Ludzie nie mogą iść przez życie cały czas szczęśliwi.
Benji ma zakłopotaną minę, wpatruje się w okno. Przed chwilą w pociągu do Lublina wymienił kilka zdań ze swoją holoturystyczną grupą wycieczkową po miejscach pamięci; jak zawsze powiedział słowo za dużo, wprawił wszystkich w poczucie niezręczności. „Jesteśmy uprzywilejowani. Odcinamy się od prawdziwego bólu innych. Nie możemy ciągle czuć się dobrze” – dodaje poirytowany chwilę później, już w wagonie drugiej klasy, a ja mam ochotę wstać z fotela, bić brawo i uronić łzę jednocześnie.
O seansie „Prawdziwego bólu” można napisać dużo, co zresztą już zrobiono, także na stronach „CzasKultury.pl”: że to film prosty formalnie, ale złożony problemowo, w kameralny sposób konfrontujący się z zagadnieniem postpamięci, w końcu – pięknie (i szczerze) pokazujący Polskę. To jednak nie tekst o powidokach wymazanych tożsamości, lecz o kwestiach-zapłonach, które rezonują w innych kontekstach na długo po seansie, wykraczając poza ciasny przedział pociągu Interregio na trasie Warszawa–Lublin.
Wiążą się one także z goryczą. Jakiś jej rodzaj towarzyszy mi od pewnego czasu, szczególnie wtedy, gdy na Instagramie ktoś udostępnia kolejny filmik rejestrujący akty ludobójstwa w Strefie Gazy, fatalne informacje na temat postępów katastrofy klimatycznej (czasami), sytuację na froncie ukraińskim (coraz rzadziej) lub na granicy polsko-białoruskiej (już prawie nigdy). Słowa Benjiego uświadomiły mi, jak rzadko słyszę podobne spostrzeżenia w „codziennych” produkcjach, to znaczy promowanych przez algorytmy i udostępnianych przez znajomych na ich profilach w społecznościówkach. Spostrzeżenia, które legitymizowałyby słuszność wewnętrznego rozstrojenia i adekwatność skojarzenia melancholii z moralnością w czasach politycznych burz, nadmiaru i naporu. Które zamiast głaskać, bawić lub kamuflować, mówiłyby: fakt, że jest ci źle, dobrze o tobie świadczy.
I nawet nie chodzi o to, by krzyczała o tym opinia publiczna – nie bądźmy aż tak naiwni. Raczej o sytuację, w której słowa Benjiego stanowiłyby jakąś alternatywę, wstęp do normalizacji złego samopoczucia, tej odrobiny dyskomfortu, która jest konieczna, aby wartości utrzymały swój status i przestały być wskazywane jako relatywne. Uświadomienie sobie prawdziwości bólu, poczucia go w jakiś sposób, to warunek człowieczeństwa; trudno, aby było to uczucie przyjemne. Pewnie to naiwność, może idealizm – zresztą nie bez powodu postać, tak dobrze graną przez Kierana Culkina, ujęto w nawias dziwactwa, a jego zachowania wykraczają poza oswojone ramy społecznych kurtuazji. To oczywiście naiwność także z mojej strony, tym bardziej w świecie, w którym jeden z najbardziej wpływowych ludzi świata, Elon Musk, może stwierdzić, że „fundamentalną słabością zachodniej cywilizacji jest empatia”. Wolę wybrać jednak wagon drugiej klasy i przysiąść obok Benjiego; ten żal jest prawdziwy, a intuicja co do zachwiania proporcji – słuszna.
Dlatego chwytam się tego zamkniętego w kilku zdaniach serca filmu, wokół którego – mam wrażenie – nadbudowano resztę refleksji. Jessemu Eisenbergowi udało się uchwycić pewne szersze spostrzeżenie na temat wygodnickości wpisanej w późny kapitalizm, uprzejmie (ale stanowczo) sugerującej traktowanie zachwiań nastroju jako czegoś niewłaściwego, dostrzeganie w nich jakiegoś problemu z „ja”. (Pop)kultura, reprezentowana w mojej banieczce przez ciągle rozrastający się wór wellnessowych podcastów, retreaty jogowe, kulturę terapii i feel-good movies (pod które można podczepić także arthouse’owe próby celebracji „radości w małości”, jakie w zeszłym roku zafundował chociażby Wim Wenders w „Perfect Days”, a które szturmem podbijają też największe festiwale filmowe, o czym pisał Andrzej Marzec w podsumowaniu tegorocznej edycji Berlinale), zdaje się jeszcze silniej wygładzać codzienność. Trudno za ten eskapizm kogokolwiek winić: kino jest jednocześnie przemysłem i ucieczką, podąża za szerszym trendem i intuicyjnie wie, jaką rolę ma do odegrania w absurdach współczesnego przemysłu rozrywki. Zresztą ja również po dniu spędzonym na pracy opiekuńczej, akademickiej i freelancerskiej przeważnie nie mam siły mierzyć się trudnymi tematami na kanapie; też wolę rzucić się bezmyślnie w ciąg obrazów, celebrować migające komorebi i choć przez chwilę zyskać wrażenie kontroli nad własnym dobrostanem. Żadna nowość – jednym ze sposobów przetrwania mogą być przecież celowa amnezja i nałożenie filtru na kanciastą, epileptycznie rozmigotaną rzeczywistość.
Oczywiście, nie jest też tak, że produkcji konfrontujących się z „prawdziwym bólem” nie ma. Jest ich dużo i często są naprawdę świetne, zarówno w obrębie kina fabularnego (pamiętacie „Aidę” Jasmili Žbanić przed kilkoma laty?), jak i dokumentalnego (dość wspomnieć o przeszywającym, nagrodzonym Oscarem dokumencie „Nie chcemy innej ziemi” z 2024 roku). Niektóre z filmów są w tym procesie wręcz przekorne i sprytne, mniej lub bardziej intencjonalnie igrając z potrzebami komfortu u publiczności. Widz dostaje marchewkę w postaci obietnicy recept na poprawę samopoczucia, a otrzymuje słodko-gorzkie diagnozy społeczne. Tak stało się w przypadku dokumentu „Agent szczęścia” (2024) w reżyserii Aruna Bhattaraia i Dorottyi Zurbó, który pokazywano w ubiegłym roku na Millenium Docs Against Gravity i który przez kilka tygodni wyświetlany był w kinach.
Wyjściowa idea jest tu bardzo chwytliwa: czy da się sprowadzić szczęście do danych statystycznych? W Bhutanie władze uznały, że tak. „Szczęście narodowe brutto jest ważniejsze niż produkt krajowy brutto”, miał powiedzieć w latach 70. król tego niewielkiego kraju. Pokłosiem jego podejścia stał się prowadzony tam od 2008 roku tak zwany indeks szczęścia krajowego brutto, który określa poziom zadowolenia obywateli. Proces zbierania tych (być może wcale nie aż tak intymnych) danych rejestruje kamera: w trakcie dziewięćdziesięciu czterech minut filmu dwaj tytułowi agenci odwiedzają osoby o różnych statusach i dochodach, aby otrzymać jak najbardziej wymierną ocenę dobrostanu bhutańskiej ludności.
Na wstępie intryguje już sam kwestionariusz zawierający 148 pytań podzielonych na dziewięć kategorii. O co pytasz, gdy pytasz o szczęście? Wśród potencjalnych powodów wymienianych przez bohaterów znajduje się na przykład fakt, że krowa się akurat ocieliła i będzie teraz mleczna, „powrót do miejsca, w którym już się było”, często oznaczającego rodzinne okolice, albo spacerowanie wokół cudzych domów (doskonale rozumiem tę odpowiedź udzieloną przez osiemdziesięcioczteroletniego staruszka; takie szwendanie może być źródłem naprawdę szczerej przyjemności). Ocenia się zdolność koncentracji, jakość snu, liczbę zwierząt w gospodarstwie, poczucie przynależności czy łatwość wybaczania. Szczęście bywa tym, co sam stworzyłeś bądź stworzyłaś; tym, co sam zasiałeś lub zasiałaś. To też przysłowiowy ryż w spichlerzu (kto wie, być może mają tam takie powiedzenie).
Stosunkowo szybko twórcy rozprawiają się zatem z obiegowym mitem, że do szczęścia potrzebne są duży dom z trawnikiem i dwa samochody (do czego ja bym jeszcze dodała odległe, albo chociaż częste podróże, które w naszej kulturze dobrostanu funkcjonują jako jeden z nieomal koniecznych warunków osiągnięcia spełnienia). Wiadomo – więcej znaczy lepiej, lepiej znaczy drożej. Więcej doświadczać znaczy lepiej doświadczać. To ostatnio częsty motyw w kinie, który na potrzeby tego tekstu nazwijmy „semipocieszycielskim”: pochylający się nad losem zwykłych zjadaczy pszennych bułek z Żabki poprzez taplanie się w niedoli bogaczy. Dekonstrukcja konsumpcji, która przecież w pewnym punkcie miała przynosić sytość, a która prowadzi raczej do ciągłego poczucia głodu lub obrzydliwego, zarzyganego absurdu, jak w „Sukcesji”, „Substancji” czy „W trójkącie”. W filmie Rubena Östlunda nastąpiło przetasowanie oczekiwań: Abigail, która na ekskluzywnym statku pełniła funkcję pomocy sanitarnej, jako jedyna odnajdzie się w nowych, survivalowych okolicznościach na rzekomo bezludnej wyspie. Ci, którzy wcześniej z powodu ekonomicznego i społecznego uprzywilejowania w oczach świata uchodzili za najszczęśliwszych (albo przynajmniej wystarczająco szczęśliwych), teraz tracą godność dla paczki paluszków. Stają się przezroczyści bez swoich atrybutów. Szczęście działa jako element kontekstu, splot okoliczności. I choć nie mamy wystarczających przesłanek, aby uznać, że Abigail nie odczuwała satysfakcji ze swojej ścieżki życiowej przed katastrofą, to jej niechęć względem powrotu na ląd mogłaby sugerować, że jeśli szczęście nie wiąże się z dostatkiem, to może też przybierać formę władzy i kontroli. Albo po prostu satysfakcji z faktu, że ktoś się z tobą, w końcu, musi liczyć.
Pokazani w „Agencie szczęścia” obywatele Bhutanu, nie mając ani politycznej sprawczości, ani dostępu do bogactw, musieli opatentować inny sposób na szczęście: starają się docenić drobne rzeczy, które przytrafiają im się w codziennych potyczkach z życiem. Bo w Bhutanie jest jak wszędzie, czyli średnio. Z rozmów, które prowadzą z mieszkańcami tytułowi agenci, jeżdżąc wzdłuż i wszerz po „kraju gór i chmur”, wyłania się raczej szary niż różowy obraz rolniczego państwa, a także jego nierówności społecznych, ekonomicznych, płciowych i wszelkich innych. Obywatele robią de facto to samo co my – starają się szukać wewnętrznego spokoju pomimo niesprzyjających warunków i licznych przeszkód, na które można natknąć się pewnie w każdym miejscu na świecie.
Sam koncept, że szczęście można obliczyć za pomocą wzoru, w punkcie wyjścia wydaje mi się jednak całkiem atrakcyjny; ograbia je z jakiegoś efemeryzmu i aspiracyjności, jakby istniał powtarzalny wzór na zadowolenie z życia, jeśli człowiek tylko za bardzo nie wydziwia. Ale wiadomo: to by było za proste, przesadnie uchwytne. „Mierzenie szczęścia ma wielkie znaczenie dla polityki rozwoju” – pada w którymś momencie z ust króla. I choć teoretycznie bhutańskie podejście do rozwoju bazuje na wywodzącym się z buddyzmu dążeniu do równowagi, a nie mnożenia kapitału, pewne sceny w filmie mogłyby wskazywać, że indeks służy też za środek do wzmacniania marki narodowej, budowania atrakcyjności turystycznej oraz kolejny filtr kamuflujący zupełnie nieromantyczną biedę. To bardzo wyszukana forma uświadomienia sobie cudzego bólu: bo, patrząc na niezależny raport na temat stanu szczęścia Oxford World Happiness, można mieć wątpliwości co do faktycznego stanu szczęścia Bhutańczyków, którzy w 2019 roku znaleźli się w nim na 95. miejscu spośród 156 krajów (z kolei w opublikowanym pod koniec marca przez Instytut Gallupa World Happiness Index Bhutanu nie ma w ogóle – podobno z powodu niemożności przeprowadzenia sondażu w wymaganym czasie, ale jakby podkreślając umowność tego typu zestawień w ogóle).
Jednym z pytań w kwestionariuszu jest też oczywiście to dotyczące satysfakcji z wykonywanej pracy. Na tym poziomie „Agent szczęścia” budzi skojarzenia z innym tytułem, również dystrybuowanym przez Against Gravity: „Światem po pracy” (2023) w reżyserii Erika Gandiniego. Twórcy chodzili z kamerą po fabrykach samochodów i sortowniach śmieci, biurach państwowych instytucji w Katarze i amerykańskich magazynach Amazonu, dumając, czy praca może być sposobem na osiągniecie dobrostanu. A jeśli tak, to jaka praca – i w jakich dawkach? No i dlaczego robota, która aż do XVIII wieku – jak opowiada jedna z bohaterek – w zasadzie na całym świecie traktowana była jako mniej lub bardziej wyrafinowana forma kary za grzechy, stała się dla współczesnych ludzi kluczowym spoiwem tożsamości? W tym kontekście film Gandiniego jest o tyle zajmujący, bo dotyczy nas wszystkich zaprzęgniętych w kierat „kultury zapierdolu”; bierze sobie jednak swoją kompleksowość aż nadto do serca, prezentując tak wiele różnorodnych podejść do „etyki pracy”, że nie udaje mu się uniknąć pułapki zdawkowych refleksji. I choć ciężko powiedzieć, by film promował jakiekolwiek stanowisko, to jednak szala sympatii zdaje się przeważać na stronę tych, którzy nie osiadają na laurach klasowych przywilejów i jednocześnie zachowują pewną obojętność względem wymogów społecznych ocen i prestiżu. Taką dążącą do własnej satysfakcji postacią jest z całą pewnością ogrodnik – ideologiczny sąsiad Hirayamy z „Perfect Days”, ale i części pokazanych w „Agencie” mieszkańców Bhutanu, którzy najbardziej cenią spacerki po okolicy, obojętni na służbę korporacyjnym panom i paniom. Wewnętrzny dobrostan zbiega się tu z poczuciem własnej wartości, ale i stabilizacją materialną, uzależnioną od panującej w danym kraju polityki. Bo choć sama kategoria szczęścia (harmonii?) w neoliberalnych systemach ma być postrzegana jako niepodległa zewnętrznym czynnikom, to wskaźniki mówią same za siebie – w końcu nie bez powodu w tegorocznym rankingu „najszczęśliwszych krajów” szczyt listy niezmiennie okupują słynące z silnego systemu socjalnego kraje skandynawskie, czyli Finlandia, Dania czy Norwegia.
W moim poczuciu w szczęściu chodzi (przynajmniej) o jeszcze jedno – otoczenie, w którym to spełnienie może być w ogóle przez człowieka odczuwane i dostrzeżone. Przychodzi mi na myśl zniszczony wydobyciem uranu indyjski stan Jharkhand pokazany w filmach „Szepty z ognia i wody” oraz „Ziemio, bądź bezpieczna”. Trudno wyobrazić sobie, aby żyjący tam ludzie byli w stanie cieszyć się życiem w oderwaniu od atrybutów ich miejsca zamieszkania: fizyczna obecność w przestrzeni rozkładu kształtuje ich świadomość, staje się nią. W nieodległym Bhutanie (kraj)obraz także występuje jako cichy świadek procesu odczarowywania mitu wiecznej szczęśliwości. To przecież nie przypadek, że rozmowy o szczęściu nieustannie przeplatane są tu widokami bhutańskich prowincji. Tak jakby teren był koniecznym warunkiem, aby dobrostan mógł się zmaterializować i osiągnąć pełnię. Tradycyjne drewniane budynki rozsiane są po malowniczych polach, dominują raczej surowy, górzysty krajobraz i rozproszone światło – wrażenie harmonii. „Agent szczęścia” to w zasadzie kino drogi, które cechuje element etnograficznej ciekawości. Nie nazwałabym go jednak voyeurystycznym, bo to patrzenie, które wyraża szacunek do oglądanego. Mityczny wręcz kontrast życia w mieście z tym na wsi narzuca się sam: w metropoliach żyje się Bhutańczykom łatwiej, bo jest mniej pracy fizycznej; na wsi z kolei, jak podkreślają, mogą być faktycznie tym, kim chcą.
Stopniowo tytułowi agenci zaczynają dostrzegać paradoksalność swojego zadania. Wraz z postępem akcji odkrywana jest też prywatność głównego bohatera Ambera, któremu także daleko do poczucia spełnienia. Czterdziestokilkuletni mężczyzna jest przekonany, że nie zazna szczęścia, dopóki nie znajdzie miłości, to znaczy – nie ożeni się. Przesadnie mu zależy, spieszy się i w zasadzie oświadcza partnerkom już na pierwszym spotkaniu, co działa na nie dość odstraszająco (zupełnie się nie dziwię). Przeszkodą okazuje się także fakt, że Amber nie ma pełni praw obywatelskich. W pewnym momencie patrzymy, jak jego niedoszła narzeczona wylatuje do Australii: miejsca, do którego w ciągu ostatnich dekad wyemigrowało wielu Bhutańczyków. Co wydarzyło się w Bhutanie, wcale tam nie zostaje – także idylliczność, uciekająca z kolejną falą zawiedzionych perspektywą dalszego życia w „najszczęśliwszym miejscu na świecie”.
Symboliczny wydaje się ostatni kadr filmu, przedstawiający zygzakowatą drogę pod górę, którą powoli wyjeżdża samochód agentów. „Nawet, jeśli ktoś cierpi, niech próbuje znaleźć szczęście” – stwierdza z offu jedna z bohaterek. Zawiłość i strome nachylenie trasy są, oczywiście, bardzo wymowne. Ta uwaga sprowadza poszukiwanie szczęścia do indywidualnego, a nie kolektywnego aktu, który mógłby mieć wywrotowy potencjał. Bo przecież „nie możemy ciągle czuć się dobrze”; i tak jak proponowanym przez Benjiego krokiem do ograniczenia społecznej znieczulicy jest uświadomienie sobie cudzego bólu, tak tutaj kluczowe wydaje się przyznanie, że szczęście to zawsze kręta ścieżka, którą jedzie się samochodem o zbyt słabym silniku. A prawda, być może, czeka na końcu drogi – tyle że pewnie nie tej, a zupełnie innej, za jeszcze jednym zakrętem, za kolejną górą. Na drogowskazy lub algorytm karmiony wskazówkami AI raczej nie ma co liczyć.