Nie do końca wiem, co mogę napisać o „Godność, proszę” Mai Heban – chyba powinnam zacząć od tego, że nie jest to książka dla mnie.
Samo w sobie nie jest to zresztą zaskakujące. „Godność, proszę” zalicza się do mającego długą tradycję gatunku literatury aktywistycznej, której głównym celem jest przybliżenie realiów życia grupy mniejszościowej (w tym przypadku: osób trans) odbiorcom zaliczającym się domyślnie do grupy większościowej (w tym wypadku: osób cispłciowych). Nie jest to zresztą pierwsza tego rodzaju książka, która ukazała się w Polsce – jako poprzedniczki można wskazać „My, trans” Piotra Jaconia i „Ciała obce” Pauli Szewczyk – ale wyróżnia ją kluczowy fakt, czyli osoba autorki: Heban jest transkobietą, a życie, które opisuje, jest jej własne.
Bez wątpienia przydaje to książce zarówno impetu, jak i istotności. Trudno jest nie przyklasnąć, że nareszcie zaczyna się oddawać nam głos w naszych sprawach. Ale komunikacja to kwestia dwustronna – równie istotne obok tego, kto mówi, jest to, do kogo słowa są zaadresowane. Zresztą widać to po samym tytule: sformułowanie „godność, proszę” siłą rzeczy kierowane jest do tych, którzy są depozytariuszami tejże godności – do społecznej większości, którą należy przekonać, że osoby trans zasługują na uznanie, a więc też na prawa.
Celem jest więc perswazja. Jej narzędziem z kolei – skarga. W tym kontekście znamienny jest prosty podtytuł książki Heban: „O transpłciowości, gniewie i nadziei”. Z tych trzech kategorii to gniew, mający swoje źródło w doświadczeniu życia w transfobicznym i cisnormatywnym społeczeństwie, narzuca ton narracji. Heban nie brakuje jego źródeł; własne życie i dekada aktywizmu dają wiele powodów, żeby być gniewną. Chodzi tutaj przede wszystkim o te doświadczenia, w których tożsamość trans napotyka bariery i przeszkody – o wszystko to, co składa się na długą listę transowych skarg oraz na tępy gniew wobec obojętności, jeśli nie wrogości, z jakimi społeczeństwo reaguje na prośby o godność i sprawiedliwość.
Nie będę tutaj przedstawiała listy problemów, o których Heban pisze; podejrzewam zresztą, że czytelnik jest już z nimi trochę zaznajomiony albo przynajmniej „zna je ze słyszenia” – po wydarzeniach ostatnich lat trudno było nie spotkać się z informacjami na temat realiów życia osób trans. Nie chcę też ich przybliżać, jako że Heban opisuje je drobiazgowo. Zakładam, że stoi za tym nadzieja (trzeci element tytułu), iż kiedy wreszcie uda się zaprezentować cisom dobrej woli ogrom trudności, wobec których stoimy, coś zmieni się na lepsze. Że kiedy uda się udowodnić (po raz kolejny), iż krzywdzące mity na nasz temat są jedynie mitami, kiedy wskaże się raz jeszcze na kluczowość transfobii dla współczesnego pełzającego neofaszyzmu, to wtedy świat zawróci z przemocowej ścieżki.
Zanim do tego jednak dojdzie, transowy ból musi zostać opisany jeszcze raz, dokładnie i bezlitośnie. Heban pisze o swojej dysforii, wstydzie, o lękach i zranionym poczuciu własnej wartości. Ale i tak ma szczęście – bo przeżyła. A na stronach jej książki znaleźć można litanię poległych: imiona kolejnych osób trans, które nie zdołały przeżyć świata, które padły jego ofiarą. Wiele też można dowiedzieć się o sprawcach, małych i wielkich architektach transfobicznej przemocy – i to nie tylko o takich, którzy identyfikują się z konserwatywną reakcją, ale też o wszystkich tych, którzy czynią życie trans mniej zdatnym do życia, wychodząc z pozycji liberalnych, lewicowych, feministycznych. Najdłuższy rozdział „Godność, proszę” poświęcony jest feministkom-transfobkom oraz temu jak koniec końców stają się one „użytecznymi idiotkami” dla ultraprawicowych projektów politycznych.
Ma rację. Ostrze krytyki Heban jest dobrze wymierzone. Autorka – w przeciwieństwie do dobrze życzących, ale pozbawionych pewnych doświadczeń sojuszników – wie, że życie trans ograniczane jest nie tylko przez występujących pod znakiem krzyża ultrakonserwatystów, ale także przez cały zastęp osób mówiących obecności osób trans w świecie głośne „akceptujemy was, ALE…”. Żeby podać choć jeden przykład: Heban trafnie punktuje absurdy psychiatrycznego nadzoru nad tranzycją, wskazując, jak czyni on życie osób trans zależne od widzimisię grupki seksuologów i lekarzy operujących często poza jakimkolwiek nadzorem i bez najmniejszego poważania dla międzynarodowo uznanych standardów gender affirming care.
„Ma rację” powtarzam sobie z pewną frustracją, wszystko to dobrze wiem – ale wiem też, że przypadkowy czytelnik zachęcony barwną okładką z pięknym zdjęciem autorki może tego nie wiedzieć. Jeśli więc chociaż jedna osoba po lekturze „Godność, proszę” zweryfikuje swój pogląd lub w ogóle go ukształtuje – to zasługa książki będzie niepodważalna. Jeśli książka Heban przekona, że osoby trans zasługują na szacunek (jakby o niezbywalności godności człowieka trzeba było przekonywać) – to świetnie. A jeśli książka ta trafi w ręce osoby trans wciąż jeszcze rozumiejącej siebie w języku cisnormatywności i pozwoli jej zrozumieć, że można mówić o sobie własnym językiem – w takim wypadku „Godność, proszę” spełni swoje zadanie i furda, że nie była ona dla mnie. Tym bardziej, że wbrew intencjom Heban nie jestem do końca przekonana, czy jest ona w ogóle o mnie, o nas, a nawet o niej samej – o autorce.
Amerykańska pisarka i teolożka protestancka Marilynne Robinson powiedziała kiedyś: „Nie da się powiedzieć nic prawdziwego o Bogu z pozycji obronnych”. Zdanie to towarzyszyło mi w czasie lektury „Godność, proszę”. Miałam bowiem wrażenie, że perspektywa Heban jest perspektywą z oblężonego miasta. Nie bez dobrych powodów. Ostatnie lata upłynęły pod znakiem transfobicznego backlashu, którego końca nie widać. Przeciwnie, wydaje się, że będzie dużo gorzej, zanim zacznie się jakoś robić lepiej. Ale mocne skupienie się na nim nie jest niewinne i pozbawione konsekwencji – przeciwnie, jest zaczynem dwóch największych problemów z „Godność, proszę”, kryjących się pod wyjściowym sformułowaniem „to nie jest książka dla mnie”.
Po pierwsze, chodzi o drobną różnicę między pisaniem „o transpłciowości” a pisaniem o „potrzebach osób trans”. Na pierwszych stronach książki Heban przyznaje, że nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, które często jest jej zadawane: „Jak to jest być trans?”. Wedle autorki „to jak opisywanie koloru, którego nie widzi ludzkie oko” – a metaforę tę dwa akapity później wyjaśnia wprost: „to my, osoby transpłciowe, jako jedyne naprawdę wiemy jak to jest być trans”. To ważne podkreślenie faktu, że żaden opis pewnego partykularnego doświadczenia – jakim jest transpłciowość – nie zastąpi samego doświadczenia. Mapa, jak dobrze wiemy, nie jest terytorium, a więc też nie ma sensu nadmiernie próbować wytłumaczyć, jak to jest; kto przeżył, i tak wie, kto zaś nie – nigdy nie będzie do tego zdolny.
Taka pozycja prowadzi jednak do zawężenia spektrum możliwych opowieści o byciu trans. Nie chcę tutaj zasugerować, że bariery rozumienia, którą opisuje Heban, nie istnieje. Chodzi mi o to, żeby zastanowić się nad konsekwencjami jej uznania. Spojrzenie autorki „Godność, proszę” jest ustawione z wewnątrz na zewnątrz; z obrzeży życia trans mówi do tych, którzy go nie prowadzą, prosząc ich o nieprzekraczanie granic, które powinni wszak szanować. Chociaż Heban nieustannie wzbrania się przed byciem postrzeganą jako rzeczniczka społeczności trans przemawiająca w całym jej imieniu – z godną najwyższego szacunku skromnością powtarza, że jest tylko jedną dziewczyną, która może co najwyżej mówić za siebie – to struktura wypowiedzi i konwencja książki ustawiają autorkę na takiej (niechcianej) pozycji. „Godność, proszę” to więc spotkanie w punkcie styczności, gdzie światy trans i cis zderzają się ze sobą, gdzie iskrzy. To iskrzenie staje się z kolei jedyną manifestacją świata trans – inaczej mówiąc: uwidacznia się on tylko w momencie styczności (bo tego, co dzieje się w nim poza perspektywą osób cis, nie ma co opisywać – i tak nie mają dostępu do zrozumienia). Styczność zaś, jak wskazuje metafora oblężonego miasta, to przede wszystkim momenty przemocy.
Nie tylko grozi to reifikacją relacji przemocy, a więc uznaniem, że nieprzekraczalna bariera pomiędzy „trans” i „cis” będzie zawsze źródłem ataków większości na mniejszość, ale również ustanawia samą granicę jako jednoznaczną i wyraźną. Transfobiczna przemoc, której poświęcone jest w większości „Godność, proszę”, jest przemocą cisnormatywnej rzeczywistości względem transpłciowego życia próbującego rozwinąć się w jej obrębie – przemocą, którą definiuje relacja „trans” do „cis”. To być może skuteczny zabieg retoryczny, ale również perspektywa utrudniająca dostrzeżenie przestrzeni, w których interesy trans i cis nie są sobie przeciwstawne, ale w istocie współbieżne.
Za poręczny przykład ponownie posłużyć może medykalizacja procesu tranzycji i towarzysząca temu lekarska niewiedza i arogancja. Są to zjawiska, które bardzo łatwo odczytać właśnie jako przykłady transfobii, na które odpowiedzią może być reforma systemu poprzez lepszą edukację lekarzy, wprowadzenie nowych terapeutycznych podejść oraz likwidację gatekeepingu sprawiającego, że to, czy dostąpisz tranzycji, czy nie, nie jest twoim własnym wyborem, tylko decyduje o tym seksuolog. Ale co, jeśli transfobia zostanie w tym przypadku potraktowana nie tyle jako źródło problemu, ile jego symptom – uprzedzenie pozwalające na łatwiejszą manifestację szerszego problemu pojawiającego się wszędzie tam, gdzie system opieki zdrowotnej zawodzi społecznie nieuprzywilejowane grupy? Jeśli transfobiczne postawy lekarzy uznać za kolejny jeszcze element szerszej walki o prawa pacjentów w ogóle? Nie oznacza to całkowitej rezygnacji z podkreślania specyfiki sytuacji osób trans, ale jedynie zauważenie, że to, do czego nawołują – a więc do reformy systemu zdrowia w sposób, który da większą sprawczość pacjentom i będzie przeciwdziałał przemocowym hierarchiom w tym systemie funkcjonującym – to wskazanie, że problem nie jest jedynie sprawą transpłciowości.
Tego rodzaju przykłady można mnożyć. Pójście tą ścieżką nie jest, rzecz jasna, pozbawione ryzyka: grozi rozmyciem się konkretności transfobii jako problemu, a więc też utratą perspektywy na to, co jest faktycznie specyficzne dla doświadczenia życia trans. Jest to jednak gra jak najbardziej warta świeczki, ponieważ potencjalną korzyścią płynącą z takiej perspektywy jest coś niebywale ważnego: budowa sojuszy trans-cis opartych nie na współczuciu względem ofiar, ale na współbieżności interesów. Jest to odpowiedź na transfobiczną logikę każącą myśleć o walce o prawa trans jako o grze o sumie zerowej – jakby każde pójście na rękę osobom trans musiało oznaczać ekwiwalentną utratę przywileju i pozycji przez osoby cis. Kryje się za tym nic innego jak to samo założenie, o które potyka się czasami Heban: kategoryczny podział na „trans” i „cis” skutkuje całkowitą osobnością. Jest to jedna z tych sytuacji, w których przywiązanie do kategorii tożsamościowych staje na drodze faktycznych politycznych możliwości będących czymś więcej niż tylko proszeniem o partykularne prawa.
W „Godność, proszę” Heban wiele – i przejmująco – pisze o codzienności i banalności życia trans, o pełzającej dysforii, lękach, nadziejach, o wszystkim tym, co składa się na prozę trans (kobiecego) życia. Jest przy tym ostrożna, żeby jej głos nie wybrzmiał zbyt mocno. Dba, aby przypadkiem nie pozwoliła sobie na zbyt wiele, na apropriację, w której osobiste i intymne ja przechodzi w totalizujące my. Jak wspomniałam, autorka powtarza, że może mówić tylko we własnym imieniu. Niesie to jednak niezamierzoną sugestię, że proza transkobiecego życia jest faktycznie indywidualnym doświadczeniem. Dotyka jednostki zmuszone mierzyć się z wrogim światem. Gubi się w tym to, co można powiedzieć z pozycji my wypowiadanej nie jako pragnienie uniwersalizacji pewnych przeżyć, ale założenie, że nawet nasze najbardziej jednostkowe emocje, pragnienia i smutki są w swej istocie faktami społecznymi – że nawet dysforię można rozumieć jako problem uwięzienia w złym społeczeństwie. Są takie fragmenty w „Godność, proszę”, w których Heban pokazuje, że dobrze to wie – trudno, żeby było inaczej. Ale jej wywód jest do tego stopnia ostrożny, że zdaje się wciąż zatrzymywać w pół kroku wobec próby artykulacji transpłciowej polityki będącej czymś więcej niż prośbą, gniewem i nadzieją. Słowa widniejące w podtytule jej książki stają się w rezultacie sidłami. Zawierzenie im prowadzi do beznadziejnego uwikłania się w próbę powiedzenia, „jak to jest być trans” w sytuacji, w której jest to niemożliwe, a jedyne, co można o tym powiedzieć, to opisać siły – polityczne, psychiczne, ekonomiczne – pragnące to bycie zmiażdżyć i uniemożliwić.
I tutaj właśnie pojawia się drugi problem, o którym wspomniałam.
Czytając Heban, nie mogłam przestać myśleć nie tylko o cytacie z Robinson, ale też o innej książce – powieści „Little Blue Encyclopedia (for Vivian)” Hazel Plante. To krótka i uroczo metatekstualna opowieść o przyjaźni i miłości między transkobietami oraz o radzeniu sobie z żałobą. Narratorka „Little Blue…” próbuje poukładać swoje życie po nagłej śmierci Vivian, najbliższej transprzyjaciółki, w której była tragicznie i jednostronnie zakochana.
Plante nie daje czytelnikowi satysfakcji odkrycia dokładnych okoliczności śmierci Vivian. Podkreśla jednak coś innego. W zachwycającym fragmencie pisze, wyprzedzając narzucającą się interpretację, że:
[…] to ważne, żeby powiedzieć, że Viv nie popełniła samobójstwa. […] Nie definiuje nas to, jak przychodzi nam umrzeć. To moja forma oporu przed wszystkimi tymi protestami skupiającymi się na odczytywaniu imion martwych transów i podawaniu szczegółów ich śmierci. […] Jasne, jest wartość w powtarzaniu ich imion, w pamiętaniu o nich. Ale chcę wiedzieć, kim byli, jak żyli i co w tym świecie kochali.
Plante nie powtarza narracji o tym, że świat zabija osoby trans – choćby i była ona słuszna. Chodzi bowiem o to, że im więcej mówimy o własnej śmierci i im bardziej staramy się uprosić o jej odsunięcie, o godność i ochronę, tym większe jest ryzyko, że zapomnimy o tym, co sprawiło, że w pewnym momencie zdecydowaliśmy się na tranzycję rozumianą nie jako ponura konieczność, ale szansa na lepsze życie: tu i teraz, nawet w tych, często koszmarnych, warunkach.
Na ostatnich stronach „Godność, proszę” Heban porusza tę właśnie kwestię. W czułych, pięknych słowach opisuje własne zaskoczenie tym, że udało jej się już tyle przetrwać – że mimo pozornej władzy śmierci ciążącej nad transpłciowością jest inaczej. Nie towarzyszy temu jednak pytanie o źródło zaskoczenia. Dla czytelnika odpowiedź jest w końcu oczywista: osobiste trudy transowego życia Heban nie dawały zbytnio nadziei na przetrwanie. Ale ta oczywistość jest klatką – i trzeba się pytać o to, skąd ona się wzięła: jaki porządek społeczny sprawił, że życie trans jest retorycznie związane od początku ze swoim końcem, że śmierć trans wydaje się naturalną konsekwencją tego, iż ktoś postanowił trans żyć. Niesprawiedliwością nie jest bowiem tylko obecność transfobii w świecie, ale także fakt, że kazano nam traktować ją jako oczywistą i nieuniknioną.
Nie chcę przez to zasugerować, że nie powinniśmy mówić o transfobicznej przemocy i zwracać na nią uwagę; że nie powinniśmy podkreślać jej siły i zasięgu. Ale moją obawą wzbudzaną przez „Godność, proszę” jest to, co się dzieje, kiedy pozwalamy tej przemocy nas definiować. Z tego powodu nie jest to książka dla mnie.
Piszę to z bólem i oporem, ponieważ martwi mnie, jak mocno wybrzmiewa moja krytyka. Głos Heban jest, jak już mówiłam, kluczowy. Potrzebujemy więcej osób trans próbujących mówić o sobie, próbujących wyrwać monopol na narracje o naszym życiu z rąk nie tylko transfobów, ale też dobrze nam życzących sojuszników, którzy postrzegają nas jako potencjalne nazwisko do wymienienia podczas Transpłciowego Dnia Pamięci. Zbyt łatwo przychodzi nam wejście w ten język, ten schemat – jakby nasze cierpienie, nasze trudy i nasze zaskoczenie tym, że „jednak żyjemy”, miało być monetą, za którą zakupimy choć trochę ubłaganej godności. To nie wystarczy – i nie możemy uwierzyć, że kiedykolwiek będzie wystarczać. Chcemy całego życia.