Z sektami ponoć zawsze jest tak samo: na początku miło, czujemy, że jesteśmy u siebie, docenia się nas, a dopiero później pojawia się poczucie manipulacji. Trudno w kontekście „Gargantui i Pantagruela. W opactwie Theleme” – spektaklu, który na podstawie tekstu François Rabelais’go w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu wyreżyserował Marcin Liber – mówić o sektach, choć skojarzenie to nasuwa się za sprawą miejsca akcji: jego kulturowych konotacji i panujących w nim zasad. Gdy wchodzimy na widownię Dużej Sceny, podchodzą do nas aktorzy i aktorki, by podać nam dłoń, przywitać się i wyrazić radość z faktu, że postanowiliśmy przyjść do teatru. Są przy tym nader uprzejmi i ciepło, niemal hipisowsko, usposobieni. Ich dotyk jest miły (za sprawą materiału, z którego uszyto kombinezony pokrywające niemal całe ich ciała, w tym dłonie), a ton głosu – spokojny. Czujemy się w tej sytuacji tyleż komfortowo, co dziwnie. Dlaczego właściwie jesteśmy tak witani? Czy to podstęp? O co w nim chodzi? Ukojeni przyjemną wonią kadzidełek szybko jednak przestajemy się nad tym zastanawiać.
Jesteśmy w opactwie. A właściwie za chwilę w nim będziemy, bo jeszcze formalnie nie powstało. Na wyścielonym zielonym materiałem proscenium widzimy prawie cały zespół wałbrzyskiego teatru. Aktorzy i aktorki, ubrani w identyczne fioletowe kostiumy, zróżnicowane jedynie dodatkami (biżuterią, kryzami, apaszkami), siedzą wzdłuż krawędzi sceny. Wyglądają majestatycznie, dumnie. Ich ustawienie przywodzi na myśl „Szkołę Ateńską” Rafaela albo „Ostatnią wieczerzę” Leonarda da Vinci, gdzie Platon, Arystoteles i Jezus, wpisani w kompozycję, ukazani są jako centralne figury wśród filozofów lub apostołów. Pośrodku, niczym główni bohaterowie renesansowych malowideł, znajduje się Agnieszka Kwietniewska, występująca w spektaklu jako Gargantua. Siedzi na podwyższeniu i z przejęciem, w charakterystyczny dla siebie sposób, opowiada o zaletach defekacji. Dziękując Mnichowi Janowi (Ryszard Węgrzyn) za jego waleczność w niedawno skończonej wojnie, powołuje do istnienia opactwo Theleme. Miejsce to ma być szczególne, inne niż te, które – jak stwierdza z niekrytą pogardą – rozpleniły się po całym świecie. Gargantua ustanawia klasztor na opak: świątynię hedonizmu, radości i rozkoszy, a nie wyrzeczeń i samodyscypliny. Jedyną obowiązującą w nim zasadę określać ma dewiza „czyń, co się podoba”, a na liście osób niemogących przekroczyć jego progów (przedstawionej w powieści jako napis umieszczony na bramie Theleme) znajdują się między innymi „cudaki”, „bigoty”, „mamuty stare”, „tumany”, „głąby” i „świętoszki”.
Tytułowe opactwo planowane jest tak, jakby było wyjęte spod praw rządzących światem. To przestrzeń ciągłego karnawału; oaza wolności, w której można realizować wszystkie – zwłaszcza te seksualne, tłumione przez społeczne i religijne konwenanse – pragnienia. Zdajemy sobie z tego sprawę już chwilę po założeniu przez Gargantuę owej wspólnoty, gdy bohaterowie, w rytm żywiołowej, rytmicznej muzyki (muzyka i przygotowanie wokalne: Tomasz Leszczyński), przypominającej melodie z gier typu „Super Mario Bros”, rozchodzą się po scenie i przez dłuższy czas powtarzają sekwencję ruchów przypominającą stosunek seksualny (choreografia: Paulina Jaksim). Wchodzą przy tym w relacje z różnymi obiektami oraz innymi postaciami, a nawet ze swoimi odbiciami w ustawionych z prawej strony lustrach. Obserwując ich szaleńcze działania, przedstawione jako efekt zachłyśnięcia się wolnością, trudno nie odnieść wrażenia, że mieszkańcy Theleme stworzyli sobie raj na ziemi: niczego już nie muszą, a wszystko mogą, nic i nikt ich nie ogranicza. Tymczasem rzeczywistość w opactwie nie jest tak utopijna. Wprawdzie panuje tu pełna swoboda obyczajowa, jednak – jak w każdym, nawet najbardziej postępowym i wyzwolonym społeczeństwie – obowiązuje hierarchia. Na szczycie znajduje się Mnich Jan traktowany jako nestor, którego reprezentantkami są prowadzące „tabele przyjemności” Siostry Bliźniaczki (Dorota Furmaniuk i Kinga Świeściak) oraz Policjant Pleżeru (Michał Kosela). Ustalony porządek burzy pojawienie się Nowego (Mikołaj Krzeszowiec), który zaczyna kwestionować panujące w klasztorze prawa. Wtóruje mu w tym Siostra Minetka (Angelika Cegielska), pragnąca przejąć władzę nad zakonem córka nestora. Problem w tym, że jej ojciec, choć stary, jak na złość nie umiera.
Liber wraz z Janem Czaplińskim (autorem adaptacji i dramaturgiem) stworzyli ponad dwugodzinne przedstawienie na podstawie jednego zaledwie wątku „Gargantui i Pantagruela” – koncepcji opactwa Theleme opisanej przez Rabelais’go w kilku zaledwie rozdziałach zamykających pierwszą księgę powieści. Spektakl, mimo wielu dopisanych scen i rezygnacji z wykorzystania postaci tytułowych olbrzymów jako głównych bohaterów, wydaje się wierny literackiemu pierwowzorowi – zachowuje jego styl, rubaszny język i satyryczną wymowę. Twórcy przejmują za Rabelais’m również perspektywę prowadzenia opowieści. Jak jej autor pozostają zdystansowani i krytyczni wobec rzeczywistości, nie obawiają się podważać zastanego porządku, dworować ze świętości, czym mogą – jak sądzę – wprowadzać niektórych odbiorców w zakłopotanie. Przedstawienie ma ludyczny charakter: pod względem humoru jest pozornie niewyszukane, a na wielu polach nawet antymieszczańskie. Pozwala jednak wszystkim – nawet tym, których gorszą opowieści o defekacji czy prowadzonym przez Dominę (Irenę Sierakowską) salonie BDSM – utożsamiać się ze stawianymi przez twórców diagnozami.
Stawką wałbrzyskiego spektaklu nie jest prowokacja czy krytyka kołtuńskiego społeczeństwa, a stawianie pytań o granice wolności. Literacki obraz opactwa Theleme staje się dla reżysera przyczynkiem do refleksji nad naturą ludzką w kontekście epikureizmu. Czy dla człowieka rzeczywiście najważniejsze powinno być dążenie do szczęścia? Czy hedonizm stanowi przeciwwagę dla okrucieństwa świata? Czy podążanie za swoimi pragnieniami zawsze jest etyczne? Czy powinno mieć jakieś ograniczenia? Te pytania, choć przypominają tematy szkolnych rozprawek, nie są wcale banalne. Twórcy znajdują dla nich ciekawą reprezentację sceniczną i wpisują je w nieoczywistą strukturę dramaturgiczną, opartą na wyraźnych kontrapunktach. Od samego początku kreują obraz wyidealizowanego życia w tytułowym opactwie, gdzie za nic ma się drobnomieszczańskie obyczaje, a każdy może robić to, na co ma ochotę. Bawią nas niewybredne żarty, gagi i opowieści bohaterów, śmiejemy się wraz z nimi z purytanizmu i konserwatyzmu, kibicujemy ich działaniom i czerpiemy radość z podważania przez nich kolejnych tabu.
Okazuje się, że jedynym warunkiem ucieczki od ograniczeń jest pragnienie wyswobodzenia się z gorsetu obyczaju i powinności. Dostrzegamy jednak także umowność prezentowanego świata. Zdajemy sobie sprawę, że jest on zaledwie konstruktem myślowym, stworzoną i podtrzymywaną przez postaci ideą. Przekonanie, że znaleźli raj na ziemi, zastąpiło im wiarę w siłę wyższą, a przeświadczenie o osiągnięciu pełnej wolności traktują niczym doktrynę. Tymczasem, jakby mimochodem, pojawiają się rysy i pęknięcia, będące znakiem – tak znienawidzonej przez miłujących wolność bohaterów – opresji. Ego Siostry Minetki coraz wyraźniej wpływa na jej priorytety, konieczność przyjemności zastępuje możliwość jej przeżywania („przyjemność to ciężka praca”), a radość z realizacji pasji przeradza się w katorgę (grany przez Czesława Skwarka Aktor staje się zaledwie „wyrobnikiem, klepaczem tekstów”). Wprawdzie opactwo powoływane było do istnienia jako „klasztor na opak”, o czym świadczyć miał między innymi brak panujących w nim zasad, ale i to ostatecznie podlega demaskacji: nestor, ustami Siostry Minetki, zaczyna głosić, że „przyjemność musi mieć ograniczenia”, a pojawienie się Nowego wymusza na innej postaci (Mateusz Flis) opuszczenie zgromadzenia zgodnie z zasadą zachowania energii.
Na fantazmatyczny i nietrwały charakter Thelemy wskazuje również przygotowana przez Mirka Kaczmarka scenografia. Wyścielona zielonym materiałem przestrzeń sceniczna i umieszczone w niej duże zielone sześcienne klocki (z których w jednej ze scen tworzony jest pomnik) odsyłają do uniwersum Minecrafta – popularnej survivalowej gry, polegającej na eksplorowaniu, budowaniu i niszczeniu wirtualnego świata. Miejsce to staje się dla postaci, jednocześnie przebodźcowanych i rozczarowanych swoją (nie)idealną rzeczywistością, przestrzenią „wolności zupgrejdowanej do 2.0”. To tam – w ramach majaku? koszmaru? gry? innego wariantu świata? – mogą doświadczyć niczym niezmąconej wolności. Twórcy, odwołując się do koncepcji Euthanasia Coaster, stworzonego przez litewskiego artystę Julijonasa Urbonasa projektu kolejki górskiej, która zabija swoich pasażerów, rozpisują jedną z ostatnich scen swojego spektaklu jako – ogrywaną przez cały zespół w dynamicznej sekwencji ruchowej – podróż bohaterów kolejką górską. Celem tej przejażdżki jest nie zabawa, a dobrowolna śmierć. Nawiązanie do Euthanasia Coaster stanowi kolejny poziom demaskacji rzekomej wolności mieszkańców Theleme. Czy w ich opactwie można decydować o własnej śmierci? A jeśli tak nie jest, czy ich wolność jest całkowita? Czy, jeśli ktoś z mieszkańców tego świata zapragnąłby nie żyć, mógłby poddać się eutanazji? Kto miałby właściwie o tym decydować? Przedstawienie, niemal pod sam koniec, zwraca uwagę na nieobecne w nim wcześniej znaczenia – przestaje traktować o niewinnej zabawie i wybrzmiewać absurdem oraz groteską, a zaczyna odnosić się do poważnych w tonie zagadnień filozoficznych i społecznych. Postawione wyżej pytania nie znajdują odpowiedzi, ale bynajmniej nie ulegają zapomnieniu – publiczność pozostaje z nimi na długo po wyjściu z teatru.
Wybrzmiewający w zamknięciu przedstawienia temat pozwala na zestawienie spektaklu realizacji Libera z innymi szeroko omawianymi w ostatnim czasie przedstawieniami dotyczącymi prawa do eutanazji – „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuje” Mateusza Pakuły z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Katowicach oraz „I’m Nowhere / Znikanie” Norberta Rakowskiego z Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Żadna z tych produkcji nie agituje widzów, nie nawołuje do rewidowania własnych poglądów ani weryfikacji respektowanych systemów moralnych. Wszystkie wykorzystują podobny potencjał polityczny: wyposażają publiczność w szereg argumentów na rzecz zrozumienia jednostkowych decyzji i możliwych powodów przemawiających za legalizacją śmierci z wyboru. Pakuła osiąga to poprzez ekspozycję przejmującego, pozbawionego sensu cierpienia bohaterów; Rakowski – za sprawą konceptualnie przemyślanych zabiegów dramaturgicznych, wymuszających na odbiorcy mimowolne uznanie i akceptację cudzych wyborów; Liber zaś poprzez wzbogacenie prezentowanej opowieści o przekonujące konteksty filozoficzne.
„Gargantua i Pantagruel. W opactwie Theleme” to spektakl, który pod pozorem dobrej, jubileuszowej zabawy (premiera stanowiła główny punkt obchodów sześćdziesięciolecia wałbrzyskiego teatru), przez niewybredne żarty i dworowanie z purytanizmu stawia poważne pytania dotyczące ludzkiej natury. Jego twórcy zastanawiają się nie nad tym, jak być szczęśliwym, lecz nad tym, czy w ogóle osiągnąć można szczęście, funkcjonując w społeczeństwie podporządkowanym opresyjnym zwyczajom, regułom, zakazom i nakazom. Reżyser unika udzielenia jednoznacznej odpowiedzi, nie stawia jednoznacznych diagnoz i nie próbuje pouczać widza. Zamiast tego pokazuje, jak nietrwałe i umowne są wszelkie systemy wartości, o które tak często prowadzimy zacięte spory. Osiemnastoosobowy zespół aktorski z przekonaniem podąża za jego intuicjami, celnie je realizując. Niektóre postaci wydają się korzystać z doświadczeń wykonawców (bardzo wiarygodny, zwłaszcza w scenie egzaminu, Skwarek w roli Aktora), a w pamięć zapadają świetne role Cegielskiej, Flisa i Krzeszowca.
Przedstawienie, tak jak utwór Rabelais’go, intryguje rozmachem, celnością satyry, wielością wątków, różnorodnością stylistyk i nawiązań kulturowych (na przykład spolszczona wersja piosenki „Happy” Pharrella Williamsa, powracająca w spektaklu bodaj dwukrotnie, poszerza jego wymowę o kolejny ciekawy kontekst – wywieraną między innymi przez media społecznościowe i reklamy presję nieustannego manifestowania odczuwanego szczęścia i spełnienia). W zderzaniu powagi z zabawą, pochwały życia z refleksją nad prawem do jego przerywania oraz prostego (czasem nawet prostackiego) humoru z głębią myśli twórcom udało się znaleźć interesujący sposób na adaptację monumentalnej powieści, w którą włączyli wiele własnych spostrzeżeń. Reżyser potrafi przyciągnąć uwagę publiczności, niemal bez przerwy ją zaskakując. Siedząc na widowni, czujemy się jak na rollercoasterze: gdy gotowi jesteśmy uznać, że całe przedstawienie podporządkowane jest zabawie, robi się poważnie, a gdy pomyślimy, że skończyły się żarty (bo na przykład po scenie o eutanazji nie wypada już z niczego dworować), pojawi się niezawodna Kwietniewska, by ponownie zachwalać zalety defekacji: „Pierdu-pierdu, beku-beku, dobrze wysraj się człowieku”. Czyżby nie było lepszej rady na udane życie? A może kluczem do niego jest właśnie znalezienie balansu, który w „Gargantui i Pantagruelu. W opactwie Theleme” jest efektem przemieszania powagi z błazenadą? Każdy musi zdecydować sam, co przyjmuje – choć akcja spektaklu rozgrywa się w murach fikcyjnego opactwa, a widzowie pozostają zanurzeni przez cały czas w oparach kadzideł, to brak tu kaznodziei. Na szczęście w spektaklu Libera i Czaplińskiego nikt nie głosi uniwersalnych recept na szczęście.