Nr 17/2022 Na teraz

W szczękach kamery

Marcin Stachowicz
Film

He came down to earth and he laid in the tree / I said Mr. Purple People Eater, don’t eat me / I heard him say in a voice so gruff / „I wouldn’t eat you ‘cause you’re so tough”
Sheb Wooley, „Purple People Eater”, 1958

 

Obiektyw hollywoodzkiej kamery znowu by coś zjadł. Ta wielka gęba zawsze jest głodna – nowości, przelotnych mód, podglądactwa, mitotwórstwa, władzy. Pożera i eksploatuje bez wytchnienia, wydalając świat jako spektakl: piękne kłamstwa, galerie upozowanego życia, hiperrealistyczną przemoc, zysk jako najwyższą formę ludzkiej aktywności. Ikonoklazmy francuskich filozofów to dzisiaj publicystyczne klisze – każdy wie, że amerykańskie kino kradnie dusze, kłamie, zwodzi, pleni się, zabiera czas oraz wypełnia pustkę po rzeczywistości. Jednak co innego wiedzieć, a co innego – pokazać. Albo więcej – przechwycić i obrócić na swoją korzyść. Stworzyć coś na kształt popkulturowej króliko-kaczki: z jednej strony czysta rozrywka, opowieść nakreślona ruchem i wizualną atrakcją, w znanych ramach i schematach (mashup westernu, blaxploitation, lovecraftowskiego horroru i science fiction), z drugiej – metanarracja o „niebezpiecznych” obrazach, które całymi stadami przejmują kontrolę nad starym Hollywoodem. Mówimy przecież o kinie Jordana Peele’a, stawką jest więc nowa historia reprezentacji: taka, która przywróci godność i widzialność pracy ciał zepchniętych na margines produkcji filmowej. Bo, jak celnie zauważył krytyk „The New Yorkera” Richard Brody, „Nie!” to „kino eksploatacji, co znaczy w tym przypadku: o eksploatacji, o wyzysku i jego filmowej historii jako samej esencji medium ruchomych obrazów”.

Zadanie, którego podjął się Peele, jest karkołomne i aż trudno uwierzyć, że reżyser zdecydował się na manifestację metafilmowej erudycji akurat przy swoim najhojniej finansowanym projekcie, zapowiadanym jako „pierwszy blockbuster twórcy »Uciekaj!«”. Przed premierą o „Nie!” nie wiedzieliśmy praktycznie nic – był enigmatyczny trailer z latającym spodkiem chowającym się wśród chmur i czarnoskórymi aktorami biegającymi wzdłuż i wszerz kalifornijskiego rancza. Za efekt końcowy mogło robić właściwie wszystko: od taniego pastiszu „Kowbojów i obcych” Jona Favreau przez poważne „kino czarnego niepokoju” aż po surrealistyczne nie-wiadomo-co. Tymczasem nowy Peele to w pierwszej kolejności film o konsumowaniu kina – o obrazach pożerających ludzi i ludziach pochłaniających obrazy; o salach kinowych zasypanych popcornem i sypiącym się micie białego Hollywoodu. Da się o nim gadać godzinami z przyjaciółmi, wyłuskiwać kolejne aluzje i tropy oraz pokazywać studentom kultury wizualnej na zajęciach pod tytułem „Klisze-odbicia”. Albo po prostu obejrzeć jako nowoczesny blockbuster w duchu starego Kina Nowej Przygody, z zapierającymi dech, panoramicznymi zdjęciami Hoyta Van Hoytema. Utonąć w akcji i fantasmagorii bez pytania o alegoryczny sens tego dziwacznego widowiska.

W „Nie!” czarni protagoniści istnieją – jak to u Peele’a – w typowo nieintuicyjnych rolach, wrzuceni w sam środek amerykańskiego mitu o Dzikim Zachodzie oraz w samo serce historii kina – dosłownie i w przenośni. Scena otwierająca „Nie!” – słynne studium ruchu Eadwarda Muybridge’a – splata w jednym, błyskawicznym obrazie trzy najważniejsze płaszczyzny tematyczne filmu: historię medium, historię czarnych reprezentacji i historię nieludzi na wielkim ekranie. Muybridge’a powszechnie uważa się za jednego z pionierów kinematografii: ten fotograf-samouk, korzystając z systemu sprzężonych aparatów fotograficznych, chwytał kolejne fazy ruchu ludzi i zwierząt, a następnie – za pomocą wynalezionego przez siebie urządzenia, zoopraksiskopu – animował statyczne odbitki. W 1877 roku, na terenie Palo Alto, posiadłości należącej wówczas do Lelanda Stanforda, prezesa linii kolejowej Central Pacific Railroad, Muybridge „nakręcił” jeden z pierwszych protofilmów – ujęcie czarnego dżokeja na galopującym koniu – ale już rok później pokłócił się ze Stanfordem o podział zysków, zerwał współpracę i wyjechał do Europy. Hollywood businesses as usual.

Ten krótki „GIF” – jeden z pierwszych nowoczesnych ruchomych obrazów sensu stricto – posłużył Peele’owi za punkt wyjścia: faktograficzny detal, z którego da się wydestylować przewrotną fikcję; historię nigdy niezaistniałą, choć możliwą, spinającą losy pierwszych „obiektów” filmowych – czarnych mieszkańców USA oraz zwierząt – w coś na kształt rodzinnej sagi i zarazem historii asymetrycznej współpracy międzygatunkowej. W „Nie!” potomkowie „pierwszego czarnego aktora” – w rzeczywistości osoby zupełnie anonimowej, bo przecież nikt w XIX-wiecznej Ameryce nie zawracał sobie głowy personaliami bydła – od ponad stu lat pielęgnują rodzinną tradycję: hodują konie i wypożyczają je na plany, a Haywood Hollywood Horses – ranczo promowane hasłem „prowadzone wyłącznie przez czarnoskórych hodowców” – to marka doskonale znana na rynku. Wokół olbrzymiej posiadłości – od początku w jakiś sposób niesamowitej, bo niepasującej do obiegowej fantazji o „dobrym” westernie, kto to bowiem widział czarnych zarządzających tak stereotypowo białym interesem? – zaczyna krążyć jakieś tajemnicze, bliżej niezidentyfikowane widmo. Najpierw w dziwnych okolicznościach ginie Otis Senior (Keith David, aktor, którego życiorys mógłby posłużyć za ilustrację kilku dekad z historii Hollywoodu) – z nieba spada deszcz żelastwa, a coś ostrego przebija oko starca i kaleczy mózg. Schedę po ojcu przejmują Otis Junior (Daniel Kaluuya), zamknięty w sobie, wrażliwy opiekun zwierząt, oraz jego siostra Emerald (Keke Palmer) – za głośna, za szybka i zbyt narcystyczna mistrzyni autoprezentacji i improwizacji. OJ nie radzi sobie z ludźmi, ale nie to jest właściwą przyczyną długów i groźby utraty rancza. To raczej sama branża przechodzi jakościową rewolucję – konie, wyeksploatowane do cna i traktowane w kategoriach reliktów przeszłości, które ongiś „meblowały” westernową wyobraźnię amerykańskiego człowieka, są dzisiaj zbyt drogie i za trudne w obsłudze, więc coraz częściej ustępują pola animacjom komputerowym. Zmierzch bezimiennych „wyrobników Hollywoodu” świetnie ilustruje jedna z filmowych scen: na planie OJ ma po prostu stać i pilnować wypożyczonego konia, który następnie posłuży jako model dla grafików od CGI. Z wymalowanymi wzdłuż tułowia czerwonymi iksami zwierzę wygląda jak karykatura dawnej świetności – obiekt prowadzony na rzeź.

Skoro branża żąda spektaklu oderwanego od rzeczywistego ciała, rodzeństwo Haywoodów zamierza jej owych fantazji dostarczyć – nawet za cenę niewielkiej apokalipsy. W okolicach rancza migają światła, w nocnych chmurach rysuje się kształt latającego spodka, coś zakłóca pracę urządzeń elektrycznych – jeśli to UFO, jeśli hektary kalifornijskiej ziemi mają jakichś innych, starszych zarządców, to należy ich przechytrzyć i samemu wejść w rolę drapieżników: skanibalizować Niesamowite w obrazie, a następnie sprzedać jako oswojone, spętane widowisko. Za wzór hollywoodzkiej przedsiębiorczości robi tutaj lokalny potentat, właściciel westernowego parku rozrywki Ricky „Jupe” Park (Steven Yeun w życiowej roli), niegdyś – dziecięca gwiazdka sitcomu z tresowanym szympansem w roli „wizualnej atrakcji” (takie nowoczesne freak show). Dzisiaj Jupe zajmuje się kapitalizowaniem traumy – jako jeden z nielicznych ocaleńców z masakry, którą oszalała małpa urządziła obsadzie serialu, wystawia intratny spektakl z własnego strachu, bólu i poczucia złamanej kariery. „Nie!” jest zresztą jedną wielką galerią proletariuszy świata obrazu: oprócz koni i ich czarnych opiekunów oraz bezlitośnie uczłowieczanego szympansa, znajdziemy tutaj na przykład latynoskiego montera kamer przemysłowych (Brandon Pere) – człowieka, który marzy jednocześnie o byciu inwigilowanym przez kosmitów (lub cokolwiek innego – choćby rząd światowy) oraz o ich własnoręcznej inwigilacji – i szalonego operatora Antlersa Holsta (Michael Wincott), zblazowanego pariasa Hollywoodu, który gotów jest poświęcić życie, żeby na kilka ostatnich chwil przeobrazić się w hybrydę Stevena Spielberga i Jonasa Mekasa oraz nakręcić własną wersję „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”. Pogoń za idealnym ujęciem – możliwie najbardziej spektakularnym, brutalnym, niesamowitym, krwawym, fantastycznym – to w „Nie!” podstawowa namiętność i żywioł akcjotwórczy: niewidzialna, niewdzięczna i niebezpieczna praca, z której profity i tak będzie czerpał ktoś inny.

Trudno pisać o „Nie!” bez masywnych spojlerów, ale o jednej rzeczy trzeba koniecznie napomknąć – ten brawurowo zrealizowany film stawia paradoksalną tezę, że aby zobaczyć, czasami trzeba odwrócić wzrok. Nośność metafory niepatrzenia jest u Peele’a – szczególnie w kontekście jego dotychczasowego dorobku – nie do przecenienia. Chodzi zarówno o opuszczanie wzroku pod jarzmem policyjnego nadzorcy – po to, żeby nie stać się kolejną ofiarą systemowych ustawień i białych lęków – jak i o ucieczkę przed wszechobecną kamerą-drapieżnikiem, co jest z kolei nawiązaniem do starych filozoficznych koncepcji o żarłocznych właściwościach obrazu fotograficznego, który unieruchamiając w czasie i określonej pozie symbolicznie „zabija” swój obiekt. Obiektyw daje nie tylko rzekomo „obiektywne” ujęcie świata, ale także – powoduje wytwarzanie obiektów.

Uprzedmiotawianie żyjących bytów w pędzie za „najlepszą” (czytaj spektakularną, „egzotyczną”, przyciągającą uwagę, przekraczającą normy i przyzwyczajenia etc.) reprezentacją, co historia kina doskonale zna z autopsji, wywodząc swoje początki z jarmarcznego spektaklu, z cyrkowych freak shows i pokazów niesamowitości, płynnie przechodząc w długie dekady eksploatowania jednego obrazu świata – z białym mężczyzną jako osią kompozycji i armią obiektów (kobiecych, kolorowych, nieludzkich) „uświetniających” spektakl własną podrzędnością i stereotypowym ujęciem. Czy to robota starotestamentowego Boga, który – w otwierającym „Nie!” cytacie z Księgi Nahuma – zapowiada: „I rzucę na ciebie obrzydliwość, i zelżę cię, i wystawię cię na widowisko”? Na pewno obraz Peele’a jest obelgą rzuconą w twarz świątyni Hollywoodu, a zarazem – pełną miłości próbą przemyślenia jego najbardziej zatwardziałych doktryn. To film złego smaku i wielkich emocji, wyrafinowanych myśli i dzikiej pogoni za głupotą, krytycznej metarefleksji i wbijania w fotel bombastycznymi ujęciami amerykańskiego Zachodu (oraz Kosmicznego Żarcia). Widowisko, które, jak napisał jeden z amerykańskich krytyków, spodobałoby się jednocześnie Edowi Woodowi i Guyowi Debordowi. Do demontażu i niepohamowanej śmiechawki. Po prostu takie, jakim powinno być współczesne Hollywood.

 

„Nie!”
reż. Jordan Peele
premiera: 12.08.2022