Kiedy Izolda Regensberg, bohaterka „Króla kier znów na wylocie” i „Powieści dla Hollywoodu” Hanny Krall prosi autorkę o opisanie jej losów, mówi, że to ma być „gruby buch”, opowieść, która stanie się podstawą dla filmu. Izoldę miałaby zagrać Elizabeth Taylor. Krall poprosiła Krzysztofa Kieślowskiego, by pokazał jej, jak się pisze dla Hollywood. Reżyser napisał początek:
Miał ręce dokładnie takie jak we włoskim albumie, narysowane przez Leonarda da Vinci. Skąd Leonardo wiedział, że akurat on będzie miał takie ręce? I że ona, która od dziecka, co jakiś czas, kiedy ojca nie było w domu, właziła na krzesło i ściągała album z najwyższej półki, by popatrzeć na te ręce – że ona spotyka je i ich dotknie? […] miał skórę koloru złota. Nie opaloną, nie smagłą, a właśnie koloru złota przez cały rok, w zimie także… Te ręce wyglądały jak dekoracja, gdy kładł je na oparciu fotela, a teraz – nie zdając sobie z tego sprawy – ręce uwznioślały jej ramię, jej dłoń…[1]
Jednak autorka „Dowodów na istnienie” nie opisała historii Izoldy w ten sposób. Wiadomo, jak pisze Krall – przede wszystkim pojedynczymi, prostymi zdaniami. Jej narracja jest oszczędna, ale sugestywna; chłodna, a jednocześnie dojmująca. Książka nie zadowoliła opisywanej w niej bohaterki.
– Ta moja rozpacz, moje serce, moje łzy, a u pani? Parę zdań – i to już wszystko?
– Im większa rozpacz, tym mniej trzeba zdań, pani Izoldo[2].
Efektowne, prawda? Tak jakby rozpacz można było mierzyć zdaniami.
Historia Izoldy jest naprawdę niezwykła. Niesiona miłością do ukochanego mężczyzny uwięzionego w obozie, bohaterka przeżywa całą wojenną „odyseję” – kilkakrotnie zmienia tożsamość i przechodzi przez obozy oraz więzienia; zachowuje się brawurowo, na granicy szaleństwa. Udaje się jej – spotyka się z mężem. Jednak on, pogrążony w depresji, zarzuca jej zaniechania w opiece nad jego najbliższymi (wszyscy zginęli) i porzuca ją. Potem znowu się schodzą. Historia dla Hollywood.
Ponieważ fabryka snów jeszcze nie zekranizowała tego tekstu, reportaże Krall wystawił Krzysztof Warlikowski wraz z całym sztabem współpracowników. Połączył je, jak ma w zwyczaju, z innymi tekstami. Przede wszystkim z „Odyseją”. Na scenie pojawia się siedemnaścioro aktorek i aktorów, kostiumów jest chyba z trzydzieści, efektowna scenografia wywiera monumentalne wrażenie. Można by więc napisać o spektaklu Warlikowskiego w stylu podobnym do tego, który zaproponował Kieślowski – opisując złoty snop światła padający na powracającego Odysa (Stanisław Brudny), łzy spływające po policzkach Penelopy (Jadwiga Jankowska-Cieślak) i śnieg topniejący na twarzy Hannah Arendt (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), gdy spotyka się w Schwarzwaldzie z Martinem Heideggerem (Andrzej Chyra). Można napisać o dłoniach Szajka (Mariusz Bonaszewski), które tak kochała młoda Izolda (Maja Ostaszewska), i zauważyć, jak niepokojąco łączy się to w przedstawieniu z pełną zachwytu wypowiedzią Heideggera o dłoniach Hitlera. Można opowiedzieć ten rozmach – techniczną doskonałość i fruwające ekrany; powolny, a zarazem pełen wewnętrznego napięcia rytm przedstawienia, które zabiera widza jak przychodząca na brzeg fala.
„Odyseja. Historia dla Hollywoodu” jest bez dwóch zdań przedstawieniem pięknym, momentami nawet za bardzo. Wszystko jest tu dopieszczone i dopracowane. Aktorzy grają naprawdę wspaniale (rola Stanisława Brudnego zapiera dech), a historia Izoldy zyskuje status antycznej tragedii. Wykorzystanie tej kategorii jest, oczywiście, dosyć problematyczne – przecież jednym z podstawowych tematów spektaklu jest problem reprezentacji. Mówiąc w dużym uproszczeniu – czy opowiadać tak jak Krall, czy jak Kieślowski? Czy przedstawiać tragedię milionów pomordowanych tak jak to zrobił Spielberg w „Liście Schindlera”, czy raczej jak Claude Lanzmann w „Shoah”? W przedostatniej scenie przedstawienia Lanzmann (Wojciech Karalus) daje widzom wykład na temat „fikcji dokumentalnej”, którą sam stosował przy realizacji filmu i opowiada o nieznośnym, pocieszycielskim kiczu Spielberga.
Krzysztof Warlikowski w swoim przedstawieniu pokazuje historię Izoldy na różne sposoby i z różnych perspektyw. Pojawia się ona jako stara kobieta (Ewa Dałkowska) żyjąca wspomnieniami, a jednak energiczna i przekonana o własnej wyjątkowości. W retrospekcjach widzimy ją w czasach młodości (Maja Ostaszewska) – głównie w scenach, w których jest katowana przez esesmana (Bartosz Gelner). Do tego mamy jeszcze Elizabeth Taylor (Magdalena Cielecka), która wciela się w Izoldę w ramach zdjęć próbnych do nieistniejącego filmu Romana Polańskiego (Piotr Polak) – tę fantazję sfilmował do przedstawienia Paweł Edelman jako fragment nazwany „Przesłuchanie”. Zamierzony był chyba kontrast między filmem z Taylor/Cielecką, a tym, co na scenie odgrywa Ostaszewska jako przeciwstawienie tak zwanego „Hollywood” tak zwanemu „prawdziwemu życiu”. Tyle że tego kontrastu wcale nie ma. Więcej nawet – można odnieść wrażenie, że sceny z Izoldą-Ostaszewską są dużo bardziej „hollywoodzkie”, niż film, w którym bierze udział Taylor-Cielecka. Esesman jest piękny, elegancki i brutalny. Katując swoją ofiarę, filmuje jej twarz w pornograficznych zbliżeniach. Aktorka szarżuje. Na wielkim ekranie widzowie widzą jej łzy i każde drgnięcie mięśni. Warlikowski zrobił spektakl dla Hollywoodu.
Taka estetyka i filozofia spektaklu mogą wydawać się kontrowersyjne, a nawet oburzać – rozpowszechnione jest przekonanie, że najlepiej opowiadać o Zagładzie przez nieobecność i milczenie. Im większa rozpacz, tym mniej słów. W Nowym Teatrze mówi się dużo, a inscenizacja jest naprawdę monumentalna. Wydaje się, że Izolda Regensberg dostaje wreszcie dzieło, jakiego zawsze chciała. Dlaczego właściwie mielibyśmy jej – bohaterce i ocalałej – odmawiać takiej wersji historii?
Ważnymi tematami „Odysei” są miłość i śmierć. Przedstawienie ma charakter teatralnego eseju – dostaniemy wiele różnorodnych scen powiązanych asocjacyjnie podstawowymi tematami. Wybór tego, co w nich najistotniejsze, należy do widzów. Wizja miłości jest w spektaklu pozbawiona złudzeń – Izolda poświęca się dla męża, dokonując nadludzkich czynów, a on ją zostawia (bo miłość nie jest nagrodą ani transakcją). Penelopa wiernie czekała na męża i także nic za to nie dostaje. Odys zdradzał ją wielokrotnie. Jest nieokrzesany i pełen dumy. Ale wrócił. Gdy zniedołężniały prosi żonę o ulgę w cierpieniu, Penelopa (z miłości? z zemsty? z potrzeby wolności? ze wszystkich tych powodów równocześnie?) dusi go poduszką. Hannah Arendt kochała Martina Heideggera, on jednak zakochał się w niebezpiecznej ideologii, legitymizując nazistowskie zbrodnie. Miłość niczego mu nie wybaczy. Elizabeth Taylor kochała przede wszystkim samą siebie i własny obraz na ekranie, ale i ta miłość – mimo pozorów wiecznego trwania celuloidowej taśmy, musi się skończyć. Schorowana i stara Taylor umiera w samotności.
Izolda chciała nieśmiertelności. Chciała, by jej historia została zachowana na papierze i w filmie. Odys nieśmiertelność odrzucił, chociaż oferowała mu ją nimfa Kalipso (Jaśmina Polak). I Izolda, i Odys umarli. Równocześnie jednak oboje – w jakimś sensie, dzięki dziełom, które opisują ich życie i czyny – stali się nieśmiertelni. Życie po śmierci jest możliwe dzięki trwaniu opowieści.
To prawda powszechnie znana i piękna. Niestety – zupełnie niepocieszająca.