Nr 20/2024 Na teraz

Z shoegazem nam do twarzy

Adela Kiszka
Muzyka

Oświęcimskiej grupie Zachwyt udało się złapać w lot istotę shoegaze’u: gatunku, o którym można życzliwie napisać, że w polskim wydaniu miewa przebłyski – począwszy od połowy lat 90. raz na kilka lat pojawia się jakiś dobry materiał. Tymczasem Zachwytowi udało się to już na pierwszym albumie – wydana w lipcu tego roku płyta „Wolniej” swoim sympatycznym zapałem zdaje się oznajmiać: „polski shoegaze jest lepszy, niż się wydaje”. Zaprasza do głębokiego słuchania, bogato czerpie z brytyjskich korzeni, ale ma wyraźne, własne, polskie DNA. 

Krótka historia pewnego gatunku

W ostatniej dekadzie ubiegłego wieku, gdy na Wyspach Brytyjskich shoegaze przeżywał coming of age i święcił przy okazji swoje najjaśniejsze sukcesy, w Polsce zakasywano rękawy i szykowano się do rozwijania kapitalizmu z całym jego bogactwem inwentarza. W 1990 roku, gdy Ride nagrywali „Nowhere”, w Warszawie otwierał się pierwszy McDonald’s; rok później, gdy My Bloody Valentine wydali „Loveless”, Jan Paweł II był chwilę po swoich pierwszych wizytacjach w wolnej Polsce; gdy w 1993 roku ukazało się „Souvlaki” Slowdive, Kazik sprezentował już Polakom „Tatę 2”. W tamtym czasie nad Wisłą nikomu shoegaze raczej nie przychodził do głowy. Inaczej sytuacja wyglądała w oswobodzonych już wówczas Czechach – tam łączenie efekciarstwa gitarowego z rozmytymi wokalami miało się świetnie. Zespoły takie jak Ecstasy of Saint Theresa, Here czy Naked Souls (chociaż wokaliści i wokalistki wyśpiewywali swoje teksty po angielsku) ekscytowały na potęgę naszych południowych sąsiadów, lubujących się undergroundzie. Podejmując próby śledzenia kariery rodzimego shoegaze’u przed wejściem Polski w nowe millenium, możnaby ewentualnie wskazać na tytularny album Myslovitz z 1995 roku (który momentami brzmi jak spolszczone „Carnival of Light”) – a potem… długo, długo nic, cisza.

W pierwszym dziesięcioleciu lat 2000. na polskiej scenie pod szyldem shoegaze’u (i gatunkowych okolic) pojawili się Antoni Budziński (Klimt) z „Jesiennymi Odcieniami Melancholii”, Hatifnats z płytą „Before It Is Too Late” czy bydgoski skład George Dorn Screams. Warto wspomnieć także o KSAS (Karol Schwarz All Stars) – osobliwym projekcie z Gdańska, który najpierw wytrącał z równowagi polskie podziemie niepokojąco-narkotyczno-ufologicznymi produkcjami (ciekawskim polecam toto), a potem, w 2010 roku, w samym sercu zamglonych Kaszub stworzył improwizowany, umorusany w shoegaze’owej stylistyce album „Sto Filmów”. Wszyscy wymienieni artyści przecierali ślady, nadawali kształt polskiej odmianie gatunku, cieszyli publiczność gdańskiego SpaceFestu! i słuchaczy „Programu Alternatywnego” Radiowej Trójki. Dziś, trzeba to uczciwie przyznać, mało kto o nich pamięta.

Panorama teraźniejszości

Ale teraz jest inaczej. Polskich zespołów grających shoegaze jest na pęczki, ciągle też powstają nowe. Nawet jeśli wymienić pierwsze z brzegu, lista nie będzie krótka: Evvolves, Bez, Strangers In My House, Kwiaty, Gołębie, Druga Połowa Lutego, Pensjonat, Stella Star, Szpital Uniwersytecki, Midsommar, Heathermint… A mogłabym ją tak rozwijać jeszcze długo. Szkopuł w tym, że poza bywalcami krakowskiego Shoefestu, ciasną zbieraniną gatunkowych pasjonatów i zorientowanych na alternatywę muzycznych diggerów, twórczość shoegazowych zespołów nie dociera do publiczności. Tym bardziej nie przebija się do mainstramu, w którym czeka tak zwana szersza publiczność.

Może to nieco dziwić, szczególnie że ludzi lubujących się w światowej odsłonie gatunku w Polsce przecież nie brakuje. Dociekanie powodów, przez które sprawy zorganizowane wokół polskiego shoegaze’u mają się tak, a nie inaczej, odłóżmy jednak na inną okazję – przyjrzyjmy się nadziei, jaką dla gatunku niesie obiecujący zespół z Oświęcimia.

Zachwyt startował jako jednoosobowy projekt Miłosza Boińskiego – młodego chłopaka z południa Polski, który w 2022 roku własnym sumptem wydał minialbum zatytułowany właśnie tak: „zachwyt”. I chociaż nagrywanie EP-ki podobno możliwe było tylko dzięki ledwo działającemu laptopowi, a towarzyszył temu brak oczekiwań na szersze przyjęcie, krótki materiał szybko zyskał setki tysięcy odtworzeń na streamingach. Szybko też wzbudził radość szalikowców polskiego niezalu.

Na „zachwycie” rozmyte w pogłosie melodie pełne gitarowego efekciarstwa i ciche, senne wokale z ledwo dającymi się rozumieć słowami tworzą wokół słuchających przestrzeń, która zachęca do zanurzania się w dźwiękowe pejzaże i bezwstydnego oddawania się młodzieńczej melancholii. Wszystkie cztery numery spójnie trzymają się gatunkowej konwencji: są oszczędne, ale jednocześnie głośne i niezwykle różnorodne – jak na shoegaze przystało. Nie czuję przesady, pisząc, że otwierające EP „nic osobistego”, spokojnie nagraliby za dzieciaka Rachel Goswell i Neil Halstead, gdyby zdarzyło im się urodzić w Oświęcimiu. W piosence „czekam aż spadnie deszcz” słychać pewien komercyjny potencjał, który sprawia, że Zachwyt mógłby stanąć w jednym szeregu z polskimi alternatywnymi zespołami potrafiącymi docierać do naprawdę szerokiego grona słuchaczy i słuchaczek (jak chociażby Coals, Wczasy czy Syndrom Paryski). Zaproszenie na tegoroczny OFF Festiwal i entuzjastyczne przyjęcie koncertu przez publiczność zgromadzoną pod sceną z namiotu niech będą potwierdzeniem tego rozpoznania.

Energicznie i posępnie

Wydany w lipcu tego roku album „Wolniej” Miłosz Boiński stworzył z Marcinem Boińskim oraz Bartłomiejem i Jakubem Palewiczami. Ewolucja projektu daje się usłyszeć od razu – produkcja na debiutanckim LP jest czystsza, a melodie zagęszczone i znacznie bogatsze. Etykietka „lo-fi” przestała brzmieć jak konsekwencja ledwo działającego laptopa, a zmyślnie zastosowany efekt stylizacyjny, który wzbogaca piwniczno-garażowy nastrój albumu. Nie jest to oczywiście coś, co można by rozpatrywać w kategorii novum, ale po prostu dobrze spełnione gatunkowe założenia. Szumy i przestery w towarzystwie wersów o prześwietlonych zdjęciach czy spadających liściach to co prawda klisza kliszy, ale muszę przyznac, że lubię ten obrazek. Pomimo załączonej do albumu domyślnie posępnej aury, muzycy zręcznie żenią kapryśną łagodność z werwą godną notorycznych debiutantów. Perkusja (Bartłomiej Palewicz) trzyma resztę zespołu w ryzach, ale nie boi się też porządnie uderzyć, gdy jest na to miejsce. Poza nagromadzeniem efektów gitarowych na „Wolniej” jest też sporo całkiem efektownych solówek i ciekawych progresji akordów – krótko mówiąc, jest tu żywo i energicznie. Co dowodzi, że można być energicznym i posępnym zarazem.

Wokale, choć w skali całego materiału są bardziej wyraźne niż na EP, funkcjonują raczej jako dodatkowy instrument niż czytelny nośnik tekstu – przeważnie jawią się jak do słuchania zza ściany, przez szklankę. W zasadzie na każdej piosence – poza singlowym „Strychem” i „Scenariuszami” – wyśpiewywane przez Miłosza Boińskiego słowa chowają się to pod hałasem, to pod mlecznym bielmem szumów, pogłosu i opóźnień.

Wynik tej kombinacji zachęca albo do nadstawiania uszu i głębokiego słuchania, albo do pościelowej immersji i patrzenia przez okno na zalaną deszczem Polskę.

Na całej płycie słychać zarówno czysty shoegaze, z wpływami klasycznego rocka, jak i dreampopowe ballady oraz zadziornie postpunkowy singiel. Pojawiają się nawet echa młodego Artura Rojka, za którym podobno mocno tęskni pokolenie starszych millenialsów. Po przeczytaniu tytułu pierwszego numeru – „Latarnie, Huśtawki, Bloki” – skojarzenia mimowolnie wędrują w stronę albumu uznawanego za Święty Graal polskiego niezalu, czyli „Uwaga! Jedzie Tramwaj” nieodżałowanej grupy Lenny Valentino. Choć „Latarnie, Huśtawki, Bloki” ulepione zostały z nieco innej muzycznej gliny niż „Karuzele, Skutery, Rodeo” (Lenny Valentino), trudno opędzić się od wrażenia współdzielenia poetyckiej wrażliwości i roztaczania wokół siebie głęboko sentymentalnej atmosfery. Osobiste, nieprzekombinowane teksty wyzierają spod rozedrganych gitar i sprawiają, że to, co (zbyt) bliskie oddala się na bezpieczny dystans, zaś to, co w środku twarde – momentalnie mięknie.

„Wolniej” składa się z kilogramów żywej energii, debiutanckiego zapału i słyszalnej miłości do muzyki w ogóle – pal licho shoegaze i inne gatunkowo-branżowe szuflady. Wystarczy stwierdzić, że dostaliśmy udany i bezpretensjonalny debiut. A że przy okazji wpisuje on Zachwyt w hermetyczną historię polskiego shoegaze’u – jako pozycję z gwiazdką i z jasnymi perspektywami na przyszłość – tym lepiej dla oświęcimskiego zespołu.

Zachwyt, „wolniej”
Wytwórnia Tematy
2024