Może to polska jesień, może niekończąca się pandemia, a może to nieuchronnie zbliżająca się do mnie trzydziestka – od kilku miesięcy szczególnie często myślę o Marku Fisherze. Coraz więcej uwagi i czasu poświęcam koncepcji kwasowego komunizmu, bo trudno mi inaczej, niż przyjmując taką właśnie optykę, myśleć o przyszłości, która jawi się jako czas realizacji katastrofy klimatycznej, jeszcze bardziej pogłębiających się nierówności społecznych, kryzysów migracyjnych i popularyzacji fundamentalizmów.
Moje intuicje splatają się z kilkoma znaczącymi wyborami programowymi i kuratorskimi: kwasowym komunizmem przesiąknięta była Metabolic Rift, tegoroczna wystawa towarzysząca Atonalowi, a Haus der Kulturen der Welt poświęciło koncepcji Fishera w czerwcu tego roku dwudniowe sympozjum; warto też dodać, że pod koniec roku ukazał się (z lekkim opóźnieniem) poświęcony kwasowemu komunizmowi numer czasopisma „Praktyka Teoretyczna” (2/2021).
Fishera nie łączyłam do tej pory z muzyką inną niż ta, o której pisał: twórczością Buriala i, przez system skojarzeń, jego lokalnych kontynuatorów, takich jak Zaumne. Dlatego na dwudniową FAZMĘ – festiwal organizowany przy współpracy Centrum Kultury Zamek i PCNS Future Labs, z nawiązującymi do widmontologii „Widmotonami” w podtytule – wybrałam się z zaciekawieniem i obawą.
Pierwszy dzień FAZMY skupiał się na reinterpretacji muzyki elektroakustycznej. Kompozycje z lat 70. zostały przepisane na elektroakustyczne trio i zaprezentowane – po niemal 50 latach od powstania – w nowej odsłonie.
Pogrążeni w czerwonej łunie i gęstym dymie Sebastian Dembski, Marta Kaca, Jan Skorupa (Polystalgia) wywoływanie duchów praprzodków muzyki elektronicznej rozpoczęli od „Music for a Large Ensemble” Steve’a Reicha.
Jowialna i nostalgiczna kompozycja Reicha jawiła się jako wprawka do dalszej części wieczoru: „Drums” Laurie Spiegel, retro-futurystycznego „L’espace-temps” Bernarda Parmegianiego i poetyckiego „Tu m’ecoutes” Luca Ferrariego, wykonanych na podstawie autorskich transkrypcji. Utwory pierwotnie nie były pomyślane do wykonywania na żywo, decyzją zespołu kuratorskiego stało się jednak inaczej. Za uderzającą i profanacyjną uznałam w pierwszej chwili próbę odtworzenia przez Polystalgię dźwiękowej warstwy utworów – skupienie się na estetyce bez reinterpretacji eksperymentów, manipulacji technologicznych czy chociażby „ponownego otwarcia i złożenia na nowo”, jak definiuje ponowne interpretacje „klasyki” muzyki elektroakustycznej Monika Pasiecznik.
Z zacietrzewienia i niesprawiedliwej diagnozy wyprowadził mnie ostatni wykonywany owego wieczoru utwór: skomponowane w 2021 roku przez Polystalgię „Slow Cancellation of the Past” zbudowało kontekst dla uprzednich doświadczeń. Liminalny charakter finałowego utworu obnażył strategię stojącą za próbą odtworzenia dźwiękowej – interfejsowej – warstwy utworów z lat 70.: „epoki kaca” po utopijnych latach 60., okresu walki i przemian ustanawiających obecny porządek „systemu, który wytwarza sztuczny niedostatek po to, by wytworzyć rzeczywisty niedostatek; systemu, który wytwarza rzeczywisty niedostatek po to, by wytworzyć sztuczny niedostatek”.
W tym kontekście gest odtworzenia estetyki i brzmienia – bez zanurzania się w materialną istotę utworu – stał się manifestem słabych ontologii, migotliwych podmiotów i duchów przeszłości nawiedzających teraźniejszość (czymkolwiek by dla nas była). To przywołanie minionego czasu w jego strzępkach, łunach, delikatnej powierzchni. Rejestracja gorączkowych pragnień doświadczenia przeszłości, której nigdy nie będziemy mieć szansy doświadczyć.
Finałowe „Slow Cancellation…” rozciągnięte było pomiędzy spekulacjami na temat dalekich perspektyw a melancholią. Medytacyjne i czasem majestatyczne, zawieszone w bezczasie i przestrzennych, organicznych dronowych brzmieniach jawiło się jako właściwy soundtrack do „Diuny”: nie do lynchowskiej surrealistycznej wersji, nie do instagramowo-vouge’owej interpretacji Villneuve’a, ale do „Diuny” Herberta, tej rozgrywającej się w wyobraźni czytelników. Rzewne i zimne, nostalgiczne i futurystyczne „Slow Cancellation…” wybrzmiało jako muzyka pomiędzy tym, co realne, spekulowane i wyobrażone: hymn rewolucjonistów petrocenu i fanfar zwycięstwa Fremenów nad systemem eksploatacji planety. Soundtrack Planety A.
Spojrzenie wstecz było lejtmotywem także drugiego dnia festiwalu – chociaż monolit nostalgii miał tu swoje momenty pęknięcia.
Wieczór zaczął się od odwrócenia: miejsca przeznaczone poprzedniego dnia dla widowni zajęło akuzmonium (acousmonium) – system 42 identycznych głośników, którym towarzyszył głośnik basowy.
Akuzmonium w swej idei wpisywało się w strategię przywoływania tworów lat 70. i ich konceptualnej reinterpretacji. Tak było też tym razem, kiedy zestaw kilkudziesięciu głośników „z różnych rodzin” konstruktor zestawu – Jan Skorupa – zastąpił wersją radykalnie zdemokratyzowaną. Frontalnie zestawiona armia kilkudziesięciu identycznych głośników przywodziła na myśl bardziej rewolucyjne zgrupowanie niż orkiestrę.
Kompozytorzy i kompozytorki prezentujący tego wieczoru utwory zdecydowali się jednak w większości ostrożnie podejść do próby przeformułowania akuzmonium. W swoich wykonaniach operowali klasyczną definicją systemu jako „orkiestry głośników”, którą można dyrygować w wykonywaniu uprzednio skomponowanych utworów. Taką decyzję usłyszeć można było w wykonaniach dronowego „hypercycle” Aleksandry Słyż, mozaikowego „Fake Nostalgic World” Jana Skorupy czy syntetycznego „isolated point” Piotra Bednarczyka. Uprzestrzennienie w przypadku ostatniej spośród wymienionych kompozycji było najbardziej słyszalne, jednak nie dominujące – ot, całkiem zgrabnie wpleciony w złożoną konstrukcję utworu feature.
Inną strategię przyjął Przemek Degórski, którego „Sally sells seashells by the seashore” eksplorowało do cna możliwości rozproszonego medium. Radykalnie uprzestrzennione (nie wyobrażam sobie tego utworu w wykonaniu innym niż spacjalizowanym), odwołujące się do estetyki hyperpopu, weirdcore’u, dreamcore’u (i innych przynależnych do pierwszej połowy 2021 -core’ów), „Sally…” wyprowadziło muzykę elektroakustyczną ze ślepego zaułku powagi i namaszczenia, w zamian nadając jej afirmacyjny, choć ironiczny charakter. To kolejna ścieżka dźwiękowa, tym razem do świata pod wezwaniem utopii Marka Fishera, gdzie tańczymy na grobie neoliberalnej wzgardy.
Drugiego dnia znać o sobie dały koncertowe, zachowawcze formuły – ustawione przodem do publiczności głośniki akuzmonium zapraszały swoim szerokim i regularnym rozstawem do przechadzki i eksplorowania wytworzonego przezeń dźwiękowego ekosystemu. Aktywna rola publiczności ograniczona została jedynie do zasłużonych oklasków pomiędzy utworami. Żałuję – choć wierzę, że uda mi się to nadrobić – że nie zdołałam zwiedzić chociażby zawieszającego czas i przestrzeń „hypercycle”, zdystansowanego „Fake Nostalgic World”. Instalacyjna wersja zaprezentowanych tego wieczoru utworów nadałaby im – dosłownie – nowy wymiar, otworzyłaby działania muzyczne na ich medialny, technologiczny i performatywny charakter oraz rozsadziła konserwatywny kanon wykonawczy. Hat trick na wyciągnięcie ręki.
FAZMA skończyła się, ale trwa-ją prace nad kolejną edycją festiwalu. Cieszy to ogromnie! Zwłaszcza że brakuje, szczególnie lokalnie, inicjatyw poszukujących, wyposażonych w kuratorską strategię i technologiczne zaplecze, a prezentujących najciekawsze świeże dźwiękowe zjawiska.