Młody mężczyzna stoi nago w leśnej gęstwinie i uważnie obserwuje górujące nad nim drzewa. Po chwili chodzi już na czworakach, obwąchuje krzaki i czujnie rozgląda się dookoła, jakby był łowcą, który podjął trop dzikiej zwierzyny. A następnie, pomrukując z zadowoleniem, tarza się w liściach. Chłopak ma na imię Jacob i wierzy, że jest wilkiem uwięzionym w ludzkiej skórze. Jego zaniepokojeni rodzice nie podzielają tego przekonania, toteż kierują syna do nowoczesnego szpitala psychiatrycznego, gdzie pacjentów z podobnymi przypadłościami leczy się za pomocą zgoła kontrowersyjnych metod. Są tam osoby podające się między innymi za papugę, kaczkę, owczarka niemieckiego, wiewiórkę i konia. Ordynatorem oddziału jest demoniczny doktor Mann, zwany przez swych podopiecznych „Opiekunem Zoo”. Jacob sprzeciwia się jego brutalnej terapii, więc psychopatyczny lekarz każe zakuć go w łańcuchy i zamknąć w klatce. Buntownikowi próbuje pomóc Cecile – tajemnicza dziewczyna, która uważa się za żbika.
Dysforia gatunkowa, na którą cierpi bohater „Wilka” Nathalie Biancheri, jest faktyczną jednostką chorobową polegającą na subiektywnym poczuciu istnienia wewnątrz gatunkowo obcego ciała. To poważne zaburzenie psychiczne, które w skrajnych przypadkach prowadzi do tragedii. Jak może skończyć się nadmierna identyfikacja ze zwierzętami, dowodzi smutny los Timothy’ego Treadwella – zdeklarowanego miłośnika niedźwiedzi uwiecznionego przez Wernera Herzoga w wybitnym dokumencie „Grizzly Man”. Jednak w „Wilku” choroba umysłowa wydaje się czymś nieomal romantycznym – jej ofiary są na swój sposób urocze, nie czynią nikomu krzywdy, pragną tylko żyć w zgodzie ze sobą. Prawdziwą bestią okazuje się ten, który usiłuje nieść pomoc, czyli psychiatra o wymownym nazwisku Mann. W pewnym momencie nikczemny doktor ujawnia swoje faunistyczne oblicze samca alfa: powarkując i strojąc groźne miny, dominuje nad struchlałymi ze strachu pensjonariuszami i tym samym potwierdza pozycję przywódcy stada.
Równie absurdalnych epizodów jest w tym zdumiewającym filmie znacznie więcej. Bodaj najbardziej żenująca sekwencja przedstawia Jacoba i Cecile obwąchujących sobie tyłki w ramach gry wstępnej. Seks tej dwójki przypomina mokry sen przedstawiciela subkultury zwanej furry (czy wilki i żbiki aby na pewno mogą swobodnie kopulować?). Gdy później razem rzucają się do ucieczki z miejsca, przy którym szpital z „Lotu nad kukułczym gniazdem” jawi się niczym domowe przedszkole, dziewczyna wyznaje, że tak naprawdę nie czuje się zwierzęciem. „Co będziemy jeść? Gdzie zamieszkamy i jak zarobimy na życie?” – słusznie docieka symulantka i stara się przekonać Jacoba, że powinni dokończyć leczenie i pokornie czekać na wypis ze szpitala. Jest przekonana, że mogą przetrwać. „Nie chodzi o samo przetrwanie. Chodzi o przetrwanie jako ja” – odpowiada chłopak i ucieka. W ostatnim ujęciu goły Jacob wyje w lesie, co zapewne ma symbolizować wolność, lecz pytania postawione przez Cecile pozostają aktualne.
Twórcy polsko-irlandzkiej produkcji mieli wyraźne ambicje, żeby „Wilk” był jednocześnie satyrycznym komentarzem na temat społeczeństwa, ważkim głosem w dyskusji o tolerancji, stanowiskiem w kwestii zdrowia psychicznego i filozoficzną powiastką o granicach ludzkiej natury. Jednym słowem, marzyła im się Wielka Metafora; tymczasem powstało Wielkie Nic rozciągnięte na 99 minut męczącego seansu. Film budzi podobne wątpliwości natury moralnej i logicznej, co terapia doktora Manna: chorym udostępnia się rekwizyty utwierdzające ich w przekonaniu, że są zwierzętami, a zarazem na każdym kroku boleśnie przypomina się im o ich człowieczeństwie. Pomysł, że we współczesnej Europie Zachodniej funkcjonuje ośrodek, w którym pacjentów więzi się w klatkach i traktuje elektrycznym poganiaczem bydła, jest niedorzeczny. A przecież wystarczyło zaznaczyć wprost lub choćby zasugerować, że akcja dzieje się w dystopijnej przyszłości, alternatywnej rzeczywistości lub poza konkretnym miejscem i czasem.
Pewną przeciwwagą dla scen nieuzasadnionych tortur, jakim doktor Mann poddaje Jacoba i innych niepokornych, jest namiastka humoru – na przykład w postaci kolorowo ubranej dziewczyny-papugi powtarzającej zdania po swoich rozmówcach. Ale jak zauważył przed czterdziestoma laty Philip K. Dick w autobiograficznej powieści „VALIS”: „Choroba umysłowa nie jest zabawna”[1]. Wypaczając i przekłamując obłęd oraz jego realne konsekwencje, autorzy „Wilka” w rzeczywistości stygmatyzują chorych, zaś karykaturalna postać doktora Manna to potwarz dla tych, którzy chcą im pomóc. Jednowymiarowy arcyłotr cytuje z pamięci Nietzschego (a jakże!), głosi absolutną hegemonię człowieka nad światem, a najbardziej niereformowalnego kuracjusza trzyma przykutego do ściany w pomieszczeniu umazanym ekskrementami. Mówiąc krótko, doktor Mann to ucieleśnienie powiedzenia o „szaleńcach, którzy przejęli kontrolę nad wariatkowem”. Doprawdy szkoda aktora tej klasy, co Paddy Considine, w tak papierowej roli.
Nawet jeśli potraktować chorobę umysłową nie dosłownie, lecz jako alegorię sytuacji, z którymi stykają się mniejszości tożsamościowe (etniczne, seksualne, narodowe i tak dalej), to „Wilk” czyni im niedźwiedzią przysługę. Sprowadza bowiem rzecz do poziomu bezkrytycznej akceptacji pozbawionej prawdziwego zrozumienia i zrównuje chorobę psychiczną z posiadaniem tożsamości. Co gorsza, w tym uniwersum każdy, kto postrzega umysłową aberrację (w domyśle: tożsamość) jako problem, jest ignorantem (rodzice Jacoba) lub sadystycznym potworem (doktor Mann). Można się zastanawiać, jak do takiego tematu podszedłby Yorgos Lanthimos, z którego dorobku Biancheri ewidentnie czerpie – atoli bardzo naskórkowo, bo reżyserce brakuje przenikliwości autora „Lobstera”. Podczas gdy Grek dogłębnie analizuje relacje międzyludzkie, dynamikę władzy i społeczne konstrukty, Biancheri zaledwie ślizga się po powierzchni zjawisk. Gdy zaś nie potrafi dotrzeć głębiej, sięga po banalne metafory i przerysowaną makabrę.
„Man is the animal”[2] – śpiewał Jhonn Balance w pamiętnym utworze Coil zatytułowanym „Fire of the Mind”. W jego głosie pobrzmiewało autentyczne cierpienie wynikające z uświadomienia sobie nieprzekraczalnego zawieszenia człowieka między kulturą a naturą. Kuriozalny film Biancheri jest całkowicie wyzuty z jakiejkolwiek szczerości, wyczucia, empatii, sensu i spójnej wizji artystycznej. Jedyne, co oferuje, to pozory głębi, chaotyczna fabuła oraz sceny wywołujące konsternację. Na to można by jeszcze przymknąć oko, wszak złych filmów powstaje bez liku. Kłopot polega na tym, że „Wilk” jest przy tym obrazem niesprawiedliwym i krzywdzącym, a przede wszystkim nader szkodliwym (podobnie jak niedawny „Licorice Pizza”, w którym dorosła kobieta wchodzi w romantyczny związek z piętnastolatkiem i nikt się temu nie dziwi – łącznie z zachwyconymi krytykami ignorującymi ów bardzo niepokojący wątek). Kiedy rozum śpi, budzą się nie tylko demony, ale i takie arthouse’owe katastrofy jak ten film.