Nr 18/2022 Na teraz

Dla osób śledzących na bieżąco polskie życie literackie debiut Macieja Libicha, „Przepływy”, może być pewnym zaskoczeniem – ale właśnie tylko „pewnym”: częściowym, niepełnym. Nie powinno bowiem mocno dziwić, że wieloletni redaktor czasopisma literackiego „Wizje”, od kilku lat publikujący fragmenty swoich tekstów w rozmaitych artystycznych periodykach, w końcu wydał pełnowymiarowy zbiór drukiem (i to w jednym z największych poetyckich wydawnictw w kraju, czyli WBPiCAK). Zapewne łatwo było także założyć, że będzie to książka dobra i warta lektury – autor współodpowiedzialny jest wszak, jak już wspomniałam, za charakter jednej z najważniejszych młodoliterackich inicjatyw na obecnej kulturalnej scenie.

Zaskakujące może być natomiast to, że debiut Libicha nie jest książką poetycką – czy, może precyzyjniej, książką z wierszami. „Przepływy” pisane są bowiem prozą, na co wpływ wywrzeć miała redaktorska współpraca ze Szczepanem Kopytem. Oczywiście Libich nie rezygnuje z poetyckości jako takiej: nieobce są mu wieloznaczność i wyważone eksperymenty z formą i stylistyką tekstów. Czytelnicy i czytelniczki, którzy zapoznali się już z jego utworami, publikowanymi wcześniej w „Dwutygodniku” czy „Stonerze Polskim”, mogą jednak przeżyć moment zdumienia: teksty zaprezentowane wcześniej jako wiersze w „Przepływach” pozbawiono podziału na wersy i wpleciono w narracyjny (choć jednocześnie fragmentaryczny) rytm całości.

Najwyraźniejszym i bodaj najważniejszym przykładem podobnego zabiegu jest „Schemat działania katarynki”, otwierający drugą część „Przepływów”. Tekst jeszcze w 2019 roku ukazał się na łamach „Kontentu” właśnie jako wiersz. Podobna modyfikacja formy – wydawać by się mogło, że mało spektakularna, bo właściwie zakładająca jedynie rezygnację z kilkunastu enterów – wprowadza istotne zmiany do całego literackiego zamysłu. Z jednej strony bowiem już sam tytuł omawianego utworu sugeruje mocne przywiązanie do formy, co siłą rzeczy prowadzi nas do myślenia o nim w kategoriach wierszowych. Mamy w nim przecież zarówno „schemat”, który odwołuje się do określonego graficznego uporządkowania treści, jak i katarynkę, bezpośrednio kojarzącą się z rytmem, brzmieniem i muzycznością. Uzupełnijmy ową triadę o mniej oczywiste konteksty „działania”, łącząc je z wczesnym – i, biorąc pod uwagę efekt końcowy książki, dość zaskakującym – patronatem pisarstwa Libicha, jakim była myśl Gilles’a Deleuze’a i Félixa Guattariego. Uzyskujemy wówczas tytuł, który łączy (łączył?) owo pisarstwo tak silnie, że wręcz zbyt dosadnie, z jedną z głównych współczesnych inspiracji filozoficznych młodej (krytyki) poezji.

Maszyneryjność, którą sugeruje ów tytuł, łatwo daje się uzgodnić z resztą tekstu. Przywołajmy go w całości (s. 25):

Schemat działania katarynki jest naprawdę prosty. W środku są punkty dojścia, wejścia i wyjścia, są też punkty styku. Katarynka operuje liczbami. W środku katarynki siedzi kretynka i kręci korbką.
Schemat działania kretynki jest naprawdę prosty. To chodzi, to je. To myśli, to wciąga. To nakłada i zdejmuje. W środku kretynki siedzi karzeł, który ciągnie za sznurki i szuka punktów dojścia. W środku kretynki siedzi karzeł, który ciągnie za sznurki i szuka punktów dojścia. Karzeł pociąga za łańcuch i szuka punktu wyjścia.
Schemat działania karła jest naprawdę prosty. Karzeł cierpi na sennowłóctwo, na które mówi się też dromomania. Karzeł cierpi na sennowłóctwo, na które mówi się też obłęd wędrowczy. Karzeł ma skórzane, zdarte buty. Nie pamięta, jak się nazywa. Nie pamięta, skąd przyszedł. „Jak się pan nazywa, skąd pan przyszedł?”, pyta funkcjonariusz policji. Karzeł nie odpowiada. Ale nie dlatego, że nie pamięta, tylko dlatego, że myśli o swoim pępku. Pępek, tak przynajmniej myśli karzeł, jest oznaką, nieważne zresztą czego. Fiku-miku, urżnij pępowinę, będzie blizna. Ci, co nie mają blizny, nie mają imienia. Osoby pozbawione blizny nie mają imienia. Osoby pozbawione imienia nie mają pępka.
Schemat działania pępka jest naprawdę prosty.

Tytułowa katarynka, którą potocznie traktujemy jako symbol najprostszej maszyny, zapętlającej i beznamiętnie powtarzającej banalne melodie, ulega w utworze Libicha jeszcze poważniejszej redukcji: zostaje sprowadzona do określonego schematu działania. Nieustanne powtarzanie – z drobnymi różnicami – samego tytułowego wyrazu oraz odwoływanie się do rytmu jej pracy, zakładającego kolejne, powtarzalne punkty dojścia, wyjścia i styku, zostaje podkręcone w deleuzjańskim sznycie. Pomiędzy wspomnianymi punktami toczy się nieustanna wymiana, która w pewnym momencie zaczyna obejmować relacje pomiędzy różnymi poziomami: katarynka ulega w końcu modyfikacji i staje się kretynką, a ostatecznie karłem, maszyna zaczyna ujawniać coraz subtelniejsze mechanizmy własnej pracy. Kolejne różnice w powtórzeniach coraz wyraźniej odsłaniają więc budowę maszyny, zwracając jednak uwagę na fakt, że jest ona złożona jakby z szeregu matrioszek, a prostota nigdy nie jest wystarczająco prosta: schemat katarynki zaczyna obejmować działania kretynki i karła, wciąż nie może jednak ulec ostatecznej redukcji, dotrzeć do faktycznych podstaw społecznego funkcjonowania ludzkich i nieludzkich maszynerii. Podstawy te są bowiem – interpretuję w jeszcze jaśniejszym odwołaniu do antykapitalistycznej i antypsychoanalitycznej filozofii poststrukturalnych spinozjanistów – całkowicie nieosiągalne czy może raczej ostatecznie nieistniejące: jedyne, do czego dociera się w omawianym utworze, to kolejne obserwacje dotyczące społecznego i politycznego funkcjonowania rozmaitych podmiotów, ale mimo powracających uwag o prostocie schematów ich działania, ostatecznego schematu nigdy nie udaje się uchwycić.

Co ciekawe, podobne deleuzjańskie tropy, które w „Schemacie…” urosły niemal do rangi jasnego klucza analizy, zostają jednak w pozostałych partiach książki niemal zaniechane. Tymczasem z łatwością wyobrazić można sobie sytuację, że „katarynkowy” pomysł na książkę przejąłby kontrolę nad całym zbiorem – i mimo dużej wyrazistości podobnych wątków, które mogłyby odbierać frajdę z lektury, wciąż byłby to zbiór ciekawy (jak bardzo ciekawy jest „Atlas zwierząt ludzkich, nieludzkich, i grzybów”, Koczargi Nowe 2019). Owo zaniechanie ma swoje dobre i złe strony: upraszczając rzecz, rezygnacja ze spinozjańskiego wytrycha odbiera całości, oczywisty w ramach podobnego patronatu, potencjał polityczny. Wydaje się jednak, że odejście od tak ekspansywnego we współczesnej humanistyce – choć być może nie w samych dziełach, a raczej ich krytycznych i teoretycznych ujęciach – spinozjańskiego patronatu daje określony pożytek samemu pisarskiemu warsztatowi autora. Jakkolwiek bardzo sprawnie napisany i od razu wpadający w ucho „Schemat działania katarynki” pozostaje jednym z najbardziej wyróżniających się tekstów z książki Libicha, wizja podobnego uporządkowania całości „Przepływów” – zakładając zresztą, że wówczas tytuł zbioru mógłby w pewnych interpretacjach sprawiać wrażenie nieadekwatnego – wcale nie wydaje się aż tak kusząca. Katarynkowość katarynki jest w nim bowiem wyeksponowana i podkreślona, jakby omówiona praca maszyny toczyła się na samej powierzchni tekstu, nie pozostawiając większej, produktywnej znaczeniowo szczeliny – może poza tą podobną do zapętleń i powtórzeń znanych z poezji Macieja Taranka. W tym sensie różnorodność, którą obserwujemy w omawianym debiucie, osiągana kosztem jego wyrazistości, okazuje się znacznie cenniejsza dla samej dykcji autora, zapowiadając, że ma on jeszcze wiele do powiedzenia.

„Schemat działania katarynki” okazuje się bowiem na tle pozostałych tekstów zebranych w „Przepływach” – powtórzę – właściwie wyjątkowy. Ogromną część książki zajmują wszak nie maszyneryjne dekonstrukcje, rozbiórki i złożenia, lecz gatunkowo bardzo różnorodne przeploty myśli, wspomnień, wyznań i obserwacji. Nie przynoszą one raczej poważnych światopoglądowych przesunięć, intelektualnych wstrząsów czy radykalnych propozycji zmiany perspektywy na rzeczywistość czy też jej czynnego rekomponowania. Nie taki był jednak ich cel; w tym miejscu należy też wyraźnie zastrzec, że racja bytu owych tekstów nie wyczerpuje się także w samym ich kształcie estetycznym. Jakkolwiek nie da się ukryć, że „Przepływy” są po prostu bardzo satysfakcjonującą pod tym kątem książką, napisaną i zredagowaną z ogromną sprawnością i starannością, nie pozostają jedynie kolejną propozycją eseizującej czy poetyzującej prozy. Są w nich oczywiście momenty przyciągające swą urodą i zatrzymujące na niej uwagę na dłużej; tym jednak, co w „Przepływach” może nie tyle najbardziej frapujące, ile po prostu definiujące dla całego zbioru tekstów, jest raczej niesamowita otwartość i ciepło, które bije z kart tej książki, opowiadającej nader często po prostu o świecie, w którym zanurzony jest Libichowy podmiot.

Oczywiście decyzja, by polityczny potencjał afektu zamienić na prywatną, intymną emocjonalność, może być oceniana różnie. Kiedy czyta się „Przepływy”, można jednak odnieść wrażenie, że ciężar podobnej decyzji został podjęty z premedytacją, jakby autor nie uciekał od słynnego już dla literackich debiutów braku wyrazistości i poszukiwania własnej literackiej drogi. Wydaje się raczej, że literacka persona autora podjęła na poziomie owej książki wysiłek, aby z wielu rzeczy, które nie muszą wchodzić dalej w skład jego pisarskiego idiomu, zwyczajnie się rozliczyć i poszukać, co w owym rozliczeniu zostanie na dłużej i co można dalej eksplorować. Co jednak istotne – wracam do otwartości i ciepła – wybór ten nie jest obciążony kontekstem budowania indywidualnej marki, abstrakcyjnego szukania siebie czy prostego badania własnego „ja”. Oczywiście podobnych samoświadomych, autotematycznych, autobiograficznych i kontemplacyjnych wątków jest w „Przepływach” bardzo dużo. Wydaje się jednak, że wielokrotne podkreślanie – także w znaczących mottach, którymi całość jest opatrzona – że literatura jest rozmową, a literaci i literatki osobami, które funkcjonują w określonych środowiskach, kontekstach i relacjach, zarówno bardziej, jak i mniej sformalizowanych, nie stanowi tu czczych frazesów.

Libich na każdym kroku podkreśla bowiem, że „ja” – w momentach bardziej literackich przyjmujące charakter z lekka jeszcze romantycznego i modernistycznego podmiotu, w passusach pamiętnikowych, dziennikowych czy eseistycznych będące natomiast zdecydowanie bardziej prywatne, jednostkowe, tożsamościowe – jest zależne od bardzo wielu składników, z których najważniejszymi okazują się oczywiście rodzina i przyjaciele. Wielokrotne odwołania do spotkań podmiotu (czy też bohatera) „Przepływów” z rozmaitymi postaciami, wspomnienia z rozmów, wyjazdów, spotkań, współprac i konfrontacji czy też przemyślenia na temat mniej lub bardziej znanych figur ze świata literackiego nie stanowią przy tym gestów kurtuazyjnych: wręcz przeciwnie, bije od nich szczerość, która z czasem przyjmuje formę absolutnie rozbrajającej pokory (jak w „Odejmowaniu. Suplemencie”, gdzie swoją drogą podskórnie ujawnia się inna spora inspiracja Libicha – filozofia analityczna). Wielkie plany rozrysowywania schematów politycznych katarynek nagle upadają, a ich przestrzeń zajmują wspomnienia, analizy i marzenia poświęcone ludziom i miejscom, których napotkało się na swojej życiowej drodze, momenty refleksji czy podsumowania dotychczasowych życiowych losów.

Chociaż od „Przepływów” trudno oczekiwać zarówno intelektualnych fajerwerków, to znaczy błyskotliwego kontynuowania wspomnianych maszyneryjnych łamigłówek, jak i bardzo wyraźnego rytu terapeutyczno-mądrościowego, czyli jakichkolwiek porad dotyczących życia czy pisania, wyczuwa się w nich głęboką refleksyjność. Świat upada, przytłacza nas wyzysk oraz choroby fizyczne i psychiczne, dorobek kulturowy ludzkości ulegnie zagładzie w katastrofie klimatycznej – pozostaje nam więc tylko doceniać każdy spędzony tu dzień, każde wspomnienie dotyczące bliskich, wybaczenie, zachwyt nad drobnymi iluminacjami i – w miarę możliwości – ujmować w słowa, co w życiu oraz przeczytanych, obejrzanych, wysłuchanych dziełach najciekawsze. „destylować życie tak długo, aż nie zostanie nic poza jednym” (s. 61).

Podobne fragmenty przeplatają się, jak już wspominałam, z tekstami ukazującymi literaturoznawcze zaplecze Libicha oraz urywkami o wyrazistszym politycznym potencjale. Nie mogę jednak oprzeć się poczuciu, że to właśnie owe „towarzyskie iluminacje”, bliskie spojrzenia na życie kształtowane przez sieci połączeń między bohaterem a jego rodziną, przyjaciółmi, instytucjami i środowiskiem najsilniej naznaczają omawiany debiut, który – powtórzę – nie stroni wcale od typowej dla debiutantów niejednoznaczności i niezdecydowania, ale akceptuje je i wyciąga z nich to, co najlepsze. W tym sensie „Przepływy” – zgodnie z tytułem dość swobodnie płynące tematycznie i stylistycznie, nawet mimo zastosowanego w tym kontekście podziału na trzy części – stanowią być może pewnego typu oczyszczenie pola, na którym w przyszłości zbudowany zostanie bardziej konkretny poetycki projekt. Głęboka samoświadomość autora, która nie przyjmuje formy bardzo sprecyzowanych literackich planów i poglądów, ale jest raczej refleksją nad własnymi chęciami, możliwościami i potrzebami, sugeruje przy tym, że wciąż będą to rzeczy mądre, przemyślane i sprawnie napisane. Dlatego też szczerość Libicha i jego pisarstwa zdaje się sięgać jeszcze dalej: nie obiecuje on za dużo, jakby jeszcze nie wiedział, co może obiecać. Potrafi za to odpowiednio wykorzystywać teraźniejszość, która ubrana w słowa bez zbędnych ozdobników i stylistycznej nachalności często zaskakuje i czaruje. Być może duża część jej uroku tkwi właśnie w owej rezygnacji z dalekosiężnych zamierzeń i – jednak – niesamowicie terapeutycznej obserwacji, że to, co wydarza się teraz, jest wszystkim, co mamy. Przyszłość jest bowiem ciągle niepewna: dlatego pisze się o niej w trybie warunkowym, pytając, a nie stwierdzając, czy doczekamy się „dni, kiedy nastaną jedność i zgoda” (s. 30). Debiutanci i debiutantki mają przed sobą przyszłość – mają też jednak bogatą, zróżnicowaną teraźniejszość. Niech więc akceptują własną różnorodność i niezdecydowanie, które ostatecznie zdarza się tylko raz.

 

Maciej Libich, „Przepływy”
WBPiCAK
Poznań 2022