Gdy widzieliśmy ją po raz ostatni („X”), Maxine Minx, jako jedyna ocalała z masakry, zostawiła za sobą głębokie Południe, by iść po swoje. W „MaXXXine”, wyczekiwanym domknięciu trylogii Ti Westa, bohaterka ma 33 lata i dalej marzy o aktorskim sukcesie. Jej imię miał znać cały świat; na co dzień bywa z tym różnie. To wciąż ta sama bezwzględna, zdeterminowana dziewczyna, coraz więcej w niej jednak napięcia i smutku. Swoje robią lata przepychanek i odpierania ataków; Maxine, ściśnięta właściwymi epoce lat 80. skórami i lateksami, sprawia wrażenie naostrzonej. W tle nie jest przytulniej – kotłują się nowy purytanizm i satanic panic, na ulicach grasuje morderca, do porno wkrada się cenzura.
Kwestia upływającego czasu i wynikających z tego rozczarowań stanowią oś trylogii Westa. W „X” wyolbrzymieniu uległa zarówno starość, jak i młodość, dwie skrajności, dwie strony lustra. W „Pearl” międzypokoleniowe napięcia stały się jeszcze dosłowniejsze: córka, młoda farmerka, pragnąca dla siebie innego życia, ścierała się z matką, surową emigrantką, zmuszoną przez splot okoliczności do opieki nad mężem-weteranem. Jedna po drugiej, w pandemii, powstały więc dwie części opowieści o kobiecej stagnacji, tak wszechogarniającej, że aż upiornej. Bohaterka najnowszej odsłony trylogii tkwi w stanie przejściowym. Część złudzeń już straciła – w branży XXX udało jej wspiąć się na szczyt, więcej możliwości na tym polu nie będzie. Nim ambicja przegra z rutyną, Maxine podejmuje ostatnią (desperacką) próbę: przyjmuje rolę w „Purytance II”. I chociaż koleżanka deprymuje ją, że na horrorach daleko nie zajedzie, bohaterka wie, że rola musi okazać się przełomem.
Mia Goth w „MaXXXine” cementuje opinię aktorki z predyspozycjami do ekstremalnych stanów. Począwszy od debiutu w „Nimfomance” Larsa von Triera, konsekwentnie odnajduje się w rolach wycofanych kobiet, które zrobią wszystko, by przetrwać. Grywa bohaterki o złożonych osobowościach – dzikich, granicznych, wykraczających poza to, na co przyzwala im społeczeństwo. Od „Surwiwalisty”, skromnego thrillera postapokaliptycznego, w którym jej postać bez złudzeń wykorzystuje swoje ciało, żeby utrzymać się na powierzchni, przez neurozy i rodzinne traumy gotyckiego horroru („Tajemnica Marrowbone”; „Lekarstwo na życie”), po artystyczny, fizjologiczny remake „Suspirii” Daria Argenta, w którym jej ciało łamie się i mlaszcze, Goth reprezentuje postaci, które doświadczają przemocy, nierzadko seksualnej. W jej wykonaniu pogoń za wolnością za wszelką cenę nabiera rysu straceńczego (kto chce próbkę, niech obejrzy dziwacznie zmysłowy „High Life” Claire Denis). W ostatnich latach bohaterki Goth częściej biorą odwet; gniew w końcu znajduje ujście. W przeciwieństwie do jej wczesnych, raczej introwertycznych ról, obecnie można ją zobaczyć raczej jako siejącą terror przywódczynię gangów („Mayday”, „Infinity Pool”) czy, jak w „X” albo „Pearl”, buntowniczkę samą przeciw wszystkim. Trylogia Westa zdaje się ukoronowaniem poprzednich wcieleń aktorki, przestrzenią nieoczywistej emancypacji i rozkręconych rejestrów. I faktycznie, nie trzeba daleko szukać, by natknąć się na stwierdzenie, że Goth i West – twórca retromańskiego, niezależnego kina gatunków, który nie intelektualizuje w duchu posthorroru – nie wzdraga się przed gore. To duet, jakiego potrzebowaliśmy.
Po poprzednikach, czerpiących w różnych proporcjach z wczesnych slasherów, kina sexploitation czy hollywoodzkich musicali ery Technicoloru, „MaXXXine” odbija ku latom 80. Znajdzie się tu miejsce i na Hitchcocka, i de Palmę, i Fulciego; nawiązania można mnożyć, entuzjaści dekady wyłapią ich zapewne sporo więcej. O ile jednak część z odniesień służy psychologii czy przynajmniej nakreśleniu zwartego, obskurnego tła, o tyle większość wypada natrętnie. Bohaterce zostaje przydzielona rola „morderczyni, ale nie potwora”, jej prawnik deklaruje, że „publiczność kocha przegranych”; trzeba przyznać, że sposób, w jaki „MaXXXine” nieustannie się komentuje, jest trudny do zniesienia.
Ostatecznie to kolejna przypowieść o showbiznesie, który pożera i trawi, co sugeruje już dobór duchowej matronki, Bette Davis („W tym biznesie, dopóki ludzie nie uważają cię za potwora, nie możesz nazywać się gwiazdą”). Film otwiera jednak, chwilę wcześniej, jeszcze inne motto. Gorzko-motywacyjna deklaracja „Nie zaakceptuję życia, na jakie nie zasługuję” – po sukcesie „Pearl” podchwycona w social mediach, wykorzystana także w ramach kampanii promocyjnej „MaXXXine” – powraca na przestrzeni trylogii jak mantra. Fakt, jest nośna, bo stało za nią poczucie głębokiej niesprawiedliwości, nienaruszona niczym pewność nastolatki, która zasługuje na więcej, a przede wszystkim pozbawiona filtra, „nieładna” wściekłość. W „MaXXXine” wszystko to zostaje przekreślone rozczarowującym backstory, i ten wybór, odbierający część zuchwałości poprzednim odsłonom, frustruje mnie chyba najbardziej.
W „MaXXXine” większość kobiet, które spotyka na swej drodze bohaterka, ma wielkie ambicje, ale nie może wyrwać się z zawieszenia – od szukających finansowego bezpieczeństwa koleżanek z filmów porno, przez reżyserkę b-klasowych horrorów, która „Purytanką II” chce katapultować się do mainstreamu, po scream queen z hipoteką, która twierdzi, że dobrze jest, jak jest, ale trudno ocenić, czy mówi prawdę. Fakt, że mimo obietnic i zalążków sympatii bohaterki rozmijają się, wydobywa z filmu nihilistyczny wydźwięk – ale po seansie nie mogłam się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie odważniejszych, potencjalnie ciekawszych historii. Miałam też ochotę wrócić do dwóch pulpowych thrillerów: „Streetwalkin’” Joan Freeman i „Angel” Roberta Vincenta O’Neila. W pierwszym z nich melancholia nocnego życia przeplata się z gwałtownymi wybuchami męskiej przemocy, drugiemu eksploatacyjny zaczyn udaje przekształcić w nieoczywisty feel-good movie. Oba są zatopione w miejskiej tkance połowy lat 80., w wieloetniczne, queerowe, niejednorodne środowisko seksworkerek i odszczepieńców. Być może w „MaXXXine” zabrakło właśnie tego – głębszego osadzenia w codzienności. Kilku szorstkich grzeczności więcej, kilku znaczących momentów, wspólnego zabijania czasu.
Maxine, owszem, umie obronić się sama – chętnie to podkreśla. W to przynajmniej dotychczas wierzyliśmy, bo im dalej w głąb fabuły, tym częściej przypomina ona strofowaną dziewczynkę – i jest to przemiana absolutnie przeszywająca. Wymowne, że w zamknięciu trylogii, która eksplorowała różne oblicza pożądania, seksu właściwie nie ma. Czy raczej: jest, ale na obrzeżach kadru, sygnalizujący rutynę lub przemoc, zawsze poza bohaterką i jej zainteresowaniem. Poza tym jednak „MaXXXine” bliżej do „Tajemnic Silver Lake” czy dziewiątego sezonu „American Horror Story: 1984” (gdzie w terroryzującego te same ulice Night Stalkera wcielił się kuriozalny i wspaniały Zach Villa) niż do poprzednich, precyzyjnie skrojonych odsłon trylogii. Nie jest to zarzut.
W jednej ze scen charakteryzatorka oblewa Maxine masą do odlewów (kolejne metanawiązanie, tym razem do podwójnej roli Goth w „X”). Gęsta maź zalepia oczy, wdziera się do nosa, a gdy spływa na popiersie, bohaterka na moment przeobraża się w niedoszłą oprawczynię. Lęk przed starością, rozumianą jako anonimowość i utrata sprawczości, nabiera fizycznego ciężaru. Nic się nie zmieniło. Mimo fałszów, West nie zapomniał, że kino to rytm, gwałtowność i mięso. Tylko i aż tyle.