kapitalistyczna produkcja jest z definicji nadprodukcją obliczoną na zakupy ponad potrzeby. Pandemia dowiodła, że społeczeństwa świetnie radzą sobie z produkcją o wiele mniejszą.
Nadmiarowa produkcja towarów jest także produkcją pracy – zatrudnienia, łańcuchów koprodukcji, sieci transportu i magazynowania. Skoro jednak pandemia pokazała, że bez uszczerbku dla życia zbiorowego można produkować mniej, to obnażyła również i nadmiarowość pracy.
Gdyby jakiś przybysz z obcej planety obserwował Europę tuż przed lockdownem i tuż po jego wprowadzeniu, mógłby dojść do wniosku, że nasza praca i nasze zwyczaje zakupowe to kulturowe obsesje nie mające wiele wspólnego ani z pożytkiem, ani z koniecznością. Alien napisałby w raporcie przygotowywanym dla swojej cywilizacji, że Europejczycy za sprawą wychowania i otoczenia cierpią na kompulsje, polegające na uczestnictwie w nadmiarowym produkowaniu i nadmiarowym kupowaniu. Alien odnotowałby też, że zamknięcie zakładów pracy i zakaz wychodzenia z domów wyleczyły ludzi z kompulsji.
Byłoby w tym sporo racji. Przy całej śmiertelnej grozie, pandemia miała przecież w sobie coś ozdrowieńczego. Pokazała, jak śmiercionośne jest nasze życie, jak chore jest nasze zdrowie, jak nienormalna jest nasza normalność. Dobitnie dowiódł tego – już niezaobserwowany przez naszego aliena – wzrost przemocy domowej w warunkach zamknięcia[16]. Wzrost ten świadczył, że codziennego współegzystowania należy uczyć się od nowa. Zadrwiwszy w ten sposób z naszego życia, pandemia odsłoniła miejsca koniecznych zmian.
Wszyscy mogliby – od tego pewnie należałoby zacząć – spędzać o wiele mniej czasu w pracy i w sklepach. Wielu mogłoby produkować mniej, dostosowując produkcję do potrzeb, zamiast potrzeby do produkcji. Jeszcze inni mogliby częściej wykonywać swoje zadania spoza miejsca pracy.
Wykonywanie zadań z domu (wypełnianie formularzy, pisanie sprawozdań, prowadzenie telerozmów) nie jest luksusem, ale bywa przywilejem. Czyli nie dotyczy wszystkich. Kierowcy tramwajów, autobusów i kolei, listonosze i kurierzy, dostawcy i sprzedawcy żywności, personel medyczny i pomocniczy służby zdrowia, policjanci i służby drogowe, miejskie służby czystości, opiekunowie dzieci i osób chorych, a także wykonawcy dziesiątków innych zawodów musieli wychodzić z domów. Gdyby z nich nie wyszli, państwo zostałoby sparaliżowane, a społeczeństwo rozpadłoby się na grupy silnych i słabych. Jeśli więc w czasie lockdownu państwo funkcjonowało, a społeczeństwo nie uległo agresywnym podziałom, to dzięki zawodom społecznej troski.
Oto i kolejny zysk poznawczy z pandemii. Odsłoniła ona słabo widoczne kryterium różnicowania pracy ze względu na jej wartość społeczną. W czasie lockdownu zawody społecznej troski okazały się kluczowe dla zbiorowego przetrwania. Większość z nich wymaga fizycznej obecności w przestrzeni publicznej. Jednakże mimo ich znaczenia dla zbiorowej egzystencji, są one zasadniczo gorzej płatne niż prace o wątpliwej konieczności (członkowie spółek i rad nadzorczych, sekretarze sekretarzy zastępców szefów działu, administratorzy nieistniejącego mienia, asystenci od funkcji reprezentacyjnych)[17]. Podział na oba rodzaje prac z grubsza pokrywa się z granicą oddzielającą świat materialny od wirtualnego: większość prac społecznej troski wykonywana jest w realu, większość prac pozorowanych można wykonywać zdalnie[18]. Obowiązuje tu jednak zasada odwrotnej relacji między społeczną wartością pracy i jej wyceną. Europa, a w szerszym ujęciu Globalna Północ, honoruje kodeks wykształcony jeszcze w starożytności, legitymizujący niską wycenę pracy wymagającej bezpośredniego kontaktu z materią i z ludźmi. Przeczy to poczuciu wartości: w czasie pandemii nikt nie zauważyłby rocznego zawieszenia posiedzeń rady nadzorczej jakiejś spółki czy też pracy doradców wizerunku, natomiast zamknięcie przedszkola wymagało reorganizacji życia wielu rodzin. W tym sensie pandemia odsłoniła irracjonalną stronę kapitalizmu: prace niekonieczne podlegają wirtualizacji i są wysoko płatne, zaś wykonywane w realu prace niezbędne są opłacane źle.
Pandemia przygotowała zatem grunt pod kontrolowaną rewolucję, która powinna objąć zmianę płac i reorientację społecznego szacunku dotyczącą pracy. Jeśli jednak zmiany nie następują, to dlatego, że niesprawiedliwość ekonomiczna jest sprzężona z systemem tanich dóbr: wykonawcy zawodów społecznej troski są nisko opłacani, ale w ramach rekompensaty rynek oferuje im tanią żywność i tanie paliwa[19]. To z kolei sprawia, że są oni – jak stało się w przypadku protestów francuskich „żółtych kamizelek” – obrońcami eksploatacji środowiska naturalnego, choć eksploatacja ta działa przeciwko nim. Koło się zamyka: zdewastowana natura produkuje wirusy, które atakują przede wszystkim ludzi pracujących w przestrzeni publicznej[20]. Kiedy nadeszła epidemia, pracowników sektora publicznego nie objęło pierwszeństwo w szczepieniach; jeśli chorowali na coś innego niż COVID-19, byli skazani na słabą powszechną opiekę zdrowotną, bo na prywatną ich nie stać. Po raz kolejny pandemia, jak okrutny kontroler, przenicowała naszą normalność: nisko wyceniane jest życie tych, którzy wykonują niskopłatną pracę[21]. Logiką tą posługuje się nie społeczeństwo, lecz państwo, przerzucając koszty ochrony zdrowia na obywateli (zgodnie z kapitalistyczną zasadą, że należy nam się tylko to, za co jesteśmy w stanie zapłacić). Dlatego najsłabiej z chorobami towarzyszącymi koronawirusowi poradziły sobie te państwa, które – jak Polska – intensywnie oszczędzały na powszechnym systemie opieki zdrowotnej. Jej dofinansowanie i wzmocnienie wydaje się koniecznym przygotowaniem do kolejnej pandemii. W przeciwnym przypadku przyszłością naszej normalności będzie nie tylko inny wirus, lecz także zwiększona liczba ofiar ubocznych.
Pandemia jest wstrząsem. Odsłania niesprawiedliwości tkwiące w demokracji późnego kapitalizmu jako przyczynę kryzysów ekologicznych[22], które pogłębiają niesprawiedliwość. To błędne koło: eksploatacja środowiska naturalnego prowadzi do zakłóceń w ekosystemach, zakłócenia powodują pojawienie się wirusa, wirus atakuje całe populacje, ale najdotkliwiej uderza w pracowników sfery publicznej i w ludzi ubogich. Śmierć jeszcze raz została przekupiona. Następnym razem cena będzie wyższa.
Zapytany o przyszłość po pandemii Michel Houellebecq, w liście, który udostępnił publicznej rozgłośni radiowej France Inter, napisał: „Nawet przez pół sekundy nie wierzyłem w deklaracje, że [po koronawirusie] «nic nie będzie takie jak przedtem»”[23]. Wymuszona przez pandemię praca zdalna przyspieszy procesy technologiczne, które doprowadzą do dalszego izolowania ludzi od siebie. Również w życiu codziennym epidemia dostarczyła nam mocnego alibi, by jeszcze bardziej oddalać się od innych. „Po zamknięciu nie obudzimy się w nowym świecie; będzie tak samo, tylko trochę gorzej”.
Diagnoza powyższa mówi mniej więcej tyle, że pandemia pogłębia – od dawna opisywany przez Houellebecqa – proces dezintegracji społeczeństwa. Nie przytulimy się do człowieka, jeśli podejrzewamy, że nosi wirusa i nie zaprotestujemy przeciw łamaniu demokracji, jeśli uznamy, że tylko autorytaryzm pozwala zapanować nad masową chorobą. Według francuskiego pisarza nasz lęk prowadzi do rozpadu więzi i do zawieszenia demokracji: epidemia zamienia nas w samotników kolaborujących z autorytaryzmem.
Z kolei Ivan Krastev w książce „Nadeszło jutro. Jak pandemia zmienia Europę” wyliczył szereg paradoksów wywołanych przez koronawirusa. Wśród nich najważniejsze dla naszych rozważań są trzy. Pierwszy polega na tym, że pandemia ukazała mroczną stronę globalizacji, ale działała również jako jej dobry agent, który doprowadził do synchronizacji pomocy i do wypracowania światowej jedności na niespotykaną skalę. Drugi wyraża się w tym, że na wczesnym etapie pandemii „strach przed wirusem wywołał stan narodowej jedności”, ale COVID-19 „w dłuższej perspektywie pogłębi istniejące podziały społeczne i polityczne”[24]; trzeci polega na tym, że choć demokracja w czasie pandemii została zawieszona, to jednocześnie stan ten ograniczył „ciągoty ku bardziej autorytarnym rządom”[25].
Z paradoksów Krasteva wynika, że pandemia zaktualizowała stłumiony przez globalizację solidaryzm, odsunęła na pewien czas konflikty ideowe i klasowe, a przede wszystkim odsłoniła zarys nowego ustroju politycznego. Ten ostatni wniosek wynika ze sprzeczności między społecznym przyzwoleniem na ograniczenie wolności obywatelskich i społeczną wolą kontrolowania władzy. Nasza zgoda na uszczuplenie swobód i nasza niezgoda na porzucenie demokracji oznaczają, że pandemia jest czasem rozstajnym dla tego ustroju: jeśli nie uda się wymyślić ustroju sprawiedliwszego, bardziej egalitarnego, chroniącego dobra wspólne, przyznającego obywatelstwo sferze pozaludzkiej, wówczas czeka nas stopniowe pogrążanie się w autorytaryzmie. Widzimy zarazem, że przedpandemiczna wersja demokracji nie jest rozwiązaniem, ponieważ ustrój ten nie radzi sobie z problemami, które sam stwarza. Kiedy zatem pandemia się skończy, jako pierwsze powinno powrócić pytanie o ustrój.
Po takim rozpoznaniu nawoływać do przywrócenia normalności, to zapraszać do życia w destrukcyjnym złudzeniu. Jeśli z pandemii wynika jakaś lekcja, to ma ona przeciwny charakter: normalność powinna zostać starannie przebudowana. O tym, jak mogłoby to przebiegać – w organizacji państwa i prawa, w miastach i mieszkaniach, w szkołach i teatrach, a wreszcie w snach i na jawie – mówi nasza książka.