Sztuka snucia opowieści jest tak stara jak ludzkość. Snucie, słuchanie, przekazywanie historii dalej to jedyna droga, by uczynić nasz świat przejrzystym i spójnym. Nie można streścić tego w jednym zdaniu, bo to jakby ktoś pytał o streszczenie naszych dziejów. Przyjmijmy, w dużym uproszczeniu, że opowiem to jak bajkę. Dawno, dawno, dawno temu, kiedy ludzie mieszkali w jaskiniach, liczył się ładunek inwencji i fantazji. Bo jak wyjaśnić fakt, że z nieba lecą pioruny, nie mając do dyspozycji narzędzi do pomiarów i danych? Jak wyjaśnić zmieniające się, ale powracające w czasie pory (że to pory roku, można było zrozumieć dopiero po wymyśleniu sposobów odmierzania i określania czasu) i zmiany zachodzące w ciele człowieka (choroby). Pewnego razu ktoś wpadł na pomysł, żeby wszystkie niewiadome ponazywać. Ludzie wymyślili bogów, ci uporządkowali fundamenty świata; do jego pojmowalności zbliżyliśmy się dzięki wyobraźni i słowu. Dziś zostały nam już tylko puste metafory, bogowie zamienili się w herosów Marvela, ci zaś niewiele mogą nam o świecie powiedzieć. Nie wierzcie jednak w morał bajki, która mówi, że sztuka opowiadania zanika.
W najnowszym filmie George’a Millera opowieści nie umierają, to ciągle znakomite narzędzia. „Trzy tysiące lat tęsknoty” to ekranizacja zbioru krótkich utworów brytyjskiej pisarki A.S. Byatt zatytułowanego „Dżinn w oku słowika”, które to utwory opowiadają – nomen omen – o samych sobie. To bowiem opowieść o mocy opowieści, sile ich upowszechniania – ten autotematyzm i poziom meta uzmysławia, że człowiek urodzony jest do tego, by konstruować sensy i narracje; że jest coś magicznego w tej naszej zdolności do fantazjowania i budowania historii, która pozwala nam zbliżyć się do siebie nawzajem. Miller parafrazuje tekst pisarki, ze względów oczywistych przerzuca go na grunt kina. „Trzy tysiące lat tęsknoty” to kino o kinie. Film w filmie w ramach filmu. Nie przypadkiem za kamerą stanął człowiek rozdarty pomiędzy odległymi światami filmowymi – zrealizował przecież nie tylko „Mad Maxa”, „Czarownice z Eastwick” i „Olej Lorenza”, ale także „Babe – świnkę w mieście” i „Happy Feet: Tupot małych stóp”.
Filmy Millera tworzą eklektyczną bombonierkę. Piszę o tym nie bez powodu, bo „Trzy tysiące lat tęsknoty” zbudowano właśnie na eklektyzmie – są jednocześnie stonowane i rozbuchane plastycznie, realistyczne i baśniowe. To, co na papierze jest opowieścią o parze siedzącej w białych szlafrokach w pokoju hotelowym, na ekranie wygląda jak jedna z historii z „Księgi tysiąca i jednej nocy” nakręcona przez siostry Wachowski.Wszystko zaczyna się niepozornie: narratolożka Alithea Binnie przebywa w Stambule, gdzie bierze udział w konferencji naukowej. Los chciał, że na tureckim bazarze, pośród sześćdziesięciu dwóch alejek i czterech tysięcy sklepów trafiła akurat do tego, w którym w kupie nieposortowanych rzeczy wypatrzyła starą butelkę – wyłoni się z niej dżinn, który spełni jej trzy życzenia. Cały wic polega na tym, że Alithea ma ducha na swojej łasce, ale niczego od niego nie chce, nic jej nie potrzeba. Albo inaczej: może to kwestia tego, że jest narratolożką, która w małym palcu ma wszystkie historie o dżinnach; wie, że próbują zwykle oszukać swego pana, wywieść go w pole. Tak nie uda się osiągnąć porozumienia: bohaterka nie chce wypowiedzieć życzeń, dżinn nie może zaznać przez to spokoju – nie pozostaje więc nic innego, jak tę nudę zagadać. Dżinn opowiada o tym, jak wieki temu ludzie trzykrotnie nabili go w butelkę. A narratolożka – mimowolnie – zaczyna słuchać.
Film ułożony jest z retrospekcji, a sceny narzucają skojarzenie z „Księgą tysiąca i jednej nocy” – baśniami, podaniami i legendami, setki lat temu zebranymi przez perskiego skrybę, który nadał im nadzwyczajną strukturę. Był tam okrutny sułtan, jego żona Szeherezada, która przez tysiąc i jedną noc zajmowała go zmyślanymi na poczekaniu historiami o Sindbadzie Żeglarzu, Alladynie, Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach, wróżkach i królowej duchów. Miller korzysta z tego bogactwa na tyle, na ile pozwala mu metraż. Tworzy egzotyczny klimat, choć dość szybko pojawiły się głosy, że to orientalny kicz rodem z kolonialnych fantazji. Świat „Trzech tysięcy lat tęsknoty” wypełniają intensywne barwy, natłuszczone oliwą czarne torsy, pełne erotycznych aluzji. Wszyscy wyglądają tu, jakby wybierali się na bal karnawałowy: w turbanach z diamentami i piórami, pstrokatych tunikach przepasanych turkusowymi szarfami. Na moje oko wszystkiego jest za dużo. Nie mogę jednocześnie oprzeć się wrażeniu, że nie to jest największym problemem filmu, lecz dramatycznie wsteczna optyka i strategia myślenia o kulturze Wschodu. Miejmy w pamięci, że to historia czarnego, zniewolonego dżinna – zdanego na łaskę białej, majętnej, wykształconej Europejki.
Z tą wizją wiąże się jeszcze jeden problem: w fantastycznym świecie Millera występuje dziwny rodzaj nasycenia; wszystko pokazane jest w tak ostrych konturach, że aż razi oczy. Nie chcę tu robić wybujałych porównań do „Mad Maxa: Na drodze gniewu” – to dwie zupełnie różne produkcje, niemające ze sobą nic wspólnego poza nazwiskiem twórcy – a jednak nie mogę zapomnieć o zestawie analogowych efektów specjalnych, które w tamtym filmie tworzyły gęste, chropowate, fizycznie odczuwalne struktury. To wrażenie znika w „Trzech tysiącach lat tęsknoty”, a największym wrogiem Millera wydaje się technika – odrobina CGI wystarcza, by świat przedstawiony stał się płaski i okropnie wygładzony. W efekcie na tyle zostaje on pozbawiony wyrazu, że szybko się o nim zapomina.
Paradoksalnie najnowszy film Millera działa lepiej jako prosta historia o dwójce samotnych wrażliwców posadzonych na dłużej przy jednym stole w pokoju hotelowym niż jako wielkie widowisko, festyn i gigantyczna atrakcja. Najlepsze momenty „Trzech tysięcy lat tęsknoty” to spontaniczne wymiany zdań i zaczepki przy filiżance herbaty, które najmocniej potwierdzają realność owego fantastycznego świata. Najciekawsze sceny to te, które przypominają prostą prawdę o aktorskiej klasie Tildy Swinton i Idrisa Elby. Do szczęścia wystarczyłoby, gdyby siedzieli naprzeciw siebie i tylko rozmawiali, prawdopodobnie byłoby to naturalne przedłużenie chemii między postaciami, na którą tu brakuje miejsca. Przez to, że para twórców filmu poszła w ten cały orientalny design, relacja bohaterów nie może nabrać rozpędu – utrzymana jest w letniej temperaturze. Gdyby cały film był zrobiony według tego „siedząco-gadanego” klucza, pewnie byłby lepszy. Przecież w opowieści o snuciu opowieści nie musi wcale chodzić o fantastyczne akcenty. Nawet sukces opowieści Szeherezady niekoniecznie brał się z faktu, że rozgrywały się one w fikcyjnym, fantastycznym świecie – miało to drugorzędne znaczenie. Liczyły się wciągający nastrój, retoryczno-narracyjna biegłość opowiadającej – ta wprowadzała słuchacza w stan napięcia, dawała dreszczyk emocji. Takie historie utrwalają się w pamięci i nigdy ich nie zapominamy, inne zaś ogląda się przez szybę. „Trzy tysiące lat tęsknoty” Millera ewidentnie należą do drugiej kategorii.