Anglojęzyczna obsada, gwiazda Marvelowskiej „Czarnej pantery” w jednej z głównych ról, scenariusz oparty na reportażu brytyjskiej dziennikarki śledczej Marjorie Wallace – przyznacie, że nie są to kolaboracje, do których przyzwyczaiło nas rodzime kino. Możesz dysponować ponadprzeciętną wyobraźnią, rozumieć uniwersalne kody opowieści niesamowitych, wydać swoje „Córki dancingu” (2015) w ekskluzywnej serii The Criterion Collection, a na końcu Polacy i tak zapytają, na ile polski jest twój nowy film.
Znak czasów (bo Paweł Pawlikowski pracuje z Joaquinem Phoeniksem i Rooney Marą, a Marcin Dorociński gra w „Mission: Impossible”) czy niekończąca się narodowa obsesja – jakkolwiek by nie było, Agnieszka Smoczyńska niewiele sobie robi z kulturowych czy plemiennych przynależności. Jej osobność – podobnie jak osobność bohaterek jej filmów – nie idzie na kompromisy, nie walczy o społeczną aprobatę i nie wciska się w koleiny lokalnej historii, polityki i traumy jako domyślnych wyborów fabularnych czy estetycznych. Celuje wyżej i dalej, ale jednocześnie nie uczestniczy w wyrachowanej grze o „międzynarodowego widza”. Smoczyńska opowiada historie indywidualnych buntów i fantasmagorycznych rewolucji wewnętrznych, pochwalne względem fantazji i fantazjowania oraz spoglądające na odludność w wersji dziewczyńsko-siostrzanej – jako intensywną niezgodę na nudny, przewidywalny i opresyjny świat. Rozumie horror, łapie musical, a z brzydoty i mroku buduje trampolinę nie do przytłaczających dramatów egzystencjalnych, lecz do groteskowych zniekształceń rzeczywistości, w których humor, odmieńczość i groza służą komplikowaniu zastanych porządków. To tworzywo, z którego modeluje się dobre kino artystyczne, niekoniecznie zaś – regionalną kinematografię wdzięczącą się do branży.
Jeśli jednak – jak wspominała reżyserka na jednym ze spotkań autorskich – Polacy koniecznie życzą sobie potwierdzenia polskości polskiego filmu, niech i tak będzie: „Silent Twins” w całości zrealizowano na uświęconej polskiej ziemi. Kasa na produkcję pochodzi wprawdzie z licznych zagranicznych źródeł, ale Walię z lat 70. i 80. XX wieku zagrał Śląsk, a niesławny szpital psychiatryczny Broadmoor – poniemieckie koszary. Robota scenografów to majstersztyk detalicznej kwerendy: walijskie szeregowce, betonowe wiadukty czy baza RAF-u wyglądają tak, jakby przed chwilą wymontowano je z teledysku The Smiths i zanurzono w pastelowych zgniłościach telewizyjnego kineskopu sprzed czterdziestu lat. Konceptualnie i symbolicznie zabieg odrealnienia świata przedstawionego sprawdza się znakomicie, bo „Silent Twins” to film o ucieczce w alternatywne praktyki egzystencji i konstruowaniu fikcji większej niż życie – z pomieszanych i przesiąkniętych osobistymi doświadczeniami skrawków popkultury – który na poziomie formy i stylu jest dokładnie tym samym, co jego temat: wirtuozerskim bricolagem musicalu, horroru, animacji, dwuosobowego performansu scenicznego, teledysku i literatury faktu. Tytułowe milczące bliźniaczki – Jennifer i June Gibbons – przez znaczną część filmu siedzą zamknięte w dziecięcym pokoju i odmawiają werbalnej komunikacji z rodzicami, rodzeństwem, nauczycielami, rówieśnikami, psychologiami, czyli właściwie z całym światem. Za zatrzaśniętymi drzwiami toczy się jednak intensywna praca światotwórcza: dziewczyny konstruują rozległe uniwersum fikcyjnych Stanów Zjednoczonych, w którym główną rolę odgrywają własnoręcznie uszyte szmaciane lalki. Na motywach lalkowych losów powstają całe opery mydlane, makabryczne opowiadania, spektakle teatralne, seriale gangsterskie czy audycie radiowe. Sceną realizowania jednej z tych ostatnich – w lukrowanych oparach magnetofonowego glamouru i ejtisowego brokatu – Smoczyńska otwiera zresztą „Silent Twins”. Szczebioczące bliźniaczki – jeszcze w wersjach dziecięcych, grane przez Leę Mondesir-Simmonds i Evę-Ariannę Baxter – brzmią tutaj po prostu jak szczęśliwe, elokwentne i artystycznie uzdolnione jedenastolatki z lekką wadą wymowy. Wystarczy jednak, że jakieś obce ciało zmaterializuje się wewnątrz tego fantastycznego schronu, a Jennifer i June natychmiast nieruchomieją, zwieszają ramiona, wbijają wzrok w podłogę i synchronizują własne ruchy w coś na kształt upiornego tańca lalek-robotów w tempie slow-mo. To artystyczna prowokacja czy może naprawdę przyłapane i ucieleśnione w oczach innych dziewczyny odruchowo scalają się w jedno ciało i jeden milczący umysł?
A jednak „Silent Twins” – choć oparte na faktach – nie jest tym rodzajem kina, które zadowala się szafowaniem adekwatnymi psychologicznie odpowiedziami na nieadekwatne poznawczo tajemnice ludzkiego zachowania. Smoczyńską interesują raczej siostrzana podwójność i idea siostrzeństwa w ogóle – wynikające z niej podobieństwa i różnice, dialektyka bliskości/odrębności, walka o własną tożsamość na poziomie indywidualnym i społecznym. Chodzi o sportretowanie dynamiki relacji, a nie o jej drobiazgową analizę. Studium przypadku dostajemy w innym miejscu, bo film wchodzi do kin równolegle z polskim przekładem reportażu Wallace z 1986 roku (i uzupełnianego w kolejnych latach) – szczegółową rekonstrukcją losów bliźniaczek na podstawie wywiadów ze świadkami oraz lektury pozostawionych przez dziewczyny zapisków: pamiętników, notatek, powieści, opowiadań, dramatów i wierszy, w równym stopniu grafomańskich i obciachowych, co przenikliwych, oryginalnych stylistycznie i cudownie bezwstydnych w komentowaniu rzeczywistości. Nie chcę się jednak za bardzo skupiać na książce i tym samym marnotrawić ogrom cudzej pracy – doskonałą analizę porównawczą tekstów non-fiction z fikcją Smoczyńskiej przedstawiła już Klara Cykorz na stronach „Dwutygodnika”. W tym temacie nie mam wiele więcej do dodania.
Dla czytelniczego porządku warto natomiast wspomnieć, że Jennifer i June Gibbons urodziły się w 1963 roku w rodzinie emigrantów z Barbadosu, a po tułaczce z kraju do kraju i z miejscowości do miejscowości (za sprawą ojca – pracownika RAF-u) Gibbonsowie – razem z pięciorgiem dzieci – osiedlili się w walijskim miasteczku Haverfordwest. Cykorz ma rację, że ani książka, ani film (oparty na scenariuszu Andrei Seigel) nie pozwalają przyszpilić momentu, w którym bliźniaczki definitywnie odmówiły komunikacji ze światem zewnętrznym. Prawdopodobnie był to dłuższy proces stopniowego odsuwania się od kolejnych osób z najbliższego otoczenia: dziewczynki zaczęły mówić późno i porozumiewały się tak zwaną bliźniaczą mową (wypowiadały pojedyncze sylaby i inaczej akcentowały angielskie słowa, mówiąc przy tym w ekstremalnie szybkim tempie), wstydziły się też wady wymowy (wymawiały „sz” w miejsce „s”), a bliscy reagowali na ich obecność tak, jakby mieli do czynienia z jednym nierozerwalnym i nierozróżnialnym organizmem. Niebagatelny wpływ na decyzję o werbalnej izolacji musiał mieć także ówczesny rasizm: jako jedyne czarne dzieci w całkowicie białej społeczności bliźniaczki, zgodnie z relacjami świadków, doświadczały okrutnych szykan i przemocy szkolnej. Dziewczyny zakończyły formalną edukację w wieku szesnastu lat i – po serii eksperymentalnych terapii i próbach ich rozdzielenia – zamknęły się „na głucho” w swoim starym dziecięcym pokoju, pobierając zasiłek socjalny i produkując tony literatury na korespondencyjny kurs kreatywnego pisania. Ostatecznie, w wyniku kilku mniejszych i większych przestępczych incydentów, sąd skazał je na bezterminowy pobyt w szpitalu psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze – powolne usychanie w mrocznych kazamatach Broadmoor pośród morderców, gwałcicieli i pedofilów.
I to właśnie ten nastoletnio-dorosły etap – po skończeniu szkoły – stanowi właściwą oś filmu Smoczyńskiej: od tego momentu ekipa reżyserki może swobodnie „ustawiać” dynamikę siostrzanego przyciągania/odpychania w sposób bardziej zniuansowany i paradoksalny, idąc niejako w poprzek dużo prostszych podziałów z reportażu Wallace. Disneyowska gwiazda Letitia Wright – aktorka o niepokojącym, wyrazistym emploi superbohaterki – gra w „Silent Twins” dorosłą June, bliźniaczkę uchodzącą za tę spokojniejszą, komunikatywną i manipulowaną przez „agresywną i niebudzącą sympatii” Jennifer (w tej roli wspaniała, emanująca posągową godnością Tamara Lawrence). Jeśli w książce pionki zostały – przynajmniej do pewnego momentu – stosunkowo jasno rozstawione na szachownicy moralnej odpowiedzialności, to w filmie układają się w sinusoidalną wstęgę: falę, na której raz wznosi się June, a raz Jennifer, lecz żadna nie ma przewagi i nie jest nosicielką „negatywnych cech”. Tej splątanej dynamiki – równoległej miłości i nienawiści, agresji i czułości, dominacji i uległości – wcale nie da się łatwo przeniknąć, chociaż większość nitek z żelazną konsekwencją prowadzi w stronę rozdzielenia sióstr. Smoczyńska twierdzi, że scenariusz Seigel był w pierwotnej wersji dużo bardziej konserwatywny: zakładał na przykład – uciekając się, świadomie bądź nie, do skompromitowanej kliszy white saviour movie – że narracja zostanie poprowadzona z perspektywy białej dziennikarki śledczej. Kolejne warianty tekstu na szczęście obróciły ten karkołomny pomysł o 180 stopni: w „Silent Twins” najważniejszym (i może w ogóle jedynym) punktem odniesienia są myśli, obserwacje, fantazje, lęki i pragnienia bliźniaczek. Ich twórczość i oryginalna wizja świata to właściwa soczewka, przez którą Smoczyńska przepuszcza historyczne realia, dowartościowując „nadwrażliwą” i „naiwną” formułę nastoletniego pisania i zachęcając widzów do utożsamiania się i empatyzowania z tym, co arbitrzy dojrzałości sprowadzają najczęściej do parteru jako „przejściowe młodzieńcze fanaberie”.
Z tego powodu kompletnie nie docierają do mnie argumenty, jakoby film Smoczyńskiej miał być wizualnie przeładowany – że tonacja rozłazi się w szwach za sprawą nadprodukcji wstawek teledyskowo-musicalowych czy poklatkowych animacji. Jest wręcz przeciwnie, tych akcentów rozbijających realistyczną narrację mogłoby być jeszcze więcej, bo dokładnie tak wyglądał „wewnętrzny” świat June i Jennifer: pełen zazębiających się wątków i emocji, nagłych zmian gatunków i estetyk, inspirowany amerykańską popkulturą, radiowymi szlagierami, karaibskimi korzeniami rodziny Gibbonsów czy miłością do halloweenowych przebieranek. Smoczyńska widzi w tej twórczości wartościowy bunt, głód kreacji i doświadczania sztuki na serio, alternatywną formę bytowania w niegościnnym świecie, który pragnie siłą patologizować i niszczyć to, co nie pozwala się zagonić do klatki normy społecznej.
Opierając się przede wszystkim na fragmentach powieści June, tekstach bliźniaczek przełożonych na język piosenek Zuzanny Wrońskiej i Marcina Macuka oraz lalkowych opowiadaniach Jennifer zamienionych na kadry animacji, reżyserka składa hołd amatorskości i egzaltacji. Wplecione w aktorską fabułę animowane opowiastki – autorstwa Barbary Rupik, nagrodzonej w Cannes spadkobierczyni Pietera Bruegela i Adama Jonesa z zespołu Tool – są zresztą wspaniałą, zupełnie osobną całostką: włóczkowe figurki zwierząt i ludzi, dziwnie wodniste, makabryczne i inspirowane estetyką lalek voodoo, inscenizują w „Silent Twins” historie jakby żywcem wyjęte z body horrorów Davida Cronenberga i ruchomych szopek Wesa Andersona.
Te wrażliwości – tak bardzo osobne i fascynujące, niemożliwe do pochwycenia w sidła kategorii moralnych, ładu i chaosu, choroby i normalności – otrzymały wreszcie takie kulturowe opakowanie, na jakie od początku zasługiwały. Bo u Smoczyńskiej dostajemy i tę „właściwą” opowieść – chronologiczną, mającą punkty kulminacyjne, konflikty i puenty – i szereg mikroopowieści o opowiadaniu: obsesyjnym, nieznającym granic, gęstym, pożerającym cały „prawdziwy” świat i asymilującym wszystkie rodzaje sztuki. Czy tak właśnie wygląda ta słynna metafilmowość, od której – zdaniem różnych ekspertów od kina – zależą wartość czy ważność dzieła sztuki? A może fantazjowanie o zamieszkiwaniu w fantazji to po prostu samo życie? Albo przynajmniej – jedna z jego najdziwniejszych i najbardziej kuszących manifestacji.