Ponoć był to uroczy mały domek z wieloma oknami i pękatymi piecykami opalanymi drewnem, napięte moskitiery chroniły przed komarami. Był skierowany na zatokę, zachody słońca, gwiazdy i olśniewającą zorzę polarną. Matka kołysała mnie, spoglądając na wybrzeże, zawsze pełne łodzi rybackich i holowników, amerykańskich i rosyjskich rudowców. Moje łóżeczko stało w sypialni, gdzie zawsze było albo bardzo ciemno, albo bardzo jasno. Opowiadała mi o tym później, nie tłumacząc, że pory roku są albo długie, albo krótkie. Moim pierwszym słowem było „światło”.
Moje najwcześniejsze wspomnienie to gałęzie sosen ocierające się o szybę. Ten dom znajdował się w Coeur d’Alene w stanie Idaho, na terenie należącym do kopalni Sunshine Mine. Gałęzie ogromnych dębów rosły niemal równolegle do ziemi, a wiewiórki ścigały się po nich tam i z powrotem jak po autostradach.
Niedawno przeczytałam, że zapach kwiatów, szczególnie róż i bzu, był kiedyś bardziej intensywny, ale osłabł z powodu hybrydyzacji. Prawda to czy nie, zapachy, które zapamiętałam z Idaho, są dużo silniejsze niż jakiekolwiek aromaty kwiatowe obecnie. Kwitnące jabłonie i hiacynty wręcz hipnotyzowały. Leżałam na trawie pod bzem i wdychałam, dopóki nie zakręciło mi się w głowie. W tamtych czasach lubiłam także obracać się dookoła, aż oszołomiona nie mogłam ustać prosto. Może to były pierwsze znaki ostrzegawcze, a bzy stały się moim pierwszym uzależnieniem.
Wcześniej nigdy nie słyszałam o baziach na gałązkach wierzby, zdziwiłam się więc na widok futerka rosnącego na witce. Żeby go dosięgnąć, weszłam do lodowatego strumienia, aż całkiem przemokły mi buty i ubranie. Zakazano mi później wychodzić na dwór – przecież mogłam utonąć, mógł porwać mnie prąd.
Spałam na półkotapczanie. Wtedy były popularne – w ciągu dnia składało się je do środka. W tym dużym domu mieliśmy niewiele mebli i nie było żadnych dywanów. Podłogi skrzypiały. Dało się słyszeć echo wiatru między drzewami, szelest deszczu na szybach. Szlochy w łazience.
Wieczorami rodzice grywali czasami z sąsiadami w bezika. Śmiechy i dym schodami docierały na górę do mojego pokoju. Fińskie i szwedzkie okrzyki. Cudowne, kaskada żetonów pokerowych i grzechoczących jak marakasy kostek lodu. Ten wyjątkowy sposób, w jaki rozdawała matka. Szybki świst tasowania, a potem krótkie plask, plask, kiedy kładła karty
Co rano obserwowałam dzieci wychodzące do szkoły, a później słyszałam, jak grają w piłkę, kamyki albo bączki. Ja w domu bawiłam się ze Skippym, moim „psem”, małą kawiarką przywiązaną na pasku od szlafroka. Matka czytała kryminały. Obie wyglądałyśmy przez okna i patrzyłyśmy na deszcz. Na początku to straszne, ale potem piękne, kiedy budzisz się w dniu pierwszego śniegu.
Ojciec wracał z pracy do domu zmęczony i potwornie brudny; jego oczy były okrągłe, tak jakby wiecznie zdumione: białe pierścienie ze szmaragdową zielenią pośrodku.
W sobotnie wieczory schodziliśmy ze wzgórza do miasta. Były tam sklep, poczta, więzienie, fryzjer, apteka i trzy bary. Kupowaliśmy „Saturday Evening Post” i wielką czekoladę Hershey’s. Pod naszymi kaloszami głośno chrupał śnieg. Po zmierzchu ruszaliśmy do domu, ale było jasno jak w dzień, gwiazdy Idaho rozjaśniały niebo. Blask gwiazd również był wtedy mocniejszy.
3. Marion, Kentucky
Śnieg i mróz, które szybko przechodziły w parną południową wiosnę – surmia, brzoskwinie i jabłonie. Wszędzie słychać było ptaki świergocące z niepohamowaną radością. Motyle. Musiałam zostawać w pensjonacie, na werandzie pomalowanej na lśniącą czerń i mytej przez lśniących czarnuchów.
– Nie pozwalaj jej tak o nich mówić – prosił matkę ojciec.
– Jestem z Teksasu. Mam mówić ciemni?
– Kolorowi, na miłość boską.
Wszystkie kolorowe służące, kucharki i wszyscy kelnerzy ze mną rozmawiali.
W pensjonacie oprócz mnie nie mieszkały żadne inne dzieci. Górnicy w Marion byli kawalerami, w większości Meksykanami, całe ich setki zakwaterowano w barakach Ci w pensjonacie byli inżynierami, jak mój ojciec, probiercami, geologami, plus jeden wąsaty murarz, który na werandzie zaśmiewał się z moją matką. Wśród pozostałych lokatorów była jeszcze tylko jedna kobieta, pielęgniarka. Miała tak ogromne piersi, że musiała jeść, siedząc bokiem. Nieustannie się w nie wpatrywałam, dopóki ojciec nie przylał mi za gapienie się na czyjś biust. Potem od samego słowa „biust” zaczynałam chichotać, ale nie mogłam przestać go powtarzać i śpiewałam „biust, o biust, o biust”. Pielęgniarka jeździła do różnych szkół, lecząc gencjaną liszaje i grzybice.
Mieszkaliśmy w jednym dusznym pokoju z wiatrakiem na suficie i moskitierą, na małym balkonie mieściłam się tylko ja. Wszyscy lokatorzy korzystali z jednej zawilgotniałej i śmierdzącej łazienki w korytarzu. Czasami wchodziłam do naszego pokoju i matka płakała, ale mówiła: „Nie, wcale nie, słyszysz?”. Czytała kryminały, leżąc na łóżku w brzoskwiniowej halce.
Z pensjonatu wyjechałyśmy tylko trzy razy. Za pierwszym murarz zabrał nas na wycieczkę na wieś. Faliste zielone wzgórza, krowy, konie, a potem gospodarstwo ze świniami. Ogromnymi świniami (miały wredne ludzkie oczka) wielkimi jak samochody. Ojciec przewiózł nas przez rzekę Missisipi. Płakał, patrząc na jej ogrom: „To błogosławieństwo, że możemy mieszkać w Ameryce” – powiedział. Mama nazwała go sentymentalnym osłem. Pojechaliśmy do dużego miasta, gdzie jeździliśmy ruchomymi schodami. Dostałam kamyki, żeby bawić się na werandzie, ale nie wiedziałam jak. Próbowałam zmienić Skippy’emu imię na Gencjana, ale się nie przyjęło. Świetliki. Świetliki. Świetliki.
4. Deer Lodge, Montana
W Deer Lodge mieszkaliśmy w drewnianej chacie z jedną sypialnią przy motelu Lonesome Pine Motor Court. Wnętrze było przytulne, z motywami Zachodu. Wzorzyste żyrandole. Zasłony i narzuty z kowbojami i Indianami. Obrazy z ujeżdżaczami koni i indiańskimi wojownikami. Wódz Hiawatha w kanu. Spałam na rozkładanej kanapie obok ulubionego radia. Podczas programów religijnych odkrzykiwałam do małego głośnika: „Tak, Jezus jest moim zbawicielem!”. Programy The Shadow, Fibber McGee, Jack Benny, Let’s Pretend. Zaczynałam chichotać, słysząc piosenkę I Ain’t Got Nobody1, ponieważ matka „ciałem” nazywała moją waginę i stanowczo zabraniała mi się nią bawić.
W Deer Lodge matka miała przyjaciółkę Georgię, której mąż Joe pracował w kopalni na tę samą zmianę co mój ojciec. Mieszkali obok, w każdą niedzielę przychodzili na kawę i ciasto kawowe, które piekła matka. Zwykle nie gotowała, więc z tego ciasta była naprawdę dumna. Na dworze zawsze padał śnieg, z kuchennego pieca uderzał potworny żar. W domu było parno, pachniało cynamonem i wanilią. Wszyscy mieli różowe lśniące twarze i się śmiali.
W tygodniu mężczyźni byli tak zmęczeni, że z trudem choćby zdejmowali buty. Jedli w milczeniu, a po kolacji po prostu padali na łóżko. W soboty wszyscy pili bourbona, grali w brydża i się śmiali. W niedziele ojciec i Joe na zmianę czytali przy śniadaniu rubrykę dowcipów, a potem kładli się na moim łóżku i czytali resztę gazety, podczas gdy kobiety myły i układały sobie włosy, najczęściej zawijały natapirowane grzywki na wałki albo szczypcami kręciły fale. Skubały brwi i robiły manikiur, a mężczyźni słuchali w radiu transmisji meczów. Leżałam między nimi na wersalce, kolorowałam, z radością słuchałam wiwatów tłumów, rozemocjonowanych komentatorów, oni zaś krzyczeli, uderzali się w ramię, pachnieli górniczą mieszanką zapachów: papierosów Camel, piwa i mydła. Górnicy zawsze pachną mydłem, bo przecież bardzo się brudzą.
W tym miasteczku mieliśmy akustyczne mieszkanie. Rodzice spali na chowanym w regale łóżku, a ja na polówce. Co rano za tylnymi drzwiami z butelek z mlekiem wyłaziła śmietanka. Podczas burzy lodowej drzewa wydawały odgłos tłuczonego szkła. Nauczyłam się czytać. Z Heleny tak naprawdę pamiętam tylko biblioteczkę, zieloną okładkę Old Mother West Wind i wymęczoną niebieską Understood Betsy. Wierzyłam, że Understood Betsy napisano specjalnie dla mnie, że gdzieś tam jest osoba, która chciała mi o sobie opowiedzieć.
Kilka tygodni przed pierwszym śniegiem ojciec co sobota zabierał mnie w góry. Nosiliśmy zapasy na zimę staremu poszukiwaczowi złota, który mieszkał tam samotnie od jakichś pięćdziesięciu lat. Mąka i kawa, tytoń, cukier, fasola, solona wieprzowina, płatki owsiane, świece. Ciężkie stosy gazet – „The Saturday Evening Post”, „Redbook”, „Field and Stream”.
To była długa wycieczka szlakiem, który oznaczyliśmy pierwszego dnia. Ojciec pozwolił mi nacinać korę, cierpki sok wciąż mam w pamięci. W gąszczu intensywnie zielonej polany, na jej skraju stała chata Johnsona. W ogóle niemalowana, z oknami przypominającymi oczy i drzwiami wyglądającymi jak głupawy krzywy uśmiech. Wysoka trawa i polne kwiaty pokrywały dach niczym świąteczna czapa. Leżałam na tym dachu pod błękitnym niebem, trącana i lizana przez psy i kozy. Mężczyźni siedzieli pode mną na beczkach, pili kawę, oglądali złote samorodki, które znalazł Johnson, przyglądali się najróżniejszym kamieniom, pomrukując nad nimi i coś wykrzykując. Ojciec godzinami słuchał opowieści starca. Teraz żałuję, że ich nie słuchałam, ale wtedy pragnęłam tylko leżeć na dachu w ciszy przerywanej jedynie nawoływaniami modrosójek albo zabawą kóz i psów.
Przed powrotem ojciec szedł do lasu przyciągnąć kłody i gałęzie, potem rąbał je w pobliżu drzwi. Ja ostrożnie odrywałam strony z gazet i przyklejałam je na ściany pastą z mąki i wody, tak żeby nie zmoczyć tekstu. Chodziło o to, żeby całą chatę, od podłogi do sufitu, przykryła ciasna mozaika stron. W ciemne zimowe dni Johnson czytał ściany. Kiedy skończył, naklejał nowe strony na stare. Trzeba było mieszać kolejność i pisma, żeby strona dwudziesta mogła znaleźć się wysoko na ścianie północnej, a dwudziesta pierwsza na dole południowej.
To chyba była moja pierwsza lekcja literatury, lekcja nieskończonych możliwości twórczych. Uważałam, że tapetowanie ścian gazetami to świetny pomysł. Gdybyśmy układali je zgodnie z numeracją stron, Johnson szybko by je przeczytał. A tak, bez porządku (zwykle przyklejaliśmy tylko część danego tekstu), zaczynał czytać jakąś historię i wymyślać jej zakończenie, które czasem się zmieniało, gdy kilka dni później znajdował odpowiednią stronę. Kiedy wyczerpał możliwości chaty, obklejał ją ponownie następnymi stronami, w przypadkowej kolejności.
Po pierwszych śniegach kozy i psy wprowadzały się z Johnsonem do środka. Lubiłam sobie wyobrażać, że leżą skulone na starym mosiężnym łóżku i patrzą, jak mężczyzna w kalesonach czyta swoje ściany przy świetle świec. Kiedy w łóżku robiło mu się zimno, naciągał tylko na siebie kolejną kozę.
Niedaleko chaty stał wychodek, choć Johnson mówił, że zwykle i tak sika prosto z ganku. Na szczycie wzgórza stała również muszla klozetowa, na środku, niczym tron. „Do rozmyślania” – jak twierdził. „Idź na górę, nie będziemy patrzeć. Widać stamtąd połowę Montany”. Wydawało mi się, że widzę całą.
Fragment książki Luci Berlin „Witaj w domu”, która w przekładzie Dobromiły Jankowskiej ukaże się w styczniu 2024 nakładem wydawnictwa Czarne. Redakcja dziękuje za przedpremierowe udostępnienie fragmentu.