„Nie, ten dźwięk niesie się inaczej, echo jest bardziej metaliczne” – mówi Jessica do Hernána, który siedzi przed konsoletą z poziomymi pasmami suwaków. Hernán podbija mocniej, tłumi i dopełnia basem, przeszukuje biblioteki zbieranych od lat dźwięków, ale to ciągle nie to, tamto brzmi inaczej – jakby ogromna betonowa kula spadła w głąb metalowej studni. Łup! A potem się kurczy. Albo inaczej: to jakby cisza zmieniała się w grzmot, to jak dudnienie z „samego jądra ziemi”. Trudno jest to opisać słowami; słowa są bezradne, płaskie, odległe od opisania tego, co usłyszała. Zaczęło się bladym świtem, nawet się jeszcze nie przejaśniło, a decybeli tyle, że głowa pękała. Jessica pomyślała, że robotnicy wzięli się za budowę, że to odgłosy wwiercania się w beton, dźwięk wiertła, który miesza cement. Choć z tym hukiem to nie taka prosta sprawa. Żadnej budowy po sąsiedzku nie ma. Nikt, poza Jessicą, niczego nie słyszał.
Taka historia Apichatpongowi Weerasethakulowi przytrafiła się naprawdę – w ten sposób odkrył, że cierpi na bezsenność i halucynacje słuchowe. To nie pierwszy raz, kiedy tajski reżyser sięga do faktów ze swojego życia; nie pierwszy, kiedy jego bohaterom coś dolega. Rodzice Weerasethakula byli lekarzami, pracowali w szpitalu położonym w tajskiej dżungli, jako dziecko naoglądał się więc sporo rozmaitych przypadłości. To doświadczenie potem przeniósł do swoich filmów. Bohater „Skrajnych żądz” miał problemy ze skórą, wujek Boonmee chorował na nerki, akcja „Cmentarza wspaniałości” rozgrywała się w szpitalu polowym, gdzie żołnierze kilkuosobowego oddziału w zagadkowych okolicznościach zapadli w śpiączkę. Nie chodzi jednak o zastanawianie się nad samym zagadnieniem cierpienia powodowanego przez problemy ze zdrowiem. Te choroby należy, rzecz jasna, traktować w filmach Weerasethakula metaforycznie – nie są one przyziemnym elementem codzienności, zawsze towarzyszy im jakiś magiczny naddatek.
Podejście to widoczne jest także w „Memorii”. Wątek pojawiającego się znikąd huku odsyła widza w rejony zgoła nieprzewidywalne. Jessica na rozmaite sposoby stara się nadać swojej chorobie znaczenie. Wyrusza w podróż po Kolumbii (to pierwszy film reżysera nakręcony poza Tajlandią, w obcej dla niego przestrzeni), odwiedza różne miejsca i ludzi, by znaleźć wyjaśnienie i rozwikłać tajemnicę prześladującego ją odgłosu. Weerasethakul mistrzowsko operuje tą tajemnicą. Balansuje na granicy między jawą i snem, między faktem i zmyśleniem; doprowadza widza na próg nieznanego i tam go porzuca. Nie ma wszak jednej odpowiedzi na pytanie o to, co dręczy Jessicę. Czy to symptomy zaburzenia psychicznego? Czy odezwały się głęboko zakodowane traumy? A może to naprawdę dudnienie z jądra ziemi; może to ślady ludzkich wspomnień zapisanych przez wieki pod kolumbijską ziemią – chcą się przypomnieć, że tutaj kiedyś było ich miejsce?
„Memoria” jest szeroko otwarta na tego typu interpretacje, najbardziej przemawia jednak do mnie odczytanie w kontekście krytyki widmowej: obecności duchów przeszłości. To zresztą ściśle wiąże się z innymi filmami Tajlandczyka. Weerasethakula zawsze najbardziej fascynowały mechanizmy pamięciowe, a może wręcz namacalne poczucie obecności, czegoś, co dawno przeminęło. Bohaterowie jego filmów dostrzegają ślady, resztki odległych wydarzeń sprzed lat i zmarłych osób w powietrzu, niekiedy zupełnie dosłownie rozmawiają z duchami – wystarczy przypomnieć, że tytułowego bohatera filmu „Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia” nawiedzają niespodziewani goście, dwie zjawy: najpierw zmarła żona, potem jego zaginiony syn, który zmienił się w włochatą istotę z czerwonymi oczami snującą się po dżungli. Podstawową stawką kina Weerasethakula wydaje się znalezienie pomostu między dwoma porządkami rozumienia i doświadczania rzeczywistości – tym niepojętym i znanym, chwilą obecną i przeszłością, światem żywych i umarłych. A przy tym wykazanie, że to, co ziemskie i to, co nie z tej ziemi, może się przenikać i współistnieć ze sobą w zgodzie. Równocześnie odwiedziny duchów przypominają o przemilczanej, wypartej i spychanej w pustkę nieuwagi historii – historii przewrotów militarnych i traum wojennych, które domagają się uznania.
Zaskakujące, że w „Memorii” nośnikiem historii i pamięci staje się dźwięk, rozumiany jako fizyczne drgania i wibracje, które zapisują się we wnętrzu wszystkiego, co przenikają. Na końcu swojej podróży Jessica dociera do wioski położonej wysoko w górach, spotyka tam mężczyznę, który twierdzi, że pamięta każdą chwilę ze swojego życia. Nie chodzi tu jednak o przechowywanie obrazów, a wyczuwanie wibracji nagromadzonych w otaczającej przestrzeni. W kluczowej scenie filmu nieznajomy opowiada Jessice o człowieku, który został w tym miejscu napadnięty i brutalnie pobity. To wydarzyło się dawno temu, może setki, a może tysiące lat temu, ale wibracje zapisały się w kamieniu, na którym siedział tamten człowiek. Chwilę później Jessica słyszy całe zajście, jakby działo się właśnie teraz. W tym momencie Weerasethakul przypomina dwie ważne prawdy o świecie. Po pierwsze, że każde miejsce jest naznaczone jakimś śladem z przeszłości, wobec którego zdystansować się nie da. Po drugie, przemoc i jej konsekwencje zostają z nami na wieki, nawet gdy nie są namacalnie ucieleśnione.
Z takich fantazmatycznych figur, tropów i przemyśleń egzystencjalnych zbudowana jest w całości „Memoria”, ten splot wymyka się zdroworozsądkowym kategoriom. Od otwierającej sceny, pokazującej przebudzenie Jessiki za sprawą łomotu nie do zniesienia, poprzez scenę, gdy jedna z kluczowych postaci wyparowuje, znika niepostrzeżenie i słyszymy, że nigdy jej nie było, po scenę, w której bohaterka bada pochodzącą sprzed tysięcy lat czaszkę z otworem wywierconym po to, by wypędzić złe duchy. Trudno mówić, by cokolwiek wydarzyło się w tym osobliwym świecie naprawdę. Ta dręcząca niepewność co do statusu pokazywanej przez Weerasethakula rzeczywistości, to nasze nierozumienie i wrażenie niesamowitości utrzymuje się zresztą do samego finału – długiego ujęcia tropikalnego lasu, z którego gęstwiny wyłania się jakiś kosmiczny obiekt; jego pojawienie się nie zostaje w ogóle uzasadnione. Nie ma sensu pytać: „dlaczego?”. Nagłe, niedorzeczne zakłócenie porządku wprowadzeniem elementu pochodzącego niemal z innego filmu to wszak Weerasethakul w czystej postaci. Przyjęło się, że filmy tajlandzkiego reżysera są trudne w odbiorze. Są pudełkiem z niespodzianką, bo przedstawiają to, co nie daje się wypowiedzieć wprost. Są wyzwaniem, bo nie ma w nich właściwie historii, nie ma dialogów i wydarzeń, które mogłyby tworzyć podwaliny pod klasycznie rozumianą fabułę. To jedna z kłopotliwych cech tego kina, ale i aspekt najbardziej warty docenienia. Weerasethakul niczego nie ułatwia. Zostawia miejsce na zadawanie pytań, a domysły pozostawia widzowi.