„Karma to suka, co zawsze wraca. Nienawiść do kobiet się nie opłaca”; „Nie spalicie nas na stosie”; „Trzeba było nas nie wkurwiać” – to jedne z wielu haseł, które jeszcze pół roku temu wyraźnie było słychać i widać na ulicach. Masowe protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego na moment ustały, ale chyba nikt nie ma złudzeń, że to tylko chwilowa przerwa w walce o prawa kobiet. Chciałoby się mieć to już za sobą – zrealizować wreszcie swoje cele i odłożyć transparenty. Pamiętam, jak podczas późnojesiennych protestów organizatorki apelowały – „Dbajcie o siebie. Nie wyczerpujcie sił. Nie musicie przychodzić codziennie”. Niby nie musiałyśmy, ale… musiałyśmy, bo jeśli nie my, to kto?
Twórczy kolektyw Magdy Szpecht, Leny Schimscheiner i Weroniki Pelczyńskiej, podobnie jak większość protestujących Polek, odłożył transparenty, ale nie schował ich za szafę. Realizując w Scenie Roboczej przedstawienie o aborcji, artystki nie ukrywały swoich poglądów na jej temat. Liczne konteksty, do których odnoszą się na scenie, zostały przez nie zinterpretowane przez pryzmat postawy pro-choise. To nie jest przedstawienie z rodzaju „kompromisowych”, w którym, jak w debacie prezydenckiej, do głosu dopuszczony zostaje każdy w równym stopniu. Twórczynie wolą skupić się na tym, co – według ich rozpoznania – dzieje się z osobami, które zmuszone są do ciągłego protestowania przeciwko państwu lekceważącemu prawa kobiet. I bardzo dobrze. Przecież zasługujemy na to, by mówić o sobie bez obaw, kompleksów i uników. Przecież mamy o czym opowiadać: o złości, frustracji, strachu i w końcu – o tym, że z tego wszystkiego „chce się płakać”, jak mówi w spektaklu bohaterka grana przez Schimscheiner.
Spektakl nie dotyczy ostatnich protestów, choć autorki parokrotnie do nich nawiązują. W pierwszej części przedstawienia pojawia się pełna projekcja materiału Polskiej Kroniki Filmowej z 1993 roku, opisującej drogę do uchwalenia ustawy antyaborcyjnej, nad którą prace rozpoczęto jeszcze przed czerwcem 1989 roku. Widzimy pikietujących pod Sejmem ludzi oraz fragmenty wypowiedzi, zarówno osób wspierających projekt ograniczeń, jak i sprzeciwiających się wprowadzenia zakazu. W filmie padają słowa o „rozpoczynającej się świętej wojnie Polaków z Polakami”, które łatwo można odnieść także do współczesności. Jak zawsze celne okazuje się tu jedno z haseł pojawiających się podczas międzynarodowych strajków kobiet – „I can’t belive I still have to protest this shit”. Od ponad trzydziestu lat próbujemy egzekwować prawo do samostanowienia o własnym ciele, czego od grudnia 1992 roku zabrania nam polskie prawo. Proliferskie oraz ultraprawicowe środowiska stale torują sobie drogę do zarządzania kobiecymi ciałami.
Jednym z takich konceptów jest kuriozalny projekt Solidarnej Polski, będący odpowiedzią na protesty przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego w sprawie wprowadzenia zakazu usuwania płodów z wadami prenatalnymi. Zakładał inwestycje budżetu państwowego w tworzenie pomieszczeń przeznaczonych do wypłakania się po przymusowym donoszeniu ciąży. Pomysł wiąże się z założeniem, że kobieta z pewnością będzie potrzebowała żałoby z powodu straty dziecka, które nie miało szans na przeżycie. Brak zrozumienia dla innych potrzeb i odczuć świadczy o lekceważeniu osób będących w niechcianej ciąży. Pokój do wypłakania się to pozór troski, a w rzeczywistości oznaka zepchnięcia prawdziwych oczekiwań kobiet żyjących w Polsce na najdalszy plan.
Twórczynie „Have a good cry” wyraźnie zainspirowały się tym konceptem. Zadały sobie pytanie o to, jak taki pokój powinien wyglądać, aby spełniać stereotypowe wyobrażenia na temat kobiecej rozpaczy. Scenografia sugeruje, że musi być w nim łóżko. Wiadomo – jak już się rozżalić, to na całego. Na całej szerokości rozpaczy. Otulić się puchową kołderką i – kiedy wszystkie zasmarkane chusteczki przepadną na podłodze, jak w instalacji Tracey Emin – wycierać nos w prześcieradło. Dla uświęcenia powagi oczyszczającego płaczu dodano nawet baldachim. Łóżko musi być wytrzymałe na potencjalne zwroty akcji i nagłe upadki z bezsilności. Podczas spektaklu Pelczyńska powtarza sekwencję przewrotów, sprawdzając, czy posłanie je wytrzyma. W pokoju powinna być też roślinka, żeby nie było zbyt obskurnie. Wiadomo – kobiety lubią roślinki. Pokój wygląda wygodnie – nic, tylko płakać. Okazuje się jednak, że może nie być to takie proste, jak się wydaje. W odpowiedzi na ten problem autorki spektaklu proponują serię ćwiczeń pomagających ronić łzy. Początkowo proces ten zobrazowano w tonie ironicznym, jednak stopniowo scena zyskiwała coraz więcej powagi.
Autorki „Have a good cry” nie szydzą z płaczu. W gruncie rzeczy nawet do niego zachęcają, traktując wypłakiwanie się jako gest troski o samą siebie, a może nawet – subwersywną metodę manifestowania niezgody na bezsilność, do której obóz rządzący próbuje doprowadzić protestujące osoby, grając z nimi w aborcyjnego kotka i myszkę.
Płaczu nam nie zabierzecie! – zdają się krzyczeć twórczynie spektaklu, igrając przy tym z konceptem pokoju do płakania i w przewrotny sposób modyfikując jego funkcję. Podtrzymują przekonanie, że stworzenie takiej przestrzeni to rzeczywiście niezły pomysł, choć kierują nimi powody odmienne od tych, które wykoncypowali pomysłodawcy projektu. Zamiast obowiązkowego żalu po stracie dziecka, można przeżyć w takim pomieszczeniu serię innych kompensacji; ukoić pasmo frustracji albo po prostu wypłakać wkurw. A może też – obśmiać go.
Przygotowując się do uczestniczenia w premierze, wyobraziłam sobie, że spektakl będzie przygniatający albo podburzający, bo tak przyjęło się myśleć o aborcji w kontekście polityczno-społecznym. Do stereotypowych oczekiwań i przewidywań względem „Have a good cry” twórczynie spektaklu odnoszą się wprost. Na scenie przytoczono, utrzymane w konwencji anegdotycznej, opowieści ukazujące różnorodne reakcje na informacje o temacie przygotowanego przedstawienia. Świadczą o rozpiętości emocji prowokowanych przez kwestię przerwania ciąży. Przypadkiem spotkany były chłopak bohaterki nie skupia się na temacie spektaklu, a na jego współautorce, która przecież „zawsze była taka zaradna”. Taksówkarz gratuluje odwagi i dodaje motywacji, a matka – przywołując całą trójcę świętą – próbuje odwieść córkę od realizowanego pomysłu. Hasło aborcji prowokuje sporo różnych oczekiwań i wyobrażeń, a wszystkie oscylują wokół namacalnego napięcia. Jakby wszyscy, wypowiadając się z różnych perspektyw, chcieli powiedzieć, że to trudny temat.
Przyznaję – czasem zapominam, że komplikowanie debaty na temat aborcji to medialna i polityczna manipulacja. Dziś dyskutują o niej wszyscy – politycy, księża, lekarze, osoby, które usunęły ciążę albo jej nie usunęły, matki, pisarki. Nieważne, czy wiedzą, o czym mówią; ważne, że mają wyrobione zdanie. Zestawianie różnorodnych opinii i wizji, które na temat aborcji pojawiają się w Polsce, wspiera przekonanie, że mamy do czynienia z sytuacją trudną, wręcz niemożliwą do rozstrzygnięcia. Oczywiście dostęp do aborcji jest sprawą istotną społecznie, zatem dyskusja i edukacja na jej temat są nieuniknione. Jednakże, idąc za tropem, który wskazuje „Have a good cry”, debaty te zbyt często spychają na dalszy plan fundamentalnie ważny aspekt całej sprawy, jakim jest ignorowanie faktu, że decyzja o dokonaniu aborcji zawsze będzie kwestią indywidualną. Kluczowe jest przywrócenie aborcji statusu prywatności, na czym skupiają się autorki „Have a good cry”. To wielki atut tego przedstawienia, które sprawiło, że ja, jedna z uczestniczek protestów, poczułam się zrozumiana i zaopiekowana. Wierzę, że wiele osób, które miało przyjemność obejrzenia „Have a good cry”, poczuło się podobnie. Aż chce mi się płakać!
Nie spodziewałam się, że o aborcji można mówić tak zabawnie, bystro i pomysłowo. Imponuje mi liczba celnych pomysłów na komediowe elementy przedstawienia. Nie chcę psuć zabawy potencjalnym widzom i widzkom, powiem więc tylko, że jest naprawdę śmiesznie, żarty nie są nachalne, a w momencie wyczerpania humoru dowcipne sceny zgrabnie przechodzą w kolejne teatralne nastroje. W dramaturgii tego przedstawienia nie ma słabych punktów. Nic się nie dłuży, nic nie nudzi, nic nie pozostaje obojętne i nie pozostawia obojętnym. „Have a good cry” to spójne widowisko, w którym wszystko znajduje się na odpowiednim miejscu. Twórczynie wykonały naprawdę świetną robotę inscenizacyjną. Dobra, uderzę w wielki dzwon zachwytu – dawno nie widziałam tak znakomitego przedstawienia. Czapki z głów!