Nr 24/2022 Na teraz

Wojna domowa

Michał Piepiórka
Film

„Chrzciny” Jakuba Skoczenia zdają się amalgamatem najpopularniejszych motywów ze współczesnego polskiego kina. Film stara się konsumować modę na lata 80., przechwytuje strukturę „Cichej nocy” i zabarwia całość humorem stylizowanym na farsy obyczajowe w duchu Wojciecha Smarzowskiego. Cel – koniunkturalne wpasowanie w trendy – może i zostałby osiągnięty, gdyby twórcy dodali do tej mieszanki cokolwiek ciekawego od siebie. Tymczasem mamy galopadę zgranych pomysłów, wyeksploatowanych konfliktów i marnych fabularnych tropów. A szkoda, bo zdjęcia i gra aktorska są autentycznie dobre.

Wystarczy wziąć kilka pierwszych lepszych przykładów filmów z ostatnich lat, których akcja rozgrywa się w latach 80.: „Najmro” – Polska schyłkowego PRL-u jako komiksowa rzeczywistość rodem z filmów klasy B; „Hiacynt” – ówczesna polityka widziana oczami środowisk LGBT; nawet twórcy starszego „Wszystko, co kocham” szukali nowych wymiarów, i znaleźli je w muzyce i młodzieńczym buncie – ówczesnej rzeczywistości, by poprzez nie opowiedzieć o tym, co organizuje społeczną pamięć o ostatniej dekadzie poprzedniego systemu.

Każdy z tych filmów rekontekstualizuje, przepisuje, otwiera przeszłość na nowe narracje i interpretacje. Tymczasem Skoczeń swoją opowieść organizuje właśnie na tym, co najbardziej ograne, oczywiste i wielokrotnie eksploatowane. Na tytułowe chrzciny zjeżdża się do rodzinnego domu rodzeństwo – jeden z braci jest dewotem, drugi dobrze ustawionym partyjniakiem, znajdzie się również miejsce dla solidarnościowca, księdza, jeżdżącego nad Balaton przedsiębiorcy i miejscowego bon vivanta. I jakby autorzy nie próbowali tym towarzystwem kręcić, to i tak wychodzi im to samo: podzielona Polska podług dobrze znanego sporu.

I to jest zdecydowanie największa wada „Chrzcin” – niczego nie dodają do wiedzy o latach 80., nie proponują nowych odczytań, nie rzucają żadnego odkrywczego światła. Obracamy się bowiem wokół doskonale znanych i zdecydowanie nazbyt upraszczających ówczesną rzeczywistość sporów, które bardziej zaciemniają obraz przeszłości, niż go rozjaśniają. Klisze nigdy bowiem nie pozwolą na uchwycenie jakiejkolwiek prawdy o tym, co było.

Na domiar złego autor rozpisuje te oczywiste społeczne spory na konflikty rodzinne, w których stroną są nie pełnokrwiści bohaterowie, lecz spersonifikowane postawy ideologiczne – rzecz jasna: jednowymiarowe. Każdą z postaci można scharakteryzować jednym określeniem: Wojtek to partyjniak, Tadeusz dewot, Tolo pijaczyna, a Marianna – matka Polka. Są też trzy córki, którym jednak poskąpiono jakiejkolwiek charakterystycznej cechy. Jedynym pomysłem Skoczenia na niuansowanie postaw bohaterów jest – jakże przewrotne – dostrzeżenie w partyjniaku skrytego katolika, w dewocie hipokryty, w pijaczynie troskliwego brata, a w matce Polce – nadgorliwej despotki. Niestety taka konstrukcja postaci w żaden sposób nie wydobywa z nich autentyczności, a co gorsza – dodatkowo pogrąża w schematach.

fot. Grzegorz Ziemiański, Iwona Dziuk | materiały prasowe

Nie przekonuje nawet punkt wyjścia opowiadanej historii. W podhalańskiej miejscowości mają się odbyć chrzciny, które jednocześnie stają się szansą na pojednanie zwaśnionego rodzeństwa. Zawiadująca całą imprezą matka zrobi wszystko, by jej synowie podali sobie dłonie i usiedli przy wspólnym stole. Traf chciał, że akcja rozgrywa się 13 grudnia 1981 roku – aby jednak prawda o stanie wojennym nie wyszła na jaw, zaradna rodzicielka odcina wszystkich od świata zewnętrznego. Pytanie jednak – dlaczego? Dlaczego nikt nie może dowiedzieć się o stanie wojennym? Jest to wytłumaczone bardzo oględnie, a już na pewno w sposób za mało przekonujący, by motyw ten stał się główną osią fabularną. Zresztą niedopowiedzeń jest w filmie znacznie więcej: dlaczego matka nie lubi narzeczonego Ireny? Jaka jest relacja między matką a księdzem? Skąd samobójcze skłonności Tola?

Konstrukcja całości natomiast zbyt przypomina filmy o rodzinnym bagienku, odkrywanym przy okazji jakiejś uroczystości. „Cicha noc” jest tylko jednym z przykładów, i to z pewnością jednym z najszybciej się narzucających. Ponownie mamy zamkniętą przestrzeń domu, zwaśnione strony i niekończące się dialogi, w których każdy ma szanse wyłożyć swoje racje. Wszystko to podlane zostało komediowym sosem – lecz nieśmiesznym, bo pozbawionym tempa i błyskotliwości – znanym choćby z debiutanckiego „Wesela” Smarzowskiego. Kolejny więc raz dowiadujemy się, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, że uchodzący za świętych mają swoje grzeszki, a skreśleni przez społeczność wrócą na jej łono w glorii i chwale. Nic nowego.

Do tego jedna z płaszczyzn sporu zdaje się faworyzowana. Nie bez powodu film zatytułowany jest nazwą sakramentu, fabuła orbituje wokół pojednania, ważną rolę odgrywa ksiądz, spiritus movens to zatwardziała katoliczka, a film kończy scena wspólnego śpiewu w kościele – wraz z grupą zomowców – adwentowej pieśni. Po co w ogóle głowić się nad rozpisywaniu konfliktu światopoglądowego, gdy i tak z góry zakłada się, kto ma rację? Chyba tylko po to, by rozkręcić karuzelę czystej formy, by bohaterowie wirowali w takt zwrotów akcji, rodzinne tajemnice się wyjawiały, wstydliwe sekrety ujrzały światło dzienne, a widzowie odczuwali lekki zawrót głowy od mnogości przedmiotów sporu.

Być może miałoby to szanse powodzenia, gdyby scenariusz był na odpowiednim poziomie. Gdyby ktoś faktycznie potrafił mocno szarpnąć kołowrotkiem i rozkręcił fabułę do tego stopnia, by dostarczała przyjemności już samym poziomem skomplikowania rodzinnych zależności i wyjawianych sekretów. Tymczasem żaden zwrot akcji nie zaskakuje, konflikty zażegnywane są banalnie, a problemy bohaterów rozwiązywane bez żadnego wysiłku: kto jest ojcem chrzczonego dziecka? Mężczyzna po prostu zjawia się w domostwie. Skąd wziął się spór dwóch braci? Wygląda na to, że z banalnego nieporozumienia, które dawno mogło być wyjaśnione. I nawet zomowcy okazują się w głębi duszy miłymi chłopcami.

Od całkowitej klapy film chronią zdjęcia i obsada. Dom jako jedyne miejsce akcji mógłby uczynić całość nadmiernie teatralną. Tak się jednak nie stało, bo autor zdjęć – Bartek Cierlica – rozhulał obraz meandrującą kamerą, która krąży między bohaterami, ściśniętymi w ciasnych izdebkach. Reszty dokonali aktorzy – Katarzyna Figura trochę powtarza rolę z „Żurku”, ale to nie przeszkadza w docenieniu przełamania jej dominującego emploi. Tomasz Schuchardt, na ile może, wydobywa z postaci partyjniaka pokłady ciepła. Dzięki Michałowi Żurawskiemu dewot jest też choć odrobinę człowiekiem. Ale show i tak kradnie Maciej Musiałowski w swoich amerykańskich butach z połyskującymi ćwiekami.

Kolejny raz okazało się, że gdy się chcę za bardzo wpasować w mody i trendy, powstaje film co najwyżej nijaki. Czyli właśnie taki jak „Chrzciny”, powtarzający obiegowe prawdy i sensacją czyniący to, co przebrzmiałe.

 

„Chrzciny”
reż. Jakub Skoczeń
premiera: 18.11.2022