Jedna z najbardziej charakterystycznych scen „Lśnienia” Stanleya Kubricka ma miejsce w ogromnej sali balowej. Jack Torrance, który w opuszczonym hotelu Overlook pracuje jako stróż, odwiedza ją dwukrotnie. Za pierwszym razem jest pełna ludzi, gdy zaś pojawia się w niej ponownie, nie ma nikogo. Zamawia whisky, rozmawia z duchem barmana, który kiedyś pracował na jego stanowisku, ale popełnił samobójstwo. Widz nie jest pewny, co jest prawdą, a co jego urojeniem. W tle snuje się spowita echem muzyka; całość sprawia wrażenie powidoków. Torrance jest również blisko szaleństwa i można dywagować, dlaczego: schizofrenia, alkoholizm, demony przeszłości?
Postać głównego bohatera z filmu Kubricka zainspirowała Jamesa Leylanda Kirby’ego do stworzenia projektu The Caretaker. Samplodelia, szumy, skrawki melodii, dźwięki płyt gramofonowych, zniekształcenia i niedoskonałości, ambientowa duchologia i muzyczny recycling – to metodologia jego pracy od ponad dekady. To także narzędzia, z których coraz częściej czerpie powiększające się grono twórców, aby szperać w przeszłości i wspomnieniach. Są wśród nich polscy artyści i artystki.
Jednym z takich muzycznych duchologów jest Bartosz Kruczyński. Jako Pejzaż pobudza rodzimą nostalgię, wycinając kilkusekundowe sample z polskich szlagierów. Zaczął trzy lata temu na albumie „Ostatni dzień lata”, zatytułowanym tak samo jak film Tadeusza Konwickiego z 1958 roku. Idąc tropem DJ-skich miksów wydawanych przez The Very Polish Cut Outs, Kruczyński w formy disco, balearic, downtempo i ambientu wplótł wycinanki kultowych artystów polskiej estrady: Jerzego Połomskiego, Haliny Frąckowiak, Edyty Geppert, Czesława Niemena, Grammatik. Wyszło zgrabnie i przekonująco. Tak jak dwie dekady wcześniej Skalpel kleił formy z klasyki polskiego jazzu, tak Kruczyński położył nacisk na rozpoznawalne głosy w otoczce ciepłego brzmienia house. Wydany przed rokiem „Blues” tej siły nie miał, ale „Wyspa”, która ukazała się ostatnio, to znakomity comeback.
Artysta znów czerpie z dorobku różnych okresów, chociaż tym razem album jest bardziej miejski, oparty na bicie, rytmie i flow. Słychać to już w raperskim intro, ale też w lirycznym „Pokocha mnie”, w którym tekst zacina się niczym płyta w adapterze. Pejzaż ma talent do wycinania kilku słów lub równoważników zdań, które zazwyczaj nuci się po usłyszeniu piosenki i które chodzą za nami cały dzień. Wkleja je w ambientowe mgiełki i bitowe struktury. Znów wachlarz jest szeroki: w tej wycieczce udział biorą zarówno Irena Jarocka, jak i Tede w duecie z DJ 600V, a także Jerzy Grunwald. Czy na początku „Zorzy” w akompaniamencie słyszymy wibrafon Jerzego Miliana, a później saksofon Roberta Chojnackiego z czasów „Sax & Sex”? Zapożyczeń jest kilkaset, zapaleńcy mogą spędzić długie godziny, szukając źródeł.
Jeszcze bardziej zaskakujący jest nagrany w czasie pandemii album „Noce i Dnie”. Przed rokiem ukazał się na YouTube, teraz trafił do streamingu i na winyl, stał się więc niejako bardziej oficjalny. Zamiast wpadających w ucho melodii i zręcznych przecięć Kruczyński tworzy psychodeliczną i wyśnioną ścieżkę dźwiękową, idealną do sali balowej, w której wieczory spędzał Jack Terrance. Wakacyjne słońce, ciepłe melodie i taneczne bity ustąpiły tu miejsca ambientowemu mrokowi i samplodelii. Zamiast syntezatorów uwagę przykuwają smyczki, bardziej liryczne lub marszowe jak w „Jesiennej sonacie”. Album powstał w ramach ministerialnego projektu „Kultura w sieci” pod nazwą „Muzyka polska na emigracji – kolaż dźwiękowy”. Jest pewnie jedną z niewielu sensownych publikacji o trwałej wartości estetycznej, stworzonych w gąszczu wątpliwej jakości projektów w ramach tego dofinansowania. Poza estetyką, z której słynie The Caretaker, Kruczyński idzie też tropem innego Brytyjczyka, Philipa Jecka. Zbiera on stare płyty winylowe, odtwarza je, kładzie jedną na drugiej, szuka niedoskonałości, zgrzytów i zacięć. Czuć też fascynacje, jakie kierują Ianem Nagoskim, Amerykaninem grzebiącym w starych komisach w poszukiwaniu nieanglojęzycznej muzyki z początku XX wieku. Pod szyldem Canary Records Nagoski przywraca do życia to, co na szelakowych płytach wydawali tacy majorsi, jak Columbia czy Victor chcący trafić do mniejszości etnicznych w USA. Wszystkiemu towarzyszy estetyka przykurzonego nośnika.
Po szelakowe albumy sięgnął też Kruczyński. Na „Nocach i Dniach” sampluje mało znaną wokalistkę Reginę Kujawę czy warszawski Chór Dana, który zaczynał od śpiewania hiszpańskiego tanga z Mieczysławem Foggiem w składzie. Pobrzmiewa również głos Anny Jantar, w „Zanim Zaśniesz” podbity ciężkim brzmieniem kontrabasu. A w „Jesteś” punktuje go pełen pogłosów saksofon zabrudzony trzaskami płyt, co ma podkreślić znalezisko odzyskane z przeszłości. Do tego cytat z „Wampira” Stanisława Reymonta opisujący wydawnictwo, a na okładce tajemniczy, nieistniejący Zakład Zdrojowy Brzozów-Zdrój. Powstałe w latach 20. poprzedniego wieku uzdrowisko, w którym leczono reumatyzm, krzywicę, miażdżycę i niewydolności nerek, jest nie mniej niepokojące niż Overlook Hotel z filmu Kubricka.
Kruczyńskiego i The Very Polish Cut Outs jako dwa źródła inspiracji wskazuje Zosia McKenzie, Kanadyjka polskiego pochodzenia. Na co dzień zajmuje się ona scenografią do filmów – aktualnie do obrazu „Firestarter” na podstawie książki Stephena Kinga. McKenzie zupełnie przypadkowo zaczęła nagrywać muzykę jako Szaio. Szkice powstały w Warszawie, gdzie opiekowała się swoją babcią (której portret zdobi okładkę), nagrania dopracowała później w Toronto.
Nad albumem także wisi duchologiczny klimat. Sześć utworów bazuje na brzmieniu radzieckiego syntezatora Formanta Polivoks, kupionego od Macieja Polaka z Sopotu, pasjonata analogowych instrumentów, którego klientem swego czasu był sam Aphex Twin. Syntezator jest tu na swój sposób manifestacją przeszłości jak wspomniane wcześniej szelakowe płyty. Swego czasu oba te artefakty połączył zespół Polmuz, inspirując się płytami wielkopolskich orkiestr z lat 20. XX wieku, powstających dla polskich robotników w Niemczech. Gęsta jest u McKenzie siatka dźwiękowych skojarzeń: szelakowe szumy, syntezatorowe pasma, motyw emigracji. Do tego jeszcze bity, które tworzy na Rolandzie TR-909, Juno 106 i Prophet 600. Jej muzyce stosunkowo daleko do abstrakcji, a bliżej do piosenek w duchu minimal wave czy italo disco.
Cały album brzmi jak rozmowa z babcią: składa się z urywków, powtórzeń, fragmentów zdań, niedopowiedzeń. Jak u Kruczyńskiego – strzępki, zapętlone głosy; pamiętnik radzenia sobie z odchodzeniem ukochanej osoby. „Kim chcesz być? / Jeszcze wstaniesz, nie przestaniesz” w piosence „W naszym domu” albo trochę schizofreniczny dialog w „Chodź tu, idź tam”: „Jak mówisz? / Do kogo mówisz? / Po jakiemu, a czemu? / Za dużo tego wszystkiego teraz”. Z tych fragmentów można złożyć szczątkową historię relacji, wspomnień i wyjątkowej więzi rodzinnej. Teksty brzmią trochę infantylnie – tak rozmawia się z dziećmi albo osobami starszymi. Utwór „W naszym domu” powstał jeszcze z nadzieją na kolejne spotkanie z babcią, do którego niestety już nie doszło. Towarzyszy mu teledysk stylizowany na archiwalny film kręcony w domu rodzinnym, w którym tańczy artystka.
McKenzie zdecydowała się śpiewać po polsku. Ze względu na akcent nie brzmi czysto, czasem jest niezrozumiała, trzeba się w jej głos wsłuchać. Przypomina to Beth Gibbons i jej wykonanie „Symfonii pieśni żałosnych” Henryka Góreckiego. Zniekształcone teksty brzmią trochę surrealistycznie i duchologicznie. Dziennikarka Ula Kaczyńska kojarzy to z samplingiem i zwraca uwagę, że słowa po polsku rytmizują utwory; język wkomponowuje się w muzykę. Oczami wyobraźni widzę, jak Szaio mogłaby ożywić hotel Overlook, tak jak imprezy krakowskiego festiwalu Unsound reaktywowały brutalistyczny hotel Forum.
Muzyczne skrzywienie i niedoskonałość cechują też muzykę Bartosza Zaskórskiego (Mchy i Porosty). Sam przyznaje, że lubi szumy, przestery czy zniekształcenia. Melodie wyłaniają się u niego z zabrudzeń, więc to znów samplodeliczna estetyka à la The Caretaker. Na jednym z poprzednich albumów polski muzyk spowalniał sample z kompozycjami Ennio Morricone do niskobudżetowych horrorów. Na „Нассать на мир [Piss On The World]” stworzył fikcyjną postać, która rzekomo w 1987 roku nagrała muzykę, lądując w krainie o nazwie Postapolska, spotworniałej wizji rzeczywistości. Zaskórski przemieszał tu czasowy porządek: postać z przyszłości cofnęła się w czasie, tworząc muzykę z lat 80., która dziś brzmi retro.
Teraz ukazał się jego album „Postapoland”. Jeśli u Kruczyńskiego melodie wyłaniają się na chwilę z szumów, to u Zaskórskiego najważniejsze są syntezatory o zabrudzonej, gęstej fakturze. Jakby były za bardzo skompresowane albo rejestrowane na tanich nośnikach, daleko im do perfekcji. Trzeszczą – liczy się niedoskonałość, brud, melodia, którą trzeba wyłapać spośród szumu, imitującego pamięć i śmietnik historii dźwięku. Artysta czerpie obficie z estetyki dungeon synth, popularnej wśród miłośników gier komputerowych. Swoje protopoczątki ma w połączeniu black metalu i elektroniki, trochę w krautrock/ kosmische Musik, trochę w industrialu. Nazwa pochodzi od gier gatunku dungeon crawlers z lat 90., a jej cechą charakterystyczną są zawiesiste, ciężkie syntezatorowe brzmienia utrzymane w estetyce lo-fi. Świetnie słychać je w „An Ad in the world with no adds”, gdy w tle brzmi skondensowane/gęste syntezatorowe pasmo. Na nim muzyk kładzie melodyjną wstęgę, okraszoną prostym bitem, a wszystko spowite jest szumem noise’u. Uwagę zwracają też świdrujące, zakleszczające się wzajemnie kaskady synthowe w „Plastic melted into his body parts”.
Postapolska ma też futurystyczny posmak „Blade Runnera”, idealnie odnalazłaby się jako ścieżka dźwiękowa filmów prezentowanych na imprezach w stylu VHS Hell dla miłośników kina klasy B. Ale gdyby ktoś pokusił się o współczesny remake „Lśnienia”, który w postmodernistycznym stylu mieszałby te porządki, chętnie obejrzałbym, jak Jack Torrance kroi drzwi siekierą przy muzyce Mchów i Porostów.
Cóż, moda w polskim kinie na brzmienie retro sygnowane charakterystycznym brzmieniem syntezatorów rozwija się na dobre.