Nr 10/2024 Na dłużej

To się wszystko rozleciało [fragment]

Bartosz Panek
Społeczeństwo Literatura

Pegeery miały być słońcem polskiej wsi – gwiazdą, wokół której krążą planety chłopskich zagród. Miały na zawsze zdjąć klątwę folwarcznej podległości w opozycji do chłopskich porządków i gospodarskiego rozumienia świata. Stały się jednak reinterpretacją folwarku.

W państwowych gospodarstwach rolnych osiadła nowa czeladź – chlewmistrzowie, dojarki, owczarze, magazynierzy, fizyczni i fizyczne. Wynik pegeeru w mniejszym stopniu zależał od ich pracy niż ich życie zależało od pegeeru. Z biedy i nędzy wstępowali w pierwszy krąg dobrobytu, obejmujący mieszkanie z łazienką, regularną wypłatę, prawo do urlopu i deputatów. Fundusz zakładowy gwarantował im premie i trzynastki, pracownicy działów socjalnych organizowali wycieczki do teatru i do kina. A zdarzało się i tak, że to teatr przyjeżdżał do pegeeru. Ta wygoda mogła uzależniać, bo kombinat rolny dawał poczucie bezpieczeństwa jako patron i opiekun, a przede wszystkim jako chlebodawca. Pionowa struktura nie musiała narzucać podporządkowania, choć byłoby to zgodne z jej charakterem. Wystarczyło, że uruchomiła w ludziach trwałe strategie adaptacyjne. Kolejne pokolenia chciały żyć tak, jak żyli ich rodzice – przewidywalnie i spokojnie.

Pegeery, okrzyknięte przez propagandę jako specjalistyczne fabryki mięsa, mleka i zboża, wypełniły pustkę po folwarkach, junkierskich posiadłościach, majątkach ziemiańskich, gospodarstwach łemkowskich czy ukraińskich. W pierwszych latach po II wojnie światowej (wtedy jeszcze jako Państwowe Nieruchomości Ziemskie) miały przyspieszyć odradzanie się zniszczonego rolnictwa i wykarmić ludzi – zmęczonych okupacją, tułaczką, gotowych do odbudowy kraju. Po przełomie politycznym w 1956 roku, który oznaczał zerwanie ze skrajnym radykalizmem radzieckiego miru, a więc i fiasko odgórnego tworzenia rolniczych spółdzielni produkcyjnych, pegeery stały się zastępczą formą kolektywizacji. Miały przyćmić gospodarstwa chłopskie tym, czego na wsi brakowało – skalą produkcji, innowacjami i technologią, bazą socjalną, wodociągami i kanalizacją, miejską infrastrukturą. Ten trend nasilił się w dekadzie Gierka, który – choć ostatecznie zniósł dostawy obowiązkowe i złagodził kurs wobec chłopów, ogłaszając politykę jednego rolnictwa – inwestował w rozbudowę kombinatów rolnych, tworzonych od początku lat sześćdziesiątych w Wielkopolsce, na Mazurach, Śląsku Opolskim i Dolnym Śląsku oraz na Pomorzu.

Historyk gospodarki Maciej Bałtowski obliczył, że w latach siedemdziesiątych państwo lokowało w pegeerach dwie trzecie funduszy przeznaczanych na inwestycje w rolnictwie, mimo że kombinaty zajmowały jedną piątą gruntów ornych. To było jak odwrócona piramida. Dlatego część rolników, przeważnie dużych gospodarzy, uważała pegeerowców za dworusów, którzy pracują na cudzym i od cudzego zależą, a więc przyczyniają się do pomniejszania korzyści, jakie gospodarze mogliby czerpać ze swoich hektarów, gdyby sektor państwowy nie istniał.

Z kolei robotnicy rolni nie zastanawiali się nad tym, że pegeery to komunistyczne molochy, przekalkowane ze Związku Radzieckiego na polecenie władz nowej Polski. Dla dzieci z wielodzietnych wiejskich rodzin wybór był prosty: albo biedowanie na skrawku pola, albo praca w fabryce, albo pegeer.

Niektórzy szli do pegeeru do pracy, inni po lepsze życie. Chłopska logika szkody rzadko uwzględniała tę perspektywę.

– Biedny się urodziłeś i biedny umrzesz – powiedziała mi w Prusewie na Kaszubach Anna Baranowa, która pracę w gospodarstwie państwowym zaczęła od przerzucania gnoju. Tego stwierdzenia osiemdziesięcioletniej kobiety, wypowiedzianego półgłosem, słuchałem jak krzyku bezradności – nic od ciebie nie zależy. Nawet nie jesteś trybikiem w maszynie, ale śrubką. Jedyne, co możesz, to zmagać się ze swoim losem. Złorzeczyć mu ze świadomością, że bunt nic nie daje.

Jest w tym i żałoba po niespełnionej nadziei. Bo pegeer nie dał takiego szczęścia, na jakie się liczyło.

„Za pegeeru chciało się żyć. Bo krzywda była zawsze. Ale kiedyś się, panie, nie mówiło. Nawet przy wódce” – zanotowałem na marginesie podczas jednej z pierwszych podróży do byłych pegeerów. Wypowiedział je nieżyjący już dziś Jan Budnik z Wierzchucina. Żałobę po pegeerach słyszałem w Machnowie, Nowym Lublińcu, Garbnie, Sierakowie Sławieńskim, Grądach‑Woniecku, Kietrzu, Suliszewie Drawskim. Pod Szczecinem, Hrubieszowem i w Poznaniu. Czasem wyrażała się spostrzeżeniem, że pamięć jest rzeczą okrutną. Ta żałoba ma dwa wymiary. Pierwszy to tęsknota za dawnym światem, niekoniecznie lepszym, ale prostszym, bardziej przewidywalnym i dzięki temu bezpieczniejszym. Drugi jest reakcją na wizerunek byłych pracowników gospodarstw państwowych ukształtowany w latach transformacji. Telewizja, radio i prasa mówiły o ich wyuczonej bezradności, patologicznych zachowaniach, lenistwie, popadaniu w alkoholizm.

– Trzeba wreszcie przywrócić tym ludziom dobre imię – powiedział mi na zakończenie piątej rozmowy Marian Róg, były dyrektor gospodarstw w Nowym Siole i Przewodowie, przekonany o niesprawiedliwości, która ich spotkała.

W tej opowieści najczęściej będę odwoływał się do Przewodowa i Prusewa. Nie dlatego, żebym miał z nimi jakieś osobiste związki. Przed rozpoczęciem dokumentacji nie wiedziałem nic o tych wsiach i ich mieszkańcach. Ale właśnie tam – pod Hrubieszowem i pod Wejherowem – spotkałem najwięcej osób gotowych do rozmów o niełatwej przeszłości. Geografia moich podróży jest efektem słuchania emocji i podążania za intuicją, nie zaś elementem szerszego planu, który zakładałby opisanie pegeerów z kilku województw w różnych częściach Polski albo wybór reprezentatywnych przykładów w równych proporcjach: kombinatów notujących same sukcesy i rentownych aż do końca, przeciętnych i wreszcie takich, które powstały na słabych glebach i co sezon notowały straty.

Każdy pegeer miał swoją specyfikę. Inaczej funkcjonowały gospodarstwa położone w miastach, pod miastami i w głębokim interiorze. Gospodarstwa państwowe różniły się wielkością, rozmiarami produkcji, obciążeniami, które wynikały z funkcji socjalnych, utrzymania osiedli i prowadzenia inwestycji. Zasadniczo można je podzielić na trzy grupy. Pierwszą tworzyły kombinaty pokazowe: Manieczki, Kietrz, Głubczyce, Bojanowo, Stare Pole, Czempiń, Naramowice. Tą ekstraklasą państwowego rolnictwa zarządzali przeważnie ludzie z wpływami w partii. Mocna pozycja dyrektora pozwalała na prowadzenie względnie samodzielnej polityki, a nawet na ignorowanie niedorzecznych dyrektyw płynących z gabinetów władzy. Drugą, najliczniejszą grupę stanowiły pegeerowskie średniaki. Nie przynosiły ani wielkich strat, ani spektakularnych zysków. Były wreszcie gospodarstwa, które popadały w tarapaty. Wiodło im się źle albo wskutek marnego zarządzania, albo – co częstsze – z powodu niekorzystnego położenia. Do tej grupy zaliczały się pegeery górskie, w których wypasano owce, i gospodarstwa położone na północnym wschodzie, gdzie ostry klimat skracał okres wegetacji, a kamieniste gleby hamowały rozwój.

Wspólny był mechanizm działania gospodarstw państwowych, przez wiele lat oparty na kredytach i dotacjach (to się zaczęło zmieniać po stanie wojennym). Wspólna była też filozofia pegeeru jako zakładu pracy i miejsca zamieszkania. Wspólny – nieustannie – był zarazem stereotyp. Upadek pegeerów na początku lat dziewięćdziesiątych nie zmazał piętna parobka. Ludzie, którym życie upłynęło na doglądaniu państwowego majątku, poczuli się ukarani za nie swoje winy.

– Wyobraź sobie, że na Śląsku zamykają wszystkie kopal‑ nie. Taka sama byłaby katastrofa – usłyszałem od Małgorzaty Łachowskiej, bibliotekarki z Cieszanowa, która dorastała w latach dziewięćdziesiątych na popegeerowskim osiedlu. Z dzieciństwa pamięta ojca wyjeżdżającego do pracy w Szwajcarii, a potem jego nieobecność. Kiedy przyjechał na dłużej do domu, młodszy brat Małgosi zapytał: „Co to za pan?”.

Trzydzieści lat to dużo czasu. Pozwala opłakać tamte rozczarowania, dokonać gorzkich podsumowań, zostawić w tyle upokorzenia. Ale nie pozwala zapomnieć. Pozwala za to do‑ strzec również jasne strony antysocjalistycznej kuracji – choć w byłych pegeerach jest ich mniej niż w dużych miastach.

– Tylko z nazwy jesteśmy popegeerowscy – zaznacza sołtyska Prusewa Dorota Goyke. – Całymi rodzinami chodzimy do restauracji, jeździmy na wakacje, chodzimy do kina.

Popegeerowska wieś nie powinna być stygmatem.

 


Fragment książki Bartosza Panka „Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach”, która ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Czarne. Redakcja dziękuje za przedpremierowe udostępnienie fragmentu.