Diana Spencer była córką hrabiego, wnuczką barona i prawnuczką księcia. Matką chrzestną jej młodszego brata została Elżbieta II. Na początku lat 80., kiedy trwały gorączkowe poszukiwania przyszłej żony księcia Karola, Windsorowie uznali, że Diana jest najlepszą kandydatką na wybrankę przyszłego monarchy. Warto mieć te fakty w pamięci, jako że „Spencer” Pablo Larraína próbuje przekonać widza, że rodzina królewska znęcała się nad Dianą w wyszukany sposób, wykorzystując bezlitośnie swoją pozycję przeciwko jednostce pochodzącej z innego, mniej snobistycznego świata.
Po tragicznej śmierci Diany w 1997 roku media uczyniły z niej popkulturową świętą i męczennicę. Kobieta o gołębim sercu, która dawała światu całą siebie, nie dostała należnej uwagi i miłości od bezdusznego męża. Książę Karol od początku był w tej układance czarnym charakterem. W równie ponurych barwach przedstawiano Jej Wysokość Matkę. O ówczesnym kryzysie wizerunkowym Windsorów z dużym znawstwem i wyczuciem opowiadała „Królowa” (2006). Nie budzi to zdziwienia, skoro scenarzystą filmu był Peter Morgan, twórca serialu „The Crown”, istny „filmowy historyk” brytyjskich royalsów. W czwartej odsłonie produkcji Netfliksa showrunnerowi udało się uchwycić bodaj najbardziej złożony (jak do tej pory) portret „królowej ludzkich serc” oraz moment tworzenia się jej mitu.
Zanim jednak doczekaliśmy się krytycznych refleksji na temat życia Diany, telewizja serwowała niezliczone reportaże i filmy dokumentalne portretujące zmarłą księżną niczym w hagiografiach. Po ówczesnej medialnej narracji w mojej głowie został obraz kogoś podobnego do disnejowskiej bohaterki. Kopciuszka, który nie doczekał się happy endu. Kobiety pięknej, dobrej, mądrej, nieco naiwnej, ale przede wszystkim oszukanej, bo książę z bajki okazał się okrutnym Sinobrodym. W tej historii brakowało półcieni – za dużo było księżniczek i złoczyńców, a za mało prawdziwych ludzi.
Larraín w swojej wersji opowieści nie zamierzał w pełni rezygnować z popkulturowych imaginacji na temat Diany – intencje te otwarcie wyraził w umieszczonej na początku filmu frazie: „baśń oparta na prawdziwej tragedii”. Poprzez odautorski wtręt widzom zostaje zaanonsowana opowieść o okrutnej, grimmowskiej fantazji na temat życia księżnej. Pomieszanie faktów i zmyśleń jest więc wpisane w „Spencer” z założenia. Trudno mi się z ową artystyczną koncepcją, a szczególnie z jej ekranową realizacją, pogodzić. Diana od początku obecności w przestrzeni publicznej wpychana była w romantyczną narrację o monarchii, a później widziano w niej wzorcowy przykład ofiary rodem z taniego melodramatu. W jakim celu ponownie wpisywać ją w konwencję, która nie pozwala dostrzec człowieka z krwi i kości? Księżna Walii u chilijskiego reżysera nie jest co prawda naiwną dziewczyną emanującą dobrem i pięknem, ale czy to znaczy, że w zamian otrzymujemy pogłębiony rys osobowości? Larraín korzysta ze środków, które mają nas do tego przekonać. Twarz wcielającej się w Dianę Kristen Stewart niemal nie znika z ekranu. Bezustanne korzystanie z intensywnych zbliżeń sprawia, że bohaterka nie mieści się w ciasnych ramach kadru, a my wpatrujemy się w jej rozbiegane oczy i dostrzegamy najdrobniejsze grymasy. Nie wystarczy jednak przystawić kamerę blisko, by ta samoistnie wymusiła na rejestrowanym obiekcie ukazanie prawdy.
Dla Larraína owa prawda jest zresztą niezwykle uboga. Zaburzenia psychiczne – oto główny wyróżnik definicyjny oglądanej postaci. Zamiast dobrze znanej z mediów „kryształowej Diany” otrzymujemy trwający ponad sto minut histeryczny epizod księżnej. Metoda reżysera, który po raz kolejny w ostatnich latach w centrum swoich filmów stawia bohaterkę (poprzednio w „Jackie” i „Emie”), opiera się na archaicznym freudyzmie, wedle którego kobieta łatwo ulega neurozom. Larraín, pozornie oddając głos Dianie, Jackie czy Emie, w rzeczywistości przygląda się im ze skrajnie patriarchalnej pozycji. Reżyser okazuje się perwersyjnym voyerystą, a jego filmy przypominają albumy zdjęć z pozami histeryczek Jeana-Martina Charcota. Chilijczyk tworzy tendencyjny audiowizualny zbiór przypadków kobiecych zaburzeń psychicznych. I nawet jeśli przy okazji stwierdza, że świat jest dla takich osób jak jego bohaterki okrutny i bezwzględny, to i tak sprowadza je jedynie do metonimii „chorób duszy”.
Psycholog, przyglądając się filmowej Dianie, mógłby postawić szereg diagnoz, a jednocześnie złapałby się za głowę, że wszystkie te problemy dotyczą tylko jednej osoby. Na dodatek geneza zaburzeń w „Spencer” ma płytkie i zawsze to samo źródło. Winę za zły stan bohaterki ponoszą bezduszni royalsi. Księżna według retrospekcji miała wspaniałe dzieciństwo – pełne ciepła, zabaw i emocjonalnego wsparcia. Jej życie potoczyłoby się lepszym torem, gdyby Zła Królowa nie dostrzegła w niej kandydatki na żonę dla swojego syna. Naiwna dziewczyna uległa urokowi dworu, by z czasem odkryć jego mroczną stronę.
Być może gdyby Windsorowie nie byli w „Spencer” jedynie niemymi, bezdusznymi potworami, a o ich okrucieństwie nie dowiedziałbym się z drugiej ręki (od Diany), łatwiej uwierzyłbym w reżyserską perspektywę. Jakie są grzechy Elżbiety II, Karola i reszty rodziny według twórców filmu? Zamiast miłości oferują księżnej pomoc lekarską i terapeutyczną. Autorzy wyraźnie stają po stronie czułości, która leczy lepiej niż najznakomitsi specjaliści. Jest to teza nie tyle lekkomyślna i naiwna, ile wręcz szkodliwa. Podczas spędzanych z bohaterką trzech dni Bożego Narodzenia okazuje się ponadto, że życie Diany destabilizują takie doświadczenia, jak: otwieranie prezentów w wieczór wigilijny zamiast w świąteczny poranek; częste wykwintne posiłki, na które należy stawiać się w konkretnych godzinach (w filmie pokazywane tak, że można je uznać za przyczynę bulimii księżnej!); ubieranie się w eleganckie kreacje według zaplanowanego harmonogramu. Diana jest więc niczym Pawlak z „Kochaj albo rzuć” (1977), który „musi się w tych luksusach mordować”. Na dodatek wszystkie kultywowane tradycje przedstawiane są jako przykład złośliwości wymierzonych w księżną. Zupełnie tak, jakby wszystko kręciło się tylko wokół niej. Wystarczyłoby, żeby Diana zniknęła, a Windsorowie z satysfakcją rozdaliby sobie prezenty dzień później oraz obżeraliby się czym popadnie o dowolnej porze dnia i nocy, bez zwracania uwagi na etykietę. Mylne przeświadczenie, że ustalone zasady uwierają jedynie żonę Karola, udanie kontruje „The Crown” – każdy z rodziny poza przywilejami ma również ogrom obowiązków i zobligowany jest do przestrzegania niezliczonych reguł.
Jednocześnie Larraín próbuje kreować księżną na przedstawicielkę klasy średniej, bo jak mówi sama bohaterka, w duszy czuje się mieszczanką. Wyobrażenie życia poza arystokracją – pokazane w „Spencer” jak najbardziej na serio – jest zbiorem idyllicznych klisz, a wiara Diany, że tak naprawdę reprezentuje lud, jest niezamierzenie śmieszna. Wywrotowym zachowaniem księżnej ma być mknięcie prowincjonalnymi drogami sportowym porsche i wejście ot tak, bez obstawy do budynku lokalnej stacji benzynowej. Za uosobienie mieszczańskiego życia, traktowanego jako przejaw wolności, uchodzi w filmie przejażdżka z synami do Londynu, w rytm dyskotekowej muzyki i obżeranie się fast foodami. Przepustką do tej rzeczywistości i symbolem zerwania z wyższymi sferami ma być panieńskie nazwisko Diany. Tak, to samo, które od pokoleń nosili angielscy hrabiowie. Chciałbym wierzyć, że Larraín, tworząc opisane obrazy, planował przedstawić je z domieszką ironii, ale żaden wyimek wykreowanego przez niego świata nie pozwala tak sądzić.
Pod względem komentarza klasowego „Spencer” jest równie nieudana jak wtedy, kiedy opowiada o zaburzeniach psychicznych. Idealizacja życia niższych warstw społecznych jako tego, które dzięki prostocie jest szlachetniejsze, ma tani romantyczny rodowód. Służba wyśmiewa snobistycznych członków rodziny królewskiej, ale o Dianę dba, martwi się i traktuje ją jak swojaka. Reżyser nie zauważa, bądź nie chce zauważyć, że kaprysy księżnej – nie przyjdę na posiłek, nie ubiorę się w wybraną sukienkę, nie zrobię tego, czego wymaga etykieta – uderzają przede wszystkim w pracowników obsługujących rodzinę królewską, działających według narzuconego z góry reżimu. Dianę za niespełnienie wymagań mogą spotkać co najwyżej złośliwe komentarze, zaś garderobianą, która nie wywiąże się z postawionych przed nią zadań, czeka zwolnienie z pracy.
„Spencer”, nawet jeśli zrywa z narracją słodkiej i dobrodusznej księżnej, z premedytacją wpada w koleiny opowieści o jednostce niezrównoważonej, której nie sposób współczuć i którą nie sposób zrozumieć. Larraín ukazał losy Diany na tyle płytko i jednostronnie, że widz mylnie może uznać problemy psychiczne za bolączki pierwszego świata. Od pewnego momentu księżna pokazywana jest jako osoba rozkapryszona, niedająca sobie pomóc i obwiniająca o wszystko innych. Reżyser, chociaż zapewne nie takie były jego intencje, nie potrafił zachęcić do empatyzowania z bohaterką i uczynił z niej karykaturę samej siebie. A skoro Diana w „Spencer”, zamiast prosić o zrozumienie oraz współczucie, odrzuca, to znaczy, że Larrain poniósł porażkę. Jeśli chcecie dostrzec w księżnej oraz innych członkach rodziny królewskiej prawdziwych ludzi, nawet jeżeli funkcjonują w nieco odrealnionej monarszej rzeczywistości, zrezygnujcie z oglądania „Spencer”. Włączcie Netflix i obejrzyjcie „The Crown”.