Nr 25/2023 Na moment

Z Kostiantynem Vasiukovem, reżyserem zrealizowanego w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu spektaklu „Morze zostanie” oraz Kateryną Vasiukovą – aktorką, która wzięła udział w tym przedstawieniu – rozmawia Aneta Głowacka

 

Aneta Głowacka: Co oznacza dla Was data 24 lutego 2022 roku?

Kostiantyn Vasiukov: Dzisiaj myślę o tym dniu inaczej niż kiedyś. 24 lutego zmienił w moim życiu wszystko, ale trzeba pamiętać, że to nie był początek wojny, tylko jej nowy etap. Wojna zaczęła się w 2014 roku od okupacji Krymu i wkroczenia wojsk rosyjskich do Donbasu. Już wtedy myślałem o tym, jak uratować dziecko, rodzinę i przyszłą żonę. Po 2014 roku, kiedy na kolejne sześć lat konflikt z Rosją został na pewien czas zamrożony, żyliśmy ze świadomością, że wojna jest trochę dalej od nas. Wróciło wrażenie normalności. Wstydzę się tego, co wtedy czułem – dziś lepiej rozumiem sytuację ludzi, którzy dziewięć lat temu musieli opuścić swoje domy i miasta. 24 lutego poczułem to samo, co oni. Tego dnia na zawsze zmieniło się moje życie, życie mojego kraju i całego świata.

Pamiętacie, co robiliście tego dnia?

Kostiantyn: Przeżywaliśmy wówczas ogromny stres. Ani ja, ani moje dzieci nigdy tego dnia nie zapomnimy, tak jak moja babcia nigdy nie zapomniała Wielkiego Głodu. Kiedy rozpoczęła się inwazja, byłem w Kijowie, a Katia z rodziną w Charkowie. Dzieląca nas odległość wywoływała wrażenie bezradności. Tego dnia w Kijowie miała odbyć się publiczna dyskusja na temat mojego spektaklu „Narkomanty”, który mówi o Związku Radzieckim i narodowej pamięci. Ważne dla mnie wydarzenie, które nie doszło do skutku. Przyjaciółce z teatru cudem, bo nie było już miejsc, udało się kupić dla mnie bilet kolejowy do Charkowa. Po powrocie do miasta i rodziny poczułem się odrobinę lepiej. Katia była w domu ze starszym synem, a pozostałe dzieci – u krewnych. Mamy bardzo dużą, patchworkową rodzinę, którą musieliśmy szybko zebrać z różnych miejsc, podczas gdy miasto było już bombardowane.

Kateryna Vasiukova: Dzień wcześniej miałam wieczorną próbę do spektaklu „Matka Courage” według Bertolta Brechta. Grałam wymyśloną przez reżyserkę postać, która nazwana została Wojna. Całość była po ukraińsku, ale na początku spektaklu miałam przeczytać wiersz w języku rosyjskim. Czuliśmy, że idzie do nas wojenna fala, a równocześnie mieliśmy nadzieję, że może nas ominie.

Kiedy po raz pierwszy pomyśleliście, że wojna może objąć cały kraj?

Kostiantyn: Coś wisiało w powietrzu już pod koniec 2021 roku, kiedy odbyła się premiera „Narkomantów”.

Kateryna: O wojnie mówiło się czasem w formie żartu, a czasem poważnie. Być może dlatego, że jesteśmy artystami, nie chcieliśmy w nią wierzyć. Uważaliśmy za irracjonalne, że powinniśmy być spakowani i gotowi na wyjazd. Kiedy 23 lutego wracałam do domu, cały czas myślałam, jak powiedzieć ten wiersz po rosyjsku. Cały kraj szykował się do wojny, a ja powtarzałam tekst. To wydawało mi się wtedy najważniejsze. Następnego dnia próba miała zacząć się o jedenastej. Tymczasem, około czwartej nad ranem, rozpoczęła się wojna. Mieszkamy w okolicach Charkowa, więc niczego nie słyszałam. Dopiero kilka godzin później zobaczyłam mnóstwo nieodebranych połączeń i esemesów. Dodzwoniłam się do Kostii, który powiedział mi, co się dzieje. W tamtej chwili czas jakby się zatrzymał. Miałam wrażenie, że kolejne godziny i dni zamieniły się w jeden długi dzień, który trwał aż do naszego przyjazdu do Sosnowca.

Co się robi, kiedy wybucha wojna?

Kateryna: W takiej sytuacji nie wiesz, co robić, ale wiesz, że nie możesz się zatrzymać. Pamiętam jakieś piwnice, pociągi, wodę, jedzenie, pieluchy, dzieci – wszystko zlewa się w jedną całość. W Polsce zaczął się nowy etap w moim życiu. Potrzebowałam jednak sporo czasu, żeby zrozumieć, że jestem w bezpiecznym miejscu. Nie słyszałam alarmów i wiedziałam, że tu nie ma bombardowań, a jednak początkowo bałam się wychodzić z mieszkania. Zabroniłam tego też dzieciom. One postrzegały to zupełnie inaczej. Były ciekawe; przyjechały do nowego kraju i chciały go poznawać.

Kostiantyn: To, co zaczęło się wtedy i co do dzisiaj dzieje się w Ukrainie, nieprzerwanie jest w nas. Jednego dnia ginie twój przyjaciel, innego – bombardowane jest jakieś miasto. Dzieli nas przestrzeń, ale wojna nie zniknęła z naszego życia. Zostaliśmy w Polsce, bo chcemy zapewnić bezpieczeństwo i normalne życie naszym dzieciom, ale równocześnie, każdego dnia, chciałbym być w Ukrainie.

Kateryna: Z kolei mój brat, który ma piętnaście lat, nie pamięta już niektórych zdarzeń z początku wojny. Wiele wyparł ze świadomości. To mnie przeraża.

Powiedzieliście, że spodziewaliście się wojny. Czy państwo Was jakoś do tego przygotowywało?

Kateryna: Tak. W mediach pojawiły się informacje, żeby spakować plecak z jedzeniem, dokumentami, latarką, powerbankiem czy lekami. Ogłoszono listę przedmiotów, które należy mieć przy sobie.

Kostiantyn: Sugerowano też, żebyśmy w piwnicach zabezpieczyli dostęp do światła, wody i kilku innych potrzebnych rzeczy. To zorganizowałem, ale plecaka nie przygotowaliśmy.

Kateryna: Gdybym spakowała taki plecak, byłby to znak mojej wiary, że nadchodzi wojna. A ja w to nie chciałam wierzyć. Spakowanie plecaka zabiera dwie godziny, a kiedy w końcu musiałam to zrobić, miałam tylko piętnaście minut. W dodatku w domu nie było nic: nie miałam wody, jedzenia ani leków. Dzisiaj wiem, że trzeba było słuchać zaleceń.

Kostiantyn: Katia powiedziała, że pierwsze dni zlały się jej w jeden dzień. Miałem podobne wrażenie. 24 lutego wyprawiłem Katię, dzieci i psa do Lwowa, a sam zabrałem pierwszą żonę i nasze dzieci do Teatru Lalek, gdzie nasi przyjaciele świadczyli pomoc humanitarną. W ogromnej piwnicy tego budynku ukrywaliśmy się przez dwa albo trzy dni – do pierwszego marca, kiedy rakieta trafiła w budynek administracji publicznej w sąsiedztwie. Zrozumiałem wtedy, że nie jest to bezpieczne miejsce.

Kateryna: Piwnice są bezpieczne, jeśli rakiety uderzają gdzieś obok. Ale jeśli niszczą górną część budynku, możesz zginąć pod gruzami.

Kostiantyn: W teatrze wprowadzono bardzo surową dyscyplinę. Nie mogliśmy z niego wychodzić, a gdy włączał się alarm, schodziliśmy do piwnicy. Na teatralnym podwórku, gdzie trzymaliśmy straże, nie można było rozmawiać. Porozumiewaliśmy się szeptem albo dawaliśmy sobie znaki. Papierosy paliliśmy tak, żeby nie było widać ognia. Teatr jest w centrum miasta. Nieraz słyszeliśmy rosyjskich żołnierzy i odgłosy ich broni. Jestem wdzięczny obrońcom Charkowa, że odepchnęli ich na granice miasta.

Katia pojechała do Lwowa, Ty zostałeś w Charkowie. Co wydarzyło się potem?

Kostiantyn: Kiedy zrozumiałem, że w Charkowie nie jest bezpiecznie, zabrałem dzieci, byłą żonę i żonę mojego taty na dworzec kolejowy, myśląc o wyjeździe do Lwowa. Na dworcu było piekło; pociągi nabite ludźmi, zwierzętami i walizkami. Wcześniej sceny deportacji albo ewakuacji widziałem tylko w filmach, teraz zobaczyłem je na żywo. Było tak dużo ludzi, że niemal nie było czym oddychać. Bałem się, że tłum zgniecie dzieci. Charków to półtoramilionowe miasto. Na dworcu głównym był tłum, a pociągów – tylko kilka.

Kateryna: …pociągi szczęścia.

Kostiantyn: Cały dzień czekaliśmy na możliwość wejścia do któregoś z nich. Gdy byliśmy już na peronie, nadleciały samoloty i musieliśmy zbiec do schronu. Ludzie spali na walizkach. Było zimno. Chciałem zostać w Charkowie, ale fala tłumu wniosła mnie do wagonu. Dziś myślę, że stało się dobrze, bo nie wiem, jak dziewczyny dojechałyby do Lwowa beze mnie. Jechaliśmy trzydzieści godzin – zazwyczaj taka podróż trwa dwadzieścia – a ja przez cały ten czas stałem. Moja była żona położyła się na półce bagażowej razem z psem i przeleżała tam całą podróż. Ja znalazłem się w przedziale obsługi pociągu. Zazwyczaj przebywają w nim dwie osoby, a nas było dziesięcioro. Za toaletę służyło nam wiadro.

Kateryna: W przygotowanym w koprodukcji Teatru Śląskiego, Teatru Miejskiego w Gliwicach oraz Teatru Małego w Tychach spektaklu „5:00.UA” w reżyserii Yulii Maslak mam taką scenę z wiadrem. To historia Kostii.

Kostiantyn: Dojechaliśmy do Lwowa i spotkaliśmy się z Katią w domu naszych przyjaciół pod miastem, gdzie schroniło się wiele osób. Przez cały tydzień żyłem w napięciu, nie czułem strachu i nie pozwalałem sobie na rozmyślania. Kiedy dojechaliśmy do Lwowa, poczułem ogromną ulgę. Wtedy się popłakałem.

Jak ludzie we Lwowie reagowali na to, co się dzieje?

Kostiantyn: Pomagali. Wszędzie było mnóstwo wolontariuszy. Dostawaliśmy wodę, jedzenie, leki. Ludzie, którzy mieli wcześniej prorosyjskie poglądy, zmieniali zdanie. Cały kraj angażował się w pomoc.

Jak udało się Wam przyjechać do Polski?

Kostiantyn: Byliśmy w kontakcie z Oleną Apchel, reżyserką teatralną, która pod koniec 2021 roku zrobiła spektakl w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Ona zorganizowała dwa samochody, które przyjechały po nas do Lwowa. Jesteśmy jej za to bardzo wdzięczni. Te samochody zabrały Katię, moją poprzednią żonę z mamą i czwórkę dzieci.

Kateryna: Samochody, które po nas przyjechały, miały polskie numery, dzięki czemu nie musieliśmy stać w kolejce na granicy. Ludzie w samochodach ukraińskich czekali w zimnie nawet tydzień.

Kostiantyn: Sam zostałem we Lwowie, gdzie razem z innymi uchodźcami założyliśmy niezależny Teatr Warta. Wyreżyserowałem tam spektakl „Ona wojna”. Potem wróciłem do Charkowa, żeby pozałatwiać różne sprawy i przygotować się do wyjazdu. Najpierw znalazłem się w Norymberdze, dokąd nasz spektakl został zaproszony na festiwal, a we wrześniu dotarłem do Polski. Tak zaczął się nowy etap mojego życia. Katia była już wtedy po rezydencji w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu i projekcie w Teatrze Śląskim w Katowicach. W Sosnowcu, we współpracy z Teatrem Zagłębia, tworzymy dalszą historię – założonego w Charkowie i działającego w przestrzeni Akademii Sztuk Wizualnych – niezależnego Teatru Publicyst.

Produkcje, w których wzięła udział Katia, to spektakle „Czuję do ciebie miętę” w Teatrze Zagłębia, który zrobiłaś z Niną Zakharovą, oraz „5:00.UA” w Teatrze Śląskim w Katowicach.

Kateryna: Pracowałyśmy nad tymi przedstawieniami niemal równocześnie. W tamtym czasie zastanawiałam się, czy mam prawo grać. Czy ktokolwiek potrzebuje tych spektakli. Na pierwsze spotkanie związane ze spektaklem „5:00.UA” przyjechało wiele kobiet. Atmosfera przypominała casting. A na castingu musisz być przygotowana i uśmiechnięta. Wiele aktorek opowiadało, skąd są i w jakim teatrze pracują. A ja ciągle myślałam, że tam jest przecież wojna i nie ma żadnego teatru! Nie byłam gotowa normalnie pracować.

Kostiantyn: Wszystko, co miało wcześniej wartość, nagle ją straciło. Sens widzieliśmy tylko w walce albo w pomaganiu. Przez pierwsze półtora miesiąca ataków na całym terytorium Ukrainy pracowałem wyłącznie jako wolontariusz, organizowałem pomoc, koordynowałem działania, zajmowałem się logistyką. Dopiero potem wróciłem do teatru.

Kateryna: Jak masz jakiś nieartystyczny zawód, to – jeśli znajomość języka nie jest przeszkodą – możesz go wykonywać też w innym kraju. Myślę, że gdybym była na przykład lekarką, może łatwiej byłoby mi się odnaleźć. Ale jestem aktorką. Umiem jedynie pracować na scenie. Komu to teraz potrzebne? Co mogę robić w innym kraju? Podczas pierwszej rozmowy z Jackiem Jabrzykiem, dyrektorem teatru w Sosnowcu, powiedziałam, że mogę sprzedawać bilety albo sprzątać. A on powiedział: „Spokojnie, odpoczywaj”. A potem zdarzył się spektakl „5:00.UA” w Teatrze Śląskim.

Po przyjeździe Kostii do Polski zaczęliście w Sosnowcu pracę nad przedstawieniem „Morze zostanie”. To trzeci ukraiński spektakl, w którym bierzesz udział?

Kateryna: Tak, choć temat ukraiński grałam też w „Łaskawych” w reżyserii Mai Kleczewskiej, „Zanurzeniu” Marcina Wierzchowskiego i w „Węgla nie ma” w reżyserii Jacka Jabrzyka. Chociaż nikt nie powie mi tego wprost, jestem świadoma – i nie czuję się z tym źle – że ludzie kojarzą mnie z wojną. Ta wojna wciąż trwa. Wszystkie spektakle, w których wzięłam udział w Polsce, są w jakimś sensie o wojnie.

O wojnie opowiada też „Morze zostanie” – wyreżyserowany przez Kostiantyna w Teatrze Zagłębia spektakl, do którego tekst napisał Oleh Myhajlov. Premiera odbyła się 4 listopada.

Kostiantyn: Czego bym teraz nie zrobił, będzie dotyczyło wojny, bo ona cały czas jest w mojej głowie, w moim telefonie i w moim życiu. „Morze zostanie” nie jest spektaklem dokumentalnym, opartym na losach konkretnych ludzi czy historii konkretnych miejsc. To spektakl o stanie świadomości. O tym, czym dla człowieka jest doświadczenie wojny. Jest w nim miejsce na namysł o wojnie w Ukrainie, ale też i o innych wojnach.

spektakl "Morze zostanie" | fot. Jeremi Astaszow

Wspomniałeś, że na początku pobytu we Lwowie, kiedy pracowałeś jako wolontariusz, nie myślałeś o pracy artystycznej. Dla Ciebie, Katiu, praca w teatrze po przyjeździe do Polski też było niełatwym doświadczeniem. Ostatecznie jednak oboje pracujecie w teatrze. Co daje Wam ta praca w kontekście wojny?

Kostiantyn: Oddzielam to, czym teatr jest dla mnie jako człowieka, od tego, czym jest dla mnie jako obywatela kraju, na terenie którego toczy się wojna. W pierwszym przypadku teatr to moja ulubiona forma pracy, którą chyba umiem wykonywać. W drugim – przestrzeń do wypowiedzi politycznej. Najlepsze efekty przynosi połączenie perspektywy osobistej i obywatelskiej. Mój teatr uważam za rodzaj dyplomacji, którą mogę wspierać swój kraj. Wierzę, że sztuka ma wpływ na politykę. Widz, którego poruszy spektakl, może zaangażować się w pomoc Ukrainie albo oczekiwać jakichś działań od swojego rządu. Tak tworzy się łańcuszek wpływu. Moja praca to tylko kropla w morzu, ale z takich kropel składa się ocean.

„Morze zostanie” to spektakl zrealizowany przez artystów i artystki z Ukrainy, w którym grają polscy aktorzy i aktorki. Kim są jego współtwórcy?

Kostiantyn: Oprócz osób występujących na scenie mamy jeszcze dwie ukraińskie aktorki – Katię i Ninę Zakharovą – które obecne są na nagraniu, bo z powodów technicznych nie mogły wziąć udziału w spektaklu na żywo. Kiedy podczas pracy zdecydowaliśmy o wykorzystaniu poezji, od razu pomyślałem o nich obu. Idea spektaklu narodziła się jeszcze w Ukrainie. Od niemieckiej organizacji Gesellschaft zur Verwertung von Leistungsschutzrechten otrzymałem fundusze na pomoc artystom i zespołowi technicznemu mojego teatru. Umówiliśmy się, że część tych pieniędzy przeznaczymy na kolejny projekt, który będzie realizowany w Ukrainie. Tak się jednak nie stało, ponieważ znalazłem się w Polsce. W rocznicę rosyjskiej inwazji pokazałem w Sosnowcu spektakl „Ona wojna” – koprodukcję Teatru Publicyst z Charkowa i Teatru Warta ze Lwowa. Później, wspólnie z dyrekcją Teatru Zagłębia, zdecydowaliśmy, że spektakl „Morze zostanie” także zrobimy w Sosnowcu. Z Instytutu Teatralnego w Warszawie w ramach programu rezydencji artystycznych dla twórców z Ukrainy i Białorusi otrzymaliśmy cztery stypendia: dla reżysera, scenografki, choreografki i kompozytora.

Co teraz robią scenografka Polina Kuznetsova, Inna Falkova odpowiedzialna za choreografię i kompozytor Volodymyr Ponikarovskyi?

Kostiantyn: Poza Volodymyrem, który jeszcze przed wojną przyjechał do Wrocławia, wszyscy wrócili do Ukrainy, do Charkowa i Kijowa, gdzie przebywa również Denys Beliajew, artysta wizualny, który przygotował wideo do naszego spektaklu. Ivanna Skyba-Yakubova – której wiersze wykorzystaliśmy w spektaklu – choć cały czas bierze udział w różnych międzynarodowych spotkaniach w Polsce, Serbii, w Czechach i w Niemczech, mieszka w Charkowie, gdzie pracuje jako animatorka kultury, kuratorka i menedżerka sztuki. Inna Falkova, która jest nie tylko choreografką, ale też performerką i trenerką personalną, wykonuje dzisiaj pracę psycholożki i psychoterapeutki. Jako wolontariuszka pomaga mieszkańcom z terenów przyfrontowych i z miejscowości wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji. W podróżach towarzyszy jej mąż, fotograf, który dokumentuje jej pracę. Jego zdjęcia zaprezentowaliśmy w foyer teatru w dniu premiery.

Czy pracując nad spektaklem, korzystaliście z terapeutycznych doświadczeń Inny Falkovej?

Kostiantyn: Tak. Jej opowieści były ważnym materiałem dla zespołu. Inspirowały między innymi nastrój konkretnych scen i postaci. Inna odkrywała przed nami wewnętrzne napięcia, które odczuwa człowiek doświadczający traumy. Mówiła na przykład, że osoby z zespołem stresu pourazowego beznamiętnie relacjonują swoje przeżycia, często podając dużo detali. Na przykład matka, której córkę zgwałcili rosyjscy żołnierze, może opowiadać o tym z detalami i bez emocji, co wydaje się dziwne.

Kateryna: Nie wszyscy w Ukrainie chcą mówić o swoich przeżyciach. Czasem w mediach społecznościowych widzę apele z miast położonych na wyzwolonych terenach o zgłaszanie przestępstw, przypadków przemocy czy morderstw dokonanych przez Rosjan, bo ludzie tego nie robią. Może myślą, że o tym nie należy mówić? Swoje doświadczenia Inna wykorzystała, projektując ruch sceniczny, który nie jest oparty na dynamice, tylko na statyczności. Za napięciem w ciele postaci stoi coś, co nie zostaje wypowiedziane: trudne przeżycia, może przemoc. Inna opowiadała, że rzeczywistość na terenach wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji wygląda zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażamy albo znamy z filmów. Na ulicach spotyka się kobiety, które mają pomalowane paznokcie, zrobione fryzury i są ładnie ubrane. Chociaż doświadczyły strasznych rzeczy i żyją pośród gruzów, próbują wrócić do dawnego życia. Czytałam kiedyś historię kobiety, która w czasie bombardowań gotowała wykwintne dania. Twierdziła, że było to jej potrzebne, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Ja też mam swoje rytuały z poprzedniego życia i bardzo ważne jest dla mnie ich powtarzanie. To mnie uspokaja.

Kiedyś powiedziałaś, że po przyjeździe do Polski zastanawiałaś się, czy możesz malować usta, skoro jesteś uchodźczynią, a w Ukrainie toczy się wojna.

Kateryna: To, czy mam pomalowane usta, czy nie, nie zmieni faktu, że jakiś żołnierz śpi teraz na ziemi i w każdej chwili może zginąć.

Kostiantyn: Na początku wiele kobiet mówiło, że nie mają prawa pięknie wyglądać, bo jest wojna. Potem decyzję o malowaniu się podejmowało coraz więcej z nich. Mówimy o tym w spektaklu „Ona wojna”. Pada w nim zdanie, że wszystkie kobiety mają prawo wyglądać tak, jak chcą.

Kateryna: Oprócz tego, że pomagamy wojsku i krajowi, musimy też pomóc sobie. Trzeba jakoś poradzić sobie z trudnymi doświadczeniami. Nie mogę jednak powiedzieć, że sama już to zrobiłam.

Kostiantyn: Muszę wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie naszych działań – to zbiórka pieniędzy na samochody, drony, amunicję.

Kateryna: Najczęściej zbieramy pieniądze dla ludzi, z którymi pracowaliśmy, bo wtedy czujemy, że dotyczy to konkretnej osoby. Kiedy pisze do mnie ktoś, z kim grałam w spektaklu, że jest ranny albo nie ma broni, czuję, że już nie chcę szminki. Większą wartość ma wsparcie takiej osoby.

Kostiantyn: Podczas wieczoru premierowego zbieraliśmy pieniądze dla naszego kolegi, reżysera teatralnego, który walczy teraz na froncie. Inny aktor z Teatru Publicyst został zmobilizowany i uczył się strzelać. Potrzebował amunicji. Zebraliśmy dla niego środki na amunicję i odpowiednią odzież. Po miesiącu napisał do mnie, że wysyłają go na front. Trzy dni później dowiedzieliśmy się, że Anton nie żyje.

Wasi znajomi z teatru zostali w Ukrainie, są na froncie? Czy raczej wyjechali z kraju?

Kateryna: Dużo osób wyjechało, ale niewiele z nich pracuje w teatrach poza Ukrainą. Kilka moich znajomych otworzyło ukraińską scenę przy Instytucie im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu. Wiele świetnych aktorek z mojego teatru pracuje, ale nie zajmuje się sztuką. Ja należę do nielicznych wyjątków, bo mam etat w teatrze instytucjonalnym. Niektóre osoby wróciły do kraju. W pewnym momencie musisz zdecydować, czy chcesz być z mężem i dzieckiem w kraju, w którym toczy się wojna, czy jednak wyjeżdżasz, mając świadomość, że twój związek może się rozpaść.

Kostiantyn: Życie rodzin we Lwowie czy w Kijowie jest dzisiaj zupełnie inne niż w Charkowie. W większej odległości od frontu ludzie wiodą w miarę normalne życie. W Charkowie cały czas zastanawiasz się, czy nie spotka cię coś złego. To wpływa na ludzi. Część przyjaciół z naszego miasta wyjechała do Lwowa, pracują w tamtejszych teatrach. Władze lokalne w Charkowie zdecydowały o zamknięciu teatrów. To absurd, bo inne instytucje publiczne działają: organizuje się koncerty, wystawy, są otwarte galerie handlowe i sklepy.

Dlaczego teatry nie mogą funkcjonować?

Kostiantyn: Politycy twierdzą, że to niebezpieczne, bo w czasie przedstawienia w jednym miejscu zbiera się wiele osób. A przecież na koncert przychodzą nawet tysiące ludzi. Inaczej jest w Chersoniu. To miasto bombardowane niemal każdego dnia, a teatry tam pracują.

Kateryna: Artyści w Charkowie szukają różnych możliwości wykonywania swojej pracy: grają w schronach, w metrze… Częściowo rozumiem decyzję władz, choć – gdyby była konsekwentna – należałoby zamknąć również kina czy galerie handlowe. Bałabym się pójść z dzieckiem do teatru w Charkowie. Kiedy byłam ostatnio w tym mieście, unikałam dużych skupisk ludzi, bo w takiej grupie może trafić się osoba, która wskaże Rosjanom, gdzie należy wysłać rakietę.

Kostiantyn: W wiosce Groza ludzie zebrali się na pogrzebie, a ktoś z miejscowych doniósł o tym i rakieta spadła na wioskę. Zginęło sześćdziesiąt osób.

Kateryna: Moi znajomi urządzali wesele, na które nie mogłam pojechać, bo akurat pracowałam. Ale wiedziałam, że nie jestem gotowa na dołączenie do dużej grupy. Kiedy w internecie oglądałam relację z tego wydarzenia, choć widziałam, że goście dobrze się bawią, bałam się, czy nic im się nie stanie. Mój niepokój był większy, ponieważ to była para z teatru, który udziela pomocy żołnierzom oraz cywilom i na weselu było dużo osób, które Rosjanie uważają za wrogów.

Kostiantyn: Po zrobieniu spektaklu „Ona wojna”, dostaliśmy grant umożliwiający pokazanie go w różnych miejscach. Byliśmy w siedmiu miastach w Ukrainie, również w Charkowie, bo prezentacja w tym mieście była dla mnie bardzo ważna. Zagraliśmy w klubie, który mieści się w piwnicy. Tam czuliśmy się bezpiecznie.

Kateryna: W dniu pokazu zbombardowana została jedna z okolicznych ulic. Zginęło pięćdziesiąt siedem osób. Uważam, że nie można grać spektaklu, gdy obok giną ludzie. Jednak kiedy rozmawiam o tym z przyjaciółmi z Ukrainy, czuję, że ja, będąc w Polsce, nie mam prawa o tym decydować. Kostia jest zdania, że trzeba robić teatr w czasie wojny. Że ludzie tego potrzebują.

Kostiantyn: Przed występem w Charkowie zadzwoniłem do przyjaciół z teatru, którzy pracują jako wolontariusze, z pytaniem, co mam robić. Odpowiedzieli, że wszyscy są świadomi, w jakim mieście żyją. Wiedzą, że trwa wojna. Nasz pokaz odbył się 1 września zeszłego roku, kiedy sytuacja była jeszcze niepewna. Nasz spektakl był jednym z pierwszych od początku inwazji. Dopiero później pojawiło się więcej wydarzeń artystycznych dla mieszkańców Charkowa.

W jaki sposób informowaliście widzów o spektaklu?

Kateryna: Za pośrednictwem mediów społecznościowych. W tamtym czasie nie wywieszano żadnych afiszy ani informacji o wydarzeniach, unikając oznaczania miejsc, w które Rosjanie mogliby wysłać rakietę.

Robiliście jakąś selekcję? Sprawdzaliście, kto przychodzi?

Kostiantyn: Sala, w której graliśmy, nie jest duża. Na przedstawienie przyszły osoby z naszego środowiska.

Kateryna: Jeśli chciałaś dostać bilet na spektakl, musiałaś skontaktować się z administratorem konta społecznościowego. On podawał adres.

Zapytam szerzej: czemu służy teatr w czasie wojny?

Kateryna: Pozwala wrócić do normalności.

Kostiantyn: Gdy w pierwszym miesiącu inwazji byłem we Lwowie, wszyscy zastanawialiśmy się, czy teatr jest teraz potrzebny. Czy mamy prawo mówić cokolwiek naszą sztuką. Zrobiliśmy performans oparty na naszych doświadczeniach, po którym odbyła się dyskusja z publicznością. Widzowie potwierdzili, że tego potrzebują. Robienie teatru w czasie wojny to także walka, choć toczy się w innym wymiarze. Sztuka wpływa na świadomość ludzi. Jest smakiem poprzedniego życia. Nie mam prawa mówić jak terapeuta, ale dostrzegam pozytywny wpływ teatru na ludzi w czasie wojny.

Kateryna: Ta praca potrzebna jest też aktorom.

Co daje Wam praca w teatrze w Polsce?

Kostiantyn: Na razie nie mam stałej pracy w teatrze. Ale przygotowując spektakl „Morze zostanie” w Teatrze Zagłębia, czułem satysfakcję. Dzisiaj dyskusja o wojnie, która dotyka wszystkich, nawet jeśli nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, jest niezwykle ważna. Praca nad spektaklem pozwoliła mi zdobyć nowe doświadczenia, kontakty i możliwości rozwoju zawodowego. Stypendium Instytutu Teatralnego zapewniło mi poczucie bezpieczeństwa finansowego. Teraz to już przeszłość. Dziś tylko etat Katii w Teatrze Śląskim pozwala naszej rodzinie przetrwać.

A co polskie teatry mogą zrobić dla ukraińskich artystów? Czego byście od nich oczekiwali?

Kostiantyn: W Ukrainie reżyser jest na etacie. Nie wiem jeszcze, jak działa system teatralny w Polsce. W jaki sposób, jako reżyser, mogę nawiązać współpracę z teatrem? Czy powinienem chodzić od instytucji do instytucji i proponować swoją pracę, czy raczej wysyłać maile, a może robić jeszcze coś innego? Byłbym wdzięczny polskim teatrom, gdyby zaczęły współpracować również z ukraińskim reżyserami.

Kateryna: Z trzynastu aktorek, które brały udział w spektaklu „5:00.UA”, jedna pracuje jako nauczycielka w szkole muzycznej, jedna jest kompozytorką – to jej podstawowy zawód – a jedna bierze udział w projekcie rezydencjalnym Instytutu Teatralnego. Ja i Nina Zakharova mamy etaty w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pozostałe dziewczyny albo zostały w Polsce i nie pracują w zawodzie, albo wróciły do Ukrainy. Zaczynając pracę nad „5:00.UA”, nie sądziłam, że trafię na stałe do teatru. Dzięki temu, że tak się stało, mogę powiedzieć, że mam wszystko. W pracy dostaję bardzo dużo wsparcia i czuję akceptację. Reżyserzy twierdzą, że nie przeszkadza im mój akcent. Wiem, że moja sytuacja jest wyjątkowa. Często myślę o innych osobach, które chciałyby pracować w takim miejscu, ale nie słyszałam na przykład o castingach, dzięki którym mogłyby dostać propozycję zagrania jakiejś roli.

Kostiantyn: Są stypendia, rezydencje. Przed premierą spektaklu „Morze zostanie” byliśmy na miesięcznej rezydencji w Domu Ukraińskim w Przemyślu, gdzie przygotowaliśmy część tego przedstawienia. Brakuje jednak możliwości stałego zatrudnienia, perspektywy dłuższej współpracy, czegoś, co dawałoby poczucie bezpieczeństwa.

Kateryna: Gdyby każda instytucja pomogła dwóm osobom, jak zrobił to Teatr Śląski albo Teatr Zagłębia, który dał nam służbowe mieszkanie, to byłoby już bardzo dużo.