Nr 2/2025 Na moment

Wysychający nurt

Bartosz Nowicki
Muzyka

Wydaje się, że wyrazisty nurt, który muzyka żydowska wyżłobiła w ramach polskiej sceny niezależnej, chwilowo zanika. W ubiegłym roku nie mogliśmy obcować ze zbyt wieloma wydawnictwami odnoszącymi się do tej tradycji. Nie podejmuję się osądu, w jakim stopniu jest to pokłosiem konfliktu na Bliskim Wschodzie, choć jestem przekonany, że obecny czas nieszczególnie sprzyja artystom, którzy od lat propagują w Polsce kulturę żydowską.

Jednak w przypadku trzech niezależnych nagrań – zespołu Nachum wykonującego pieśni pochodzącego z Rzeszowa przedwojennego kompozytora Nachuma Sternheima, solowej płyty Mikołaja Trzaski oraz EPki Joanny Szumacher i Pawła Cieślaka – wątki żydowskie, będące punktem wyjścia dla eksperymentalnych i rozrywkowych interpretacji, wybrzmiewają z dala od współczesnego kontekstu politycznego.

Jedna decyzja, której przyczyn zapewne nigdy nie poznamy, zaważyła na tym, że twórczość Nachuma Sternheima niemal przepadła w dziejach polskiej muzyki rozrywkowej, choć kompozytor miał szansę zapisać się w nich prawdopodobnie równie złotymi zgłoskami, co Henryk Wars. W 1912 roku, po czteroletniej przygodzie za oceanem, gdzie udało mu się nawiązać muzyczną współpracę w studiach filmowych Hollywood, Sternheim postanowił wrócić do rodzinnego Rzeszowa. Najtragiczniejszą konsekwencją tego wyboru była śmierć kompozytora w 1942 roku – nie wiadomo gdzie zginął Nachum dokładnie, ale było to prawdopodobnie w getcie rzeszowskim albo w obozie koncentracyjnym w Bełżcu, gdzie zostali wywiezieni rzeszowscy Żydzi. Została po nim chwilowa lokalna sława i zbiór piosenek zapamiętanych głównie za oceanem, w kręgach związanych z kulturą jidysz. Po wybór z tego repertuaru sięgnął zespół Nachum, który chasydzkie skale i motywy z przedwojennych szlagierów ubiera w elegancką konfekcję muzyki rozrywkowej, sięgając po inspiracje jazzem, bossa novą, muzyką filmową, nadając muzyce ponadetniczny, uniwersalny wymiar.

Biegłość, z jaką członkowie zespołu adaptują motywy z muzyki popularnej, a momentami wręcz rewiowej (co znakomicie koresponduje z przedwojennymi muzycznymi modami), staje się jasna, kiedy przyjrzymy się ich twórczemu dossier. Autorami aranżacji są Miłosz Pękala i Noam Zylberberg, których doświadczenia w ramach Mitch & Mitch (w przypadku pierwszego) i Małej Orkiestry Dancingowej (w przypadku drugiego) odbijają się nie tylko w charakterystycznych brzmieniach wibrafonu i fortepianu, ale i w samej błyskotliwości pisania melodii i budowania nastroju. Nastrój ten, zupełnie niedzisiejszy, bo zawieszony gdzieś między epokami, bliższy jest parkietu eleganckiego dansingu czy estetyki rodem z opolskich i sopockich estrad. Nie odnajdziemy tu eksperymentów czy XXI-wiecznych brzmień i nowinek, są za to ścieżki rzadko uczęszczane we współczesnej muzyce. Przykładem niech będzie „Nokhn Yor”, którego podniosła dramaturgia (zwłaszcza saksofonowy motyw Piotra Łyszkiewicza) odsyła momentami do jednego z hymnów polskiej muzyki rozrywkowej, kompozycji Seweryna Krajewskiego „Niech żyje bal”. Muzycy Nachum nie ulegają jednak całkowicie muzycznej nostalgii i zamiast rekonstruować dawne brzmienia, swobodnie się odnajdują w stylowych, easy listeningowych aranżacjach („Malkele”, „Kumen zolstu, lyubenyu”). Ich interpretacja twórczości Sternheima natchniona jest radosną przewrotnością – co słychać w wieńczącym album „Dos naye kleydl”, gdzie chasydzkie motywy porwane zostają przez taneczny puls bossa novy, a towarzyszy temu groteskowe brzmienie syntezatora. Mam wrażenie, że muzycy pokusili się również o dedykację dla hollywoodzkiego wątku z biografii kompozytora, przydając jego utworom kolorytu muzyki Ennio Morricone (w melodyjnym „Shloymele”) czy Lalo Schifrina (w rozpędzonym perkusyjnym groove’em Oli Rzepki i porywającymi frazami saksofonu Trzaski „A yid in di yorn”). Rolę interpretatorki lirycznej warstwy utworów Sternheima gra Ola Bilińska, dla której jest to kolejne po kołysankach „Berjozkele” (2014) i pieśniach miłosnych „Libelid” (2016) spotkanie z piosenką jidysz. To artystka obdarzona mocnym, przenikliwym głosem, w którym rozbrzmiewa duma z reprezentowanej tradycji. Bez względu na to, czy wykonuje piosenki o charakterze obyczajowym, miłosnym, nostalgicznym, czy takie, w których wybrzmiewa gorzka refleksja odnosząca się do żydowskich losów, wokal Bilińskiej przejmująco oddaje różnice nastrojów, porywa witalnością bądź zanurza słuchacza w melancholii.

Repertuar Nachum wydaje się impregnowany na współczesne konteksty. Nieco inaczej jest w przypadku EPki będącej zapowiedzią większego materiału duetu Szumacher–Cieślak. Nietrudno w tym krótkim materiale bowiem poczuć ciężar zeitgeistu. „Libe” to trzy kołysanki, w których zza gęstego, mrocznego woalu wyziera matczyna czułość. Kołysanka, zgodnie z jej rodowodem, to intymna opowieść o świecie, słodko-gorzki monolog (najczęściej) matki, przepełniony troską i nadzieją. Jak zauważyła Beata Stefaniak-Maślanka, to, „o czym w kołysankach ludowych mówi dziecku matka, jest tym, co składa się na jej życie”. Niepozorna forma w szczególnych przypadkach nabierała w historii nawet wywrotowego, antysystemowego charakteru – jak w getcie łódzkim, gdzie przewodniczący Judenratu zabronił wykonywać publicznie kołysankę „Mach cu di ejgelech” („Zmruż oczęta”), którą poeta Jeszajahu Szpigiel zadedykował zmarłej tam córce. „Jestem teraz w czerni” śpiewa z kolei w jidysz Joanna Szumacher – artystka audiowizualna, wokalistka, autorka słuchowisk, współtwórczyni Festiwalu Kultury Żydowskiej w Grodzisku Mazowieckim – a akompaniuje jej uznany łódzki producent Paweł Cieślak. „Prymitywny”, mocny rytm i konstelacja posępnych, elektronicznych plam tworzą tu gotycki nastrój, który już wcześniej, na płycie „Kopyta zła”, był istotnym elementem ekspresji duetu. Jej rdzeniem jest jednak wokal Szumacher, który nadaje „Libe” wręcz hymnicznego wyrazu. Charakterystyczna wokalizacja języka jidysz w połączeniu z bogatym harmonicznie, melodyjnym głosem artystki mogłyby stanowić definicję stylistyki noir. Intonacja skrywa zaś cały wachlarz uczuć: od lęku i niepewności po nadzieję i siłę, co słychać zwłaszcza w tytułowym utworze, gdzie w ciągu zaledwie kilku taktów przejmująca kołysanka przeobraża się w podniosłą pieśń. Z wokalną charyzmą Szumacher doskonale korespondują subtelne, choć sugestywne podkłady muzyczne. Cieślak tworzy mgłę dźwiękową z burdonów, plam, efektów pogłosowych, dyskretnych tekstur czy elektronicznych „cykaczy”, często słyszanych choćby we współczesnym trapie. Dodatkowo powiela i modyfikuje wokalne ścieżki, efektownie zniekształcając głos w tle, co jest jego producencką sygnaturą. Nawiązując zaś do tradycji żydowskiej, w nokturnie „Troyerik nr 1” sięga po klarnet. Wydobywa z instrumentu kruche, rachityczne brzmienie, przy pomocy którego kreśli strzęp melodii zanurzonej w otchłani ambientowych zewów.

Konwencja nokturnu oraz klarnet pełnią istotną funkcję także na „Eternity for a While”, solowej płycie Mikołaja Trzaski. Nawiązania do muzyki żydowskiej, chasydzkich skal, melodyjności, nigunów, tak liczne dotąd w twórczości artysty (warto tu przywołać zwłaszcza takie projekty, jak Ircha czy Shofar), są tym razem niezwykle subtelne, sprowadzone do krótkich melodycznych szkiców i brzmienia. Tym, co nawiązuje relację z tradycją, jest tutaj przestrzeń odgrywająca rolę świadka intymnego monologu solisty. Nagranie zostało zrealizowane w byłym żydowskim domu przedpogrzebowym cmentarza w Słupsku. Nie jest to jednak kolejna płyta wpisująca się w koncepcję wykorzystania przestrzeni jako dodatkowego instrumentu, jak w przypadku zespołu E/I Szymona Gąsiorka. Pogłos, echo, długie wybrzmiewanie i inne zniekształcenia odbijającego się od ścian dźwięku tworzą tu delikatną poświatę, obwiednię zmiękczającą brzmienie instrumentów. Wnętrze domu modlitewnego jednocześnie staje się schronieniem dla introspekcyjnej muzyki Trzaski, okiem cyklonu wygłuszonym wobec szalejącego na zewnątrz chaosu wojen, konfliktów, dezinformacji czy globalnego wymierania. Akustyczny azyl, w którym skrył się Trzaska, zaowocował materiałem delikatnym i pełnym zadumy.

„Eternity for a While” sprawia wrażenie, jakby została nagrana przez zespół (wielokrotnie – ze względu na brzmienie, tempo, eteryczność nastroju – pojawiają się skojarzenia z twórczością Bastardy). Konstrukcja albumu jest piętrowa: zrealizowana przez artystę w pojedynkę, ścieżka po ścieżce, instrument po instrumencie, warstwa po warstwie, cierpliwie dogrywanych w żmudnym i pracochłonnym procesie. Basowe klarnety (imitujące chwilami również brzmienie wiolonczeli), perkusjonalia, a raczej ich akustyczne emulacje, często o nierozpoznawalnym źródle (prawdopodobnie część z nich to klapy dęciaków), delikatne przestery, burdony i szumy powietrza prześlizgującego się przez szczeliny instrumentów tworzą niezwykle nasyconą dźwiękową strukturę. Stonowana ekspresja Trzaski, odmienna od tej, do której przyzwyczaił nas w swoim freejazzowym wcieleniu, zdradza doświadczenie, jakie twórca zdobył podczas komponowania muzyki filmowej. Płynność narracji, skupienie na frazie, ilustracyjność z jednej strony pozostawiają słuchaczowi przestrzeń na kontemplację, ale z drugiej wydają się powtarzalne i przygaszone. Bodaj najbardziej hipnotyzującymi momentami są tutaj współbrzmienia nakładanych na siebie klarnetów, rezonujące w nietypowych skalach. W pewnym sensie „Eternity for a While” to także kołysanki – tym razem dla dorosłych, boleśnie odarte z ludowej baśniowości i bezkreśnie smutne.

Fakt, że muzyka żydowska ponownie jest w uśpieniu i czeka na lepszy dla siebie moment, to znak czasów, w których sztuka pozbawiona politycznych odniesień i tworzona przez artystów często reprezentujących postawy antyreżimowe czy antywojenne zostaje stłamszona przez politykę.

Nachum, „Nachum”
Antena Krzyku
2024

Joanna Szumacher & Paweł Cieślak, „Libe”
wyd. własne
2024

Mikołaj Trzaska, „Eternity for a While”
Instant Classic
2024