28 lutego 1967 roku, Radio Wolna Europa: „Od pewnego czasu dwa skrajnie prawicowe demagogiczno-nacjonalistyczne tygodniki wydawane w Warszawie […] biorą udział w nagonce na wybitnego socjologa, docenta Zygmunta Baumana. […] Bauman niejednokrotnie naraził się rodzimym zamordystom. Są tacy, którzy mu nie mogą wybaczyć znakomitego artykułu ogłoszonego na łamach tygodnika »Po prostu« w kwietniu 1956 roku pod tytułem »Żeby nie powtórzyło się więcej« o zakłamaniu i łamaniu praworządności. Przed dziesięcioma laty atakowali go stalinowcy na łamach moskiewskich »Wypisów filozofii« […]. Marksista, który w PRL próbuje głosić poglądy niekonformistyczne i daje dowody odwagi cywilnej, z miejsca naraża się wszechwładnemu Ministerstwu Spraw Wewnętrznych”.
14 czerwca 2006 roku, Piotr Gontarczyk, tygodnik „Ozon”: „Profesor Zygmunt Bauman, intelektualny patron nowej lewicy, był oficerem i agentem komunistycznej bezpieki”.
Jaki wniosek nasuwa się po zestawieniu tych dwóch cytatów? Taki mianowicie, że opinia możliwa do sformułowania pół wieku temu przez komentatora wolnościowego radia okazuje się nie do przyswojenia przez współczesnego dekomunizatora. Jak to możliwe? Co skrzywił czas? Albo kogo? To tylko niektóre z pytań, jakie rodzą się podczas lektury nowej książki Artura Domosławskiego „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana”. Rzecz jest obłędnie detaliczna oraz imponująco wielopoziomowa. Domosławski wykonał olbrzymią pracę: reportera, archiwisty, detektywa, historyka, humanisty. Rył w dokumentach, w pracach naukowych, prywatnej korespondencji, artykułach prasowych, wywoływał wspomnienia, przeglądał fotografie, wizytował miejsca, współpracując przy tym z dziesiątkami osób z wielu krajów. Powiedzieć, że w rezultacie powstał rozległy obyczajowy fresk, to posłużyć się drętwą mową. Mamy bowiem do czynienia z rozpisaną na niemal dziewięćset stron fascynującą opowieścią o czułych miejscach polskości, o prywatnym życiu narodu i jego sekretach. Wiele tu mroku, żółci i goryczy. W wielu miejscach czytałem „Wygnańca” niczym historię choroby, która nie ustępuje, a gdy na moment znika, to zaraz powraca w jeszcze boleśniejszym wariancie.
Chorobowe skojarzenia biorą się stąd, że historia Baumana co i rusz wywołuje z wnętrza polskości demony, strachy i najniższe instynkty. Obnaża, demaskuje, zawstydza. I jest piekielnie aktualna: „Czy naprawdę to przeszłość Baumana stanowi dziś zagrożenie, czy raczej to, że na plakatach anonsujących jego wykłady anonimowi neonaziści dopisują flamastrem Jude raus!?” – dopytuje Domosławski.
Ma rację, gdy stwierdza, że „Myśliwi, którzy w dzisiejszych czasach tropią komunistyczne uwikłania Baumana, szerokim łukiem omijają setki stron materiałów zebranych na niego przez Służbę Bezpieczeństwa. Z chudej teczki dotyczącej jego współpracy z Informacją Wojskową tuż po wojnie wyciskają ciężkie oskarżenia […].Teczka, w której bezpieka latami zbierała donosy i gromadziła haki na Baumana, nie budzi zainteresowania antykomunistycznych moralistów”.
Bezpieka śledziła Baumana od początku lat 60. Spisywano zarówno treść jego publicznych wystąpień, jak i tematy prywatnych rozmów, w Polsce i gdzie indziej. Służba Bezpieczeństwa zamawiała też raporty dotyczące zawartości jego książek. W 1968 roku tajniacy na stałe już rezydowali przed blokiem, gdzie mieszkali Baumanowie. Fałszywi „monterzy” założyli podsłuch w jego telefonie. Agentem był nawet „stolarz”, który zbijał skrzynie, do jakich rodzina pakowała przed wyjazdem z kraju swój dobytek.
Zanim Baumanowie zmuszeni zostali do uchodźstwa, atmosfera wokół gęstniała. Anonimowi dotąd sąsiedzi z bloku nagle zaczęli skarżyć się na Baumanów, że ci zakłócają spokój. Na klatce schodowej ktoś napisał „Jude raus!”. W windzie zawisła kartka, że Baumanowie są wrogami narodu polskiego i jako tacy powinni zostać wyrzuceni z kraju. Ich córki-bliźniaczki w szkole wyzywano od Żydówek.
Nic nie działo się bez powodu ani bez przyzwolenia. W czerwcu 1967 roku Władysław Gomułka skrytykował ekspansywność Izraela, który w zaskakująco krótkiej wojnie sześciodniowej pokonał właśnie swoich arabskich sąsiadów. Blok wschodni, sympatyzujący z przegranymi, zaczął w związku z tym pokrzykiwać o zagrożeniu dla „światowego pokoju”. W skali mikro szybko oberwało się Żydom – obywatelom polskim, nagle przebranym przez władze w szaty syjonistów. Telewizyjna szopka noworoczna 1967/1968 pokazała kukiełki z garbatymi nosami, wdrapujące się zachłannie na kulę ziemską, czemu towarzyszyły dźwięki „Pieśni Dajana”. Prasa coraz częściej pisała o Żydach podjudzaczach i inspiratorach. 19 marca 1968 roku Gomułka w Sali Kongresowej wskazał rewizjonistów z nazwiska. To Brus, Baczko, Morawski, Kołakowski i Bauman. Po kaskadzie oklasków dla pierwszego sekretarza, aktyw partyjny wzniósł okrzyk „Koniec wasz bliski, pakujcie walizki!”. Aktyw się nie mylił.
W 1970 roku generał Wojciech Jaruzelski, ówczesny minister obrony narodowej, podpisał rozkaz o zdegradowaniu Baumana ze stopnia majora do szeregowca. Jego podręcznik socjologii – a także wszystkie inne prace naukowe – wycofane zostały po 1968 roku z uniwersyteckich programów nauczania. Po śmierci obywatelskiej, politycznej i społecznej przyszła także naukowa.
Potem była tułaczka. Najpierw do Izraela, gdzie Bauman czuł się źle. Państwo izraelskie napuchło od ambicji mocarstwowych, lżyło wrogów, nakręcało spiralę militarnego nacjonalizmu. Polski wygnaniec zbyt dobrze to znał, zbyt dobrze pamiętał. I choć szybko nauczył się hebrajskiego, skorzystał z pierwszej poważnej możliwości osiedlenia się gdzie indziej. Padło na północnoangielskie miasto Leeds, gdzie objął katedrę socjologii i gdzie dożył swoich dni.
Getto ławkowe, wyrzucenie z wojska za pochodzenie, udręka uchodźcy wojennego liczącego ścięte drzewa na północy Związku Radzieckiego, polityczna i społeczna nagonka, trauma wyjazdu z ojczyzny z paszportem w jedną stronę, pozbawienie obywatelstwa, wymazanie nazwiska z podręczników… Chyba niewielu skumulowało w swoim życiu tak wiele dewastujących doświadczeń, które stały się udziałem Baumana. To z jego postacią – jak z nikim innym – zrosła się jednak czarna legenda „majora Baumana”, „stalinowca”, „studenta w mundurze i z pistoletem”, który nigdy nie rozliczył się ze swojej kłopotliwej przeszłości. Jak wiadomo, oficerami politycznymi w ludowym wojsku byli znany ekonomista Włodzimierz Brus, przewodniczący Komitetu Nauk Filozoficznych PAN Marek Fritzhand i współtwórca warszawskiej szkoły historyków idei Bronisław Baczko. Mieli nawet wyższe od Baumana stopnie i podobnie cenili ideę komunizmu, agresywnie i długo sekowano jednak tylko jego. Dość wspomnieć wrzaski na wykładach we Wrocławiu i w Gdańsku (2013) czy odmowę odnowienia doktoratu na Uniwersytecie Warszawskim (2006). Dlaczego tak się działo?
Nie ma śladu o udziale Baumana w jakiejkolwiek zbrodni, akcie torturowania, okrutnym przesłuchaniu, nic nie wiadomo, by złamał komuś zdrowie albo karierę. Zaś decyzje, które podejmował, uzależnione były od sił znacznie większych niż moce jednego człowieka. Po agresji Niemiec na Polskę uciekł do ZSRR, okupacja nazistowska równoznaczna była bowiem dla Żyda z wyrokiem śmierci, państwo sowieckie natomiast dawało szansę na przeżycie. Pilnie się uczył, dzięki czemu mógł podjąć studia. Szybko został jednak zmobilizowany, po czym przez kilka miesięcy jako milicjant kierował ruchem drogowym w Moskwie. Ten epizod dekomunizatorzy nazywają dzisiaj „służbą w NKWD”, uruchamiając od razu ciąg najbardziej ponurych skojarzeń.
Jako żołnierz 4 Dywizji Piechoty im. Jana Kilińskiego przeszedł szlak bojowy do Berlina. W bojach o Kołobrzeg został ranny. W wieku dziewiętnastu lat wstąpił do Informacji Wojskowej, czyli organu kontrwywiadu. Należy przyjąć, że raczej nie miał pojęcia, co robi ani tym bardziej czym się ta jednostka w przyszłości stanie. Akces ten wygląda poza tym na logiczny, skoro wcześniej jego dywizję przekształcono w Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW). Raporty stwierdzają, że był bezwartościowym i niechętnym do współpracy źródłem informacji. Zajmował się wówczas głównie pisaniem agitek. Po wielu latach niektórym dekomunizatorom podejrzanie łatwo będą się myliły skróty, a KBW przepoczwarzy się w NKWD.
Archiwa potwierdzają udział Baumana w walkach „z bandami”. Co naprawdę wynika jednak z notatki mówiącej, że „przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów”? Nie wiadomo wszak, kogo złapano: partyzantów czy zwyczajnych szabrowników? A może były to jakieś zdemoralizowane typy, niosące śmierć i trwogę, zwłaszcza ludności niepolskiej? Zważyć też trzeba, gdzie ta notatka się znajduje: to wniosek awansowy, w którym z definicji wije się laury i dmie w trąby. W sumie zatem, nic pewnego: ani liczba dni, ani sukces polegający na schwytaniu wielu „bandytów”, ani nawet dowódcza rola Baumana.
Gdy w 1952 roku – tuż przed wyrzuceniem z KBW – został przyjęty na studia magisterskie na Wydziale Filozoficznym UW, przychodził na zajęcia w mundurze z granatowymi patkami. W tamtym czasie nie było to nic szczególnego, zwłaszcza gdy oficer prosto z pracy spieszył się na uczelnię. Powtarzanych opinii o noszonym pistolecie, który ponoć raz nawet wypadł mu z kabury, budzącym rzekomo powszechny strach, nikt jednak nie potwierdza. Nie pamięta tego faktu Maria Janion, nie pamięta Krzysztof Pomian. Po raz kolejny zwycięża plotka.
Czy zatem jego największą przewiną była wiara w nowy ustrój, w komunistyczny ład, z czego – jak powtarzają Baumana adwersarze – nigdy się nie wytłumaczył? Owszem, nie był idolem zrewoltowanych studentów, jak Kołakowski czy Pomian. Na swoich wysoce erudycyjnych zajęciach częściej opowiadał bowiem o relatywizmie, niż wykładał Prawdę, jak przyznała po latach jedna ze studentek. Jednak już w 1956 roku, miesiąc po słynnym referacie Chruszczowa na temat zbrodni Stalina, w tygodniku „Po prostu” opublikował rozpaczliwy tekst z wołaniem „Dlaczegośmy oślepli?”. W styczniu 1968 roku oddał swoją legitymację partyjną, bez rozgłosu i celebry. Swojej postawy jednak nie zmienił, komunizmu nie odszczekał, PRL-u nie spotwarzył, słowa „towarzysz” nie wypluł z odrazą. Z pozycji komunistycznych nie przeszedł dzielnie na antykomunistyczne, jak zrobili inni (np. Kołakowski), jak wymagają tego współcześnie „śledczy”, jak dyktuje logika romantycznego mitu. Bauman okazał się na wskroś antyromantyczny, nie wybierając drogi Jacka Soplicy ani Andrzeja Kmicica, nie grając w serialu pod tytułem od grzesznika do bojownika. Domosławski przekonuje – i się z nim zgadzam – że odmowa udziału w tym w „narodowym micie” i „narodowym kiczu” przesądziła sprawę. Takie drobiazgi, jak „żydokumuna” czy „stalinowiec”, były już tylko koniecznym ciągiem dalszym. Po dojściu do władzy PiS w 2006 roku dominująca narracja antykomunistyczna dorzuciła jeszcze do tego pieca „kult” żołnierzy wyklętych. Bauman po raz kolejny poczuł się obcym w swojej ojczyźnie.
Ważne jest, by pamiętać, że dla Baumana komunizm jawił się w kategoriach jedynego ruchu konsekwentnie antyfaszystowskiego. Dla ocaleńca musiało to być kluczowe. Nie miejmy złudzeń: w 1945 roku nie mógł zostać liberalnym demokratą (bo niby jak?), ani tym bardziej polskim nacjonalistą (już się o ich przymiotach przekonał), ani z pewnością działaczem antykomunistycznego podziemia – on, który przedwojenny ład uważał za niemoralny, niesprawiedliwy, konieczny do odrzucenia. Bauman chciał swój kraj modernizować, jak czyniono to często w XX-wiecznych krajach peryferyjnych. Nowy ustrój nie nastał wszak w Polsce po okresie oświeconej demokracji, PRL nie zajął miejsca po państwie będącym ostoją praw człowieka, wolności i pokoju. „Tamten świat zawiódł” – mówił Bauman. Potrzebny był nowy projekt polityczny.
W polskiej szkole w Poznaniu był Żydem. W Związku Radzieckim – Polakiem, zapadnikiem. W wojsku – zarówno Żydem, jak i inteligentem. Na uniwersytecie – podejrzanym typem z KBW. Inteligencji jawił się jako człowiek znikąd, „samosiejka”, bez zaplecza i znajomości. Kłuła w oczy jego pracowitość, świadczona tytułami kolejnych książek. W ciągu jednej ledwie dekady, w latach 1957-1966, wydał ich czternaście. Zyskał sławę jako znawca zachodniej myśli socjologicznej, którą przyswajał szybko, ochoczo, starając się aplikować do polskich warunków. Musiało to boleć mniej zdolnych, leniwych, przypadkiem zahaczonych na uniwersytecie. Po 1989 roku natomiast wzbudzał środowiskową zawiść jako ten, który wyjechał nikim, a wrócił w aurze światowej sławy i uznania; co więcej, „zamiast kajać się za stalinizm, znowu psuje nam młodych” (jak kąśliwie zauważyła Joanna Tokarska-Bakir).
„Psuł młodych” refleksją o nierównościach i niesprawiedliwości, „psuł” wszystkich, przywracając socjologii jej moralny wymiar. Swoich poglądów nie narzucał, na słuchaczy nie pohukiwał, uprawiał raczej humanistykę szeptaną. Widział więcej i dalej, jak obdarzony prorockim darem myśliciel – ów niezwykły „Yoda z Leeds” – którego tak bardzo łaknęli zagubieni w płynnym świecie studenci. Programowo nie przynależał, krytykując każdy establishment. Gdy na początku lat 90. większość zachwycała się zmodernizowaną Polską wracającą do europejskiej ojczyzny, w prywatnym liście oceniał: „Socjalizm to władza rad plus elektryfikacja całego kraju. Wałęsizm to władza elektryka plus klerykalizacja całego kraju”. I dalej jeszcze: „Po raz pierwszy zobaczyliśmy braci Kaczyńskich. Boże mój, przecież to typowi instruktorzy Komitetów Wojewódzkich PZPR”. Skądinąd świetnie wiedział, co pisze. Że jego analogia była nad wyraz trafna, przekonaliśmy się po latach.
By uruchomić to, co w nas najgorsze, został doceniony za granicą. Książki Baumana przetłumaczono na trzydzieści trzy języki, uwielbiano go w krajach globalnego południa, czytał go i cytował papież Franciszek. Do tego Nagroda Księcia Asturii, nazywana hiszpańskim Noblem, Europejska Nagroda Amalfi, Nagroda im. Theodora W. Adorna, kilkanaście doktoratów honorowych uczelni brytyjskich, niemieckich i skandynawskich, miano „największego socjologa piszącego po angielsku” (Peter Beilharz), Instytut jego imienia założony w 2010 roku na uniwersytecie w Leeds… Tak nie robi komunista.
Odszedł 9 stycznia 2017 roku – po śmierci ciało Zygmunta Baumana zostało skremowane, a prochy rozrzucono na terenie rodzinnej posiadłości. Jego grób nie istnieje. Zostaliśmy sami z sobą. I z dekomunizatorami.