Nr 11/2022 Na teraz

Zacieranie śladów

Bartosz Nowicki
Muzyka

Muzyka Kurws brawurowo przełamuje wszelkie gatunkowe paradygmaty: próżno doszukiwać się w niej prostych analogii z jakimikolwiek innymi kapelami czy gatunkami. Czwarta płyta, zatytułowana „Powięź” – najlepsza w dyskografii zespołu – to triumf formy i oryginalności.

Całą dyskografię Kurws można by spróbować opowiedzieć jednym memem. Brzmiałby on tak: „Znaleźli jeden prosty trik, żeby nie dało się porównywać ich muzyki z żadną inną. Krytycy ich nienawidzą!”. Jeśli ta parafraza wydaje się nieco karkołomna, to spieszę z kontrą: równie karkołomna jest próba zdefiniowania tego, co trio – Dawid Bargenda (perkusja), Kuba Majchrzak (bas) i Hubert Kostkiewicz (gitara) – gra już od ponad dekady. Zaprojektowany mem jest też nie do końca zgodny z prawdą: krytycy, którzy mierzyli się dotąd z muzyką zespołu, wyrażali swój zachwyt. Co nie zmienia faktu, że mem ukazywałby fakt: ci sami krytycy jednomyślnie rozkładali ręce, twierdząc, że „nie da się tej twórczości porównać do niczego”.

Muzycy Kurws wywodzą się ze sceny punkowej, jednak nie jest ona dla nich polem twórczych eksploracji. Wynieśli z niej co prawda instrumentarium, energię i bezkompromisowość, ale od początku kierunkiem ich poszukiwań były zjawiska bardziej awangardowe. Proces stopniowego zacierania śladów i powiązań z etykietami; proces ucieczki od dosłowności, wyznaczany rytmem intensywnych poszukiwań własnej drogi, badania granic i możliwości ich przekroczenia rozpoczął się od pierwszej płyty – „Dziury w getcie” (2011). Stanowi ona istny poligon doświadczalny, na którym znalazło się nawet miejsce dla pastiszu i ironii, których charakter nawiązywał do bliźniaczego zespołu Pustostany, w którym obok Bargendy, Majchrzaka, Kostkiewicza i Piotra Zabrodzkiego (będącego w składzie Kurws do drugiej płyty) na wokalu występował Maciek Salamon (muzyk Gówna i Nagrobków). Na „Dziurze w getcie” głos pojawia się głównie w roli przerywnika, jako quasi-chórek lub w postaci okrzyków. Świadczy to o dość zawężonej przestrzeni na wokal. Udałoby się ją wygospodarować z gęstej struktury rytmów i dysonansów, wokół których od początku oscyluje muzyka Kurws. W jednym z wywiadów artyści wspominali zresztą, że od początku działalności zastanawiali się nad udziałem wokalu w swoim repertuarze. Do dziś nie udało się jednak znaleźć nikogo, kto udźwignąłby rozmach i energię wrocławskiej kapeli, która swoje autorskie poszukiwania ulokowała na przecięciu (post) punka i (free) jazzu – odnajdując w tym pierwszym wigor i surowość, a w drugim swobodę i improwizację. Zarówno tutaj, jak i przy okazji kolejnej płyty, „Wszystko co stałe rozpływa się w powietrzu” (2014), pojawiały się jeszcze wśród krytyków porównania: do Nomeansno czy The Ex. Jednak wobec ewoluującej formy te analogie coraz bardziej traciły na znaczeniu. Dobitnie świadczy o tym narastająca konsternacja, jaką muzyka Kurws wywoływała w ich kulturowej macierzy, czyli w środowiskach punkowych.

Druga płyta kontynuuje proces eksperymentów i przepoczwarzań formy. Ton jednak wyraźnie poważnieje, a zespół odcina się od debiutanckich śmieszków i puszczania oka do słuchaczy. Pomiędzy wartkimi, rytmicznymi sekwencjami wygrywanymi przez Kurwsowy rdzeń (Bargenda, Majchrzak, Kostkiewicz) pojawiają się syntezatory, fortepian czy zjawiskowe motywy odsyłające aż do elektroakustycznych inspiracji. Saksofon Krzysztofa Tokarskiego z pierwszej płyty zostaje zastąpiony rozszerzoną sekcją dętą (do składu dołącza Oskar Carls, a gościnnie występują Tomasz Duda, Maurycy Idzikowski i Ewa Kołecka). Mimo tego etykiety punkowo-jazzowe zaczynają płowieć. To muzyka dysonansu, porwana nieustannymi zmianami tempa, brutalnością formy, chropowatością brzmienia, kalejdoskopową dramaturgią. Z pozoru nieokrzesana, a faktycznie mozolnie ćwiczona na niezliczonych próbach i koncertach.

„Alarm” z 2017 roku to przejście do wagi ciężkiej. Album nagrano jedynie z saksofonistą Oskarem Carlsem. Płyta wydaje się momentem osadzenia we własnej stylistyce. Ubyło na niej eksperymentów aranżacyjnych, ozdobników, urozmaiceń czy prób adaptacji zewnętrznych wpływów na rzecz ukonstytuowania autorskiej formy. Kurwsi nabierają powagi i surowości, a brzmienie staje się noise’owe i brudne. Nie obciąża to jednak motoryki. Dynamiczne, rozdygotane kompozycje niosą instrumentalny rozmach i charyzma, dając efekt niesamowitego zgrania. Figury rytmiczne, dysonanse, krótkie repetycje i polirytmie nacierają na słuchacza kawalkadą: słuchaczom i słuchaczkom trzeba wzmożonej uwagi, by dotrzymać kroku wszystkim zmianom, jakie dokonują się w warstwie muzycznej.

O ile muzyka Kurws abstrahuje od zerojedynkowych odniesień gatunkowych i stylistycznych kierunkowskazów, o tyle idée fixe, którą zespół konsekwentnie eksploatuje, jest bardzo wyraźna. Składają się na nią: prymat motoryki, gwałtowne skoki dynamiki, zamiłowanie do dysonansów oraz szybkie tempa, które kompozycyjnym kalamburom nadają spektakularności, a utworom swoistej transowości. Jednak najważniejszym elementem Kurwsowego konceptu wydaje się rozimprowizowanie. Kolektywna improwizacja odgrywa w muzyce zespołu istotną rolę, także jeśli chodzi o biegłość gry i zgranie, ale przede wszystkim jako proces twórczy, będący punktem wyjścia do komponowania i strumieniem świadomości, z którego destyluje się pomysły. Ile w tej improwizacji jest intuicji, a ile żmudnej i regularnej praktyki, wiedzą jedynie sami twórcy. Ów mechanizm, wsparty ponad dziesięcioletnim doświadczeniem, objawia się w pełnej krasie na najnowszej płycie.

„Powięź” jest pierwszym albumem Kurws, w którym personalny skład ogranicza się jedynie do rdzenia. Już ten fakt świadczy o ogromnej pewności co do twórczej koncepcji i o wzajemnym zaufaniu muzyków. Wydają się świadomi osiągnięcia poziomu, na którym nie potrzebują już żadnych dodatków w swoim znakomicie funkcjonującym mechanizmie. I właśnie w tej trójkowej konfiguracji (choć biorąc pod uwagę biegłość w ogrywaniu tak skomplikowanego formalnie repertuaru, trzeba traktować ich raczej jak jednorodny organizm) brzmią najbardziej wyraziście.

Rozmach i temperament, z jakimi Kurws rozpoczynają „Powięź”, są tożsame z charakterem całego materiału. Kawalkady figur rytmicznych i krótkich, rwanych pętli dyktują tempo. W trans wprowadzają efektowne repetycje, lakoniczne riffy nadają kolorytu, a dysonanse, niczym kij włożony w szprychy, rozrywają pnące się, polirytmiczne struktury, aby zachwycać efektownymi, instrumentalnymi piruetami. W każdej z kompozycji zespołu mieści się tyle spektakularnych przejść, gwałtownych zmian motywów i ich powrotów, punktów kulminacyjnych, uderzających dysharmonii, nieprzewidywalnych zwolnień, przyspieszeń, gestów muzycznych pozbawionych jakiejkolwiek maniery, że nawet nie sposób próbować je katalogować czy opisywać. Muzycy, niczym floreciści, wyprowadzają serie skomplikowanych kombinacji, rytmicznych pchnięć, interwałów, nie tracąc przy tym równowagi, a jednocześnie, co najbardziej zaskakujące, nie można odmówić im polotu i elegancji. Bas kąsa, perkusja żądli, a gitara wibruje, nierzadko asynchronicznie, w różnym tempie czy metrum, tworząc wrażenie kubistycznej kompozycji. W zależności od tego, na jakim instrumencie skupimy uwagę, perspektywa całej konstrukcji dźwiękowej ulega zmianie. A jednak w całym tym szaleństwie nie ma nic przypadkowego. Każdy fragment zdaje się zaplanowany od pojedynczego dźwięku. Umiejętność zdyscyplinowania podczas grania tak dynamicznych form zasługuje na najwyższe uznanie. „Powięź” to wysokiej intensywności przeżycie intelektualne, ale również i cielesne, wynikające z ekstatyczności tej muzyki, jej transowości, żywiołowości i jakiejś pokrętnej, tanecznej energii emanującej z nagrań.

Gdyby próbować z licznych niuansów brzmieniowych i kompozycyjnych odgadywać echa inspiracji, to można by usłyszeć w ścinkach „Powięzi” funkowy groove, chropowate brzmienie grunge’u, fascynacje muzyką konkretną, słabość do sonoryzmu, wpływy amerykańskiego minimalizmu (repetycje, transowość), chłód no wave czy nerw muzyki klubowej. Jednak dużo bardziej prawdopodobne jest, że żadna z tych stycznych, które mi przyszły do głowy podczas odsłuchu, nie będzie pokrywać się z waszym doświadczeniem. Są to bowiem jedynie impulsy, pojawiające się i znikające w galopadzie dźwiękowych zdarzeń, niczym mrugnięcie oka. Trochę jak z okładką płyty autorstwa Marcina Siehankiewicza – przypomina mapę, na której wykreślono typowe elementy kartograficzne: granice, cieki wodne, terytoria, punkty. Niby kojarzymy te formy, barwy i znaki, które wydają nam się odzwierciedleniem czegoś, co znajduje potwierdzenie w rzeczywistości, szybko jednak okazuje się, że to imaginacja, projekcja wyobrażonych krain, wód i lądów. To, co wydaje nam się znane i niepodważalne, finalnie okazuje się niekoniecznie prawdziwe. Tak jest z twórczością Kurwsów, którzy zacierają ślady, tworząc zupełnie wsobne terytoria muzycznej ekspresji. Na dołączoną do płyty mapę – będącą graficznym rozwinięciem okładki – patrzę również jak na partyturę muzyczną, zapis dynamicznej i gęstej ekspresji zespołu. To mapa drgań, struktur rytmicznych, punktów kulminacyjnych i dysonansów, rytmów i nieregularności, mapa napięć i natężeń.

„Powięź” jest apoteozą muzycznej formy, kompozycją doprowadzoną do perfekcji. Aby nie zachwiać proporcji, twórcy wyizolowali muzykę od pozamuzycznych treści. Podobnie jak na poprzednich płytach, kontekst publicystyczny oraz szereg odniesień zawarte zostały tylko w tytułach utworów. Znajdziemy tu zarówno bezpośrednie nawiązania do konkretnych lektur („Lęk i olśnienie” odsyła do książki Leszka Koczanowicza pod tym samym tytułem), kontrowersyjnych twierdzeń logicznych („Twierdzenie o nieskończonej liczbie małp”), wspomnień z tournée po Rosji w 2017 roku („Ruskie drogi”), wyimków z anatomii (tytułowa powięź to tkanka łączna otaczająca komórki, stabilizująca je oraz tworząca połączenia międzymięśniowe), a także do zawartej w dialogu między utworami lakonicznej refleksji o tym, że to „Co nas łączy”, „To nas dzieli”. Tytuły traktuję więc jako autonomiczną formę wypowiedzi muzyków, którzy pozostawiają odbiorcom kulturowe tropy i sugestie. Podczas interpretacji można wiązać je z sygnowanymi przez nie nagraniami, choć w mojej opinii takie próby nie wychodzą najlepiej i odciągają od tego, co najistotniejsze – muzyki Kurws.

„Powięź” to płyta spektakularna, zarówno jeśli chodzi o formę, dramaturgię, technikę grania i zgranie zespołu, jak i pod względem brzmienia. Zaskakujące, że mamy do czynienia z materiałem napakowanym pomysłami, a przy tym nieprzegadanym; wymagającym w odbiorze i jednocześnie niesamowicie przebojowym. Dzieje się tutaj wiele, ale zarazem wszystko nawet na chwilę nie wymyka się spod kontroli. Kurws onieśmielają swoją autorską wizją. Jeśli ślad ich punkowej formacji jest jeszcze gdzieś obecny, to znajdziemy go w wigorze i bezkompromisowości, odcięciu się od mód i etykiet, w konsekwentnym procesie forsowania granic muzycznej wyobraźni.

 

KURWS, „Powięź”
Gusstaff Records
2022