Pisząc w zeszłym roku o „Nights Are Numbered”, akcentowałem zmysłowy aspekt odsłuchu i niemalże ASMR-ową bliskość dźwięków, jakie Katarzyna Podpora i Max Kohyt wygenerowali w Studiu Koncertowym Radia Gdańsk. Na swoim kolejnym albumie muzycy, grający wcześniej w przestrzeniach kapliczek i zapleczy, przenieśli się na scenę Opery Bałtyckiej, gdzie dołączył do nich Michał Jacaszek, uznany twórca ambientu oraz muzyki ilustracyjnej do filmów, reklam czy spektakli. Punktem wyjścia wspólnej improwizacji stały się nagrania terenowe zrealizowane przez Jacaszka we wnętrzach trójmiejskich kościołów. Możliwe, że artysta przypomniał sobie o tym sektorze swojego archiwum po tym, jak przesłuchał ze zrozumieniem „Nights” oraz poprzednie wydawnictwa duetu i doszedł do wniosku, iż jeśli już dekonstruować audiosferę sacrum, to koniecznie z ludźmi profanującymi nie tylko instrumenty muzyczne, ale i tradycję, dla której stały się fetyszem.
Z początku trudno było mi sobie wyobrazić współpracę tej trójki. Jedną z głównych inspiracji Podpory i Kohyta – a może i impulsem do zawiązania duetu – wydaje się opublikowany w latach 60. XX wieku esej Pierre’a Schaeffera „Traité des objets musicaux”. Kompozytor, praktyk i teoretyk słuchania wyraża w nim przekonanie, że umiejętne obcowanie z tytułowymi „przedmiotami muzycznymi i dźwiękowymi” – najmniejszymi cząstkami kompozycji czy pejzażu dźwiękowego – pozwala na „odrzucenie warunkowania instrumentalnego i kulturowego, by postawić przed nami to, co dźwiękowe, i jego muzyczną «możliwość»”. Schaeffer rozumie słuchanie w kategoriach „sportu wewnętrznego”, którego trening polega na słuchaniu zredukowanym (écoute réduite), a więc oderwanym zarówno od „obiektywnego” źródła dźwięku, jak i „subiektywnych” skojarzeń dotyczących jego znaczenia, czyli – od kontekstu.
Nie wątpię, że teorie muzycznej awangardy są Jacaszkowi znane i bliskie, ale jego dotychczasowy dorobek – ilustracyjny, zanurzony w literaturze bądź historii – zdaje się dokładnym przeciwieństwem postulatów Schaeffera. Dodajmy do tego skłonność do patosu, przewidywalność oraz udział w projektach wątpliwych zarówno pod względem estetycznym, jak i etycznym („Stutthof. Apel cieni” zrealizowany w ramach programu dotacyjnego „Niepodległa”), a w efekcie otrzymamy portret artysty nazbyt chętnie flirtującego z mainstreamem, by odnaleźć się w ramach awangardowej improwizacji. Jednak w obszernym dorobku Jacaszka pojawiło się ostatnio wydawnictwo świadczące o poszukiwaniu nowych, mniej utartych sposobów ekspresji. Nawet odosobniony odsłuch „Gardenii” – albumu stanowiącego twórczą relację z safari dźwiękowego, które Francisco López, guru field recordingu, rokrocznie organizuje w Afryce Południowej – pozwala zrozumieć podłoże współpracy, o której jeszcze dwa–trzy lata temu nie mogłoby chyba być mowy.
„Przedmiot dźwiękowy nie jest produktem estetycznym, ale znaczącą praktyką, nie jest strukturą, lecz strukturowaniem, nie jest przedmiotem, ale pracą i grą, nie jest «starym» dziełem muzycznym, ale Tekstem Życia” – objaśnia koncepcję Schaeffera Carlos Palombini, naukowiec z brazylijskiego Uniwersytetu Minas Gerais. „Gardenia” spełnia tę definicję, pokazując Jacaszka podczas pracy nie z wierszami czy filmami, lecz z odgłosami roślin, zwierząt i „nieożywionych” aktorów współtworzących audiosferę podzwrotnikowej sawanny. W wypadku tego albumu nie mamy do czynienia z „produktem” – muzyką „do czegoś” lub stworzoną na zamówienie, krótko mówiąc: z muzyką „skończoną”. „Gardenia” to „znacząca praktyka”, „strukturowanie”, a zatem raport z procesu twórczego, nie zaś martwa ekspozycja jego (policzalnych i namacalnych) rezultatów.
O improwizacjach Podpory i Kohyta rozstrzygają warunki, w jakich tworzą, oraz odczucia, które przynieśli z ulicy; żadne z ich wydawnictw nie zaczyna się ani nie kończy w sposób zaplanowany. Można by tak powiedzieć o każdej improwizacji, z tym że rzadko która okazuje się aż tak inkluzywna, a przez to – aktywizująca. Podczas pierwszych sesji z płytą miałem wrażenie, że towarzyszę muzykom w procesie adaptacji, osłuchiwania się z nowym otoczeniem. Skupienia nie osiąga się na zawołanie, wydawało mi się zatem, że przenikliwymi, „stomatologicznymi” smykami (1ʹ56ʺ–4ʹ15ʺ) muzycy przedrzeźniają potępieńczy zgrzyt tramwaju, który w pobliżu gdańskiej Opery – umiejscowionej przy ruchliwym skrzyżowaniu – słychać na tyle często, że łatwo go z sobą „przynieść” i grać wobec niego reaktywnie.
Możliwe, że ten fragment płyty jest niezależny od jakiegokolwiek dźwięku z ulicy, a już zwłaszcza od odgłosów tramwaju skręcającego z Alei Zwycięstwa w Hallera, chcę jednak przez to pokazać sytuacjonistyczny charakter muzyki tria – jej zanurzenie w materialności oraz wyrażony za jej sprawą sprzeciw wobec banału „komponowania dzieła”. Odgłosy przypominające losowanie za pomocą patyków I-Ching albo prace warsztatowe – odrywaną od rolki taśmę klejącą, szlifowanie drzazg niezebranych przez hebel, pisk gwintu przy dokręcaniu śruby – łączą się tu i ówdzie z dźwiękami, których źródło może i łatwiej zidentyfikować, ale nie ułożyć w narrację. Urywane, punktowe zdarzenia, a właściwie klastry, co rusz eksplodują na tle miazmatycznej elektroniki Jacaszka, porywając ze sobą pomysły interpretacyjne i przymuszając do Schaefferowskiego ćwiczenia redukcji.
Na przełomie czwartej i piątej minuty podkłady Jacaszka na dobre zagnieżdżają się w tle i zaczynają oszlifowywać krawędzie klastrów, stwarzając wrażenie płynnego przechodzenia jednego w drugi. Kończy się etap „customizacji”, docierania: album łapie równowagę, którą jeszcze nie raz będzie tracił, ale już w bardziej moderowany sposób. Proces dochodzenia do tego momentu rozumiem na dwa sposoby: albo narracyjny ambient Jacaszka potrzebował akurat tyle czasu na kumulację, albo Podpora i Kohyt aż do tego momentu pozostawiali odpowiednio dużo przestrzeni muzykowi, który dołączył do nich z zewnątrz z materiałem o wiele bardziej wrażliwym (vulnerable) niż raptowne wyładowania elektroakustycznych preparacji.
W 7ʹ57ʺ pojedyncze wibrujące uderzenie anonsuje kulminacyjny fragment pierwszej improwizacji – solówkę na preparowanym fortepianie albo sitarze. Dręczony instrument artykułuje stopniowo coraz to inne dźwięki, ewoluując jak postaci w literaturze bądź serialach. Zaczyna się od śpiewnych westchnień i pomruków, które przypominają „Kaspara Hausera” w wykonaniu Siksy, a kończy na przeciągłych, seksualnych jękach niczym z wiedźmowej masturbacji Juliette Binoche, która w „High Life” Claire Denis podejmuje się dziwacznego rytuału płodności i jako „shaman of sperm” – obsmarkując się i płacząc z rozkoszy – dochodzi boleśnie na szczycie dziwnego urządzenia do in vitro. Obsceniczna celebra artykulacyjnych możliwości instrumentu to najbardziej karkołomny, ale i porywający fragment albumu, znienacka wzbogacający całość o wtręt z bioartu czy body horrors Davida Cronenberga.
Instrumenty i obiekty używane przez Podporę i Kohyta – przez większość czasu obojętne na asystującą im elektronikę – wchodzą niekiedy w aktywne fuzje z podkładami Jacaszka. Duet najchętniej podchwytuje nagrania rozmaitych zegarów i kurantów, niemal odruchowo reagując na ich dźwięk elektroakustycznymi imitacjami starych werków (przykład: 13ʹ49 ʺ „Shape 01”). Kościelne nagrania Jacaszka przydają albumowi zgrzebnej egzotyki, na której swój sukces literacki zbudował choćby Andrzej Stasiuk, a ostatnio na polu muzyki alternatywnej siostry Antonina i Mila Nowackie. Atmosferę świątynnego zaduchu – półmrok, kadzidła, monotonne litanie – najlepiej oddaje zapętlone bicie kościelnego dzwonu lub wahadłowego zegara (przykład: od 10ʹ49ʺ „Shape 02”). Jacaszek, w duchu Williama Basinskiego czy Caretakera, nawarstwia rytm, pnąc się w żmudnym transie na szczyt drugiego utworu pośród rozrzedzonego rytmu, padającego z wolna wokół jak deszcz na parapet.
Pisanie o muzyce Podpory i Kohyta nie było łatwe rok temu, dziś – gdy do duetu dołączył na chwilę twórca z (pozornie?) innej bajki – stało się jeszcze trudniejsze. Szukałem słów i czytałem różne definicje, nie mówiąc o ponawianych odsłuchach. Zastanawiałem się jednocześnie, jakie miejsce w swojej teorii przeznaczył Schaeffer krytykom muzycznym. Od zaproponowanej w „Traité…” analizy przedmiotów dźwiękowych kręci mi się w głowie, redukcja zaś nie jest w moim stylu, postanowiłem więc działać w odwrotnym kierunku. Nie spałem w nocy, a o świcie, gdy budzi się chór ptasich głosów i dron uliczny, zacząłem słuchać w otwartym oknie. Soundscape cichego osiedla na gdańskim Chełmie jasno prześwitywał spod muzyki. Nie chciałem ich ani konfrontować, ani wyłonić zwycięzcy, tylko dołączyć jeszcze jedną warstwę do wspólnej płyty Podpory, Kohyta i Jacaszka. Żeby jej twórców – żeby nas – było czworo. Gdzie jest napisane, że sportów wewnętrznych nie uprawia się zespołowo?