Nakręcenie kontynuacji filmu trzydzieści sześć lat po premierze pierwowzoru niesie ze sobą wiele pułapek i trudności. Szczególnie jeśli mowa o kontynuacji „Soku z żuka”, klasyku czarnej komedii, wizytówce i zwiastunie kariery jednego z najoryginalniejszych autorów współczesnego Hollywood.
O sequelu produkcji z 1988 roku mówiło się od dawna, ale moment, który Tim Burton wybrał na jego realizację, uważam za szczególny. Od ponad trzech dekad „Sok z żuka” starzeje się niczym dobre wino – zaskakuje oryginalnością i cieszy oko nietuzinkową kreacją świata. Gorzej za to w ostatnich latach radzi sobie jego reżyser. Od czasu „Sweeneya Todda” (2007) zaliczał znacznie więcej artystycznych wpadek, niż święcił sukcesów. Zarzucano mu choćby, że stał się własnym epigonem. Szczytem kryzysu była współpraca z Disneyem przy remake’u „Dumbo” (2019), która – co sam Burton przyznaje – wydrenowała go twórczo. Po tym doświadczeniu autor „Dużej ryby” (2003) był bliski zrezygnowania z kręcenia kolejnych filmów.
Powrót do prowincjonalnego miasteczka Winter River i groteskowo makabrycznych zaświatów miał być dla niego szansą na twórcze odkupienie. Powodzenie „Beetlejuice Beetlejuice” zależało od tego, czy Burton da radę zmierzyć się z własną legendą. Zupełnie tak, jakby w korespondencyjnym pojedynku na filmy stanęło naprzeciw siebie dwóch Burtonów: młody, pełen energii, tworzący w stylu okraszonym niepoważną grozą rodem z horrorów klasy B i ten drugi, trochę zmęczony, gubiący oryginalność, kręcący się w kółko wokół tych samych pozbawionych dawnej lekkości i witalności pomysłów. Werdykt pojedynku pomiędzy „kiedyś” a „teraz” okazuje się niejednoznaczny.
Wyzwaniem, na jakie niewątpliwie natrafił reżyser, biorąc się za „Beetlejuice Beetlejuice”, było skompletowanie obsady. „Sok z żuka” opowiadał o zmarłych Maitlandach granych przez Aleca Baldwina i Geenę Davis. Duchów, jak wiemy, czas się nie ima, ale grających ich aktorów już tak. Maitlandowie i ich cukierkowa relacja byli sercem produkcji z 1988 roku, ale bez obsadzenia nowych aktorów w ich rolach postaci nie mogły wrócić do filmu w formie zbliżonej do tej z pierwowzoru. Niestety Burton nie znalazł dla poczciwego małżeństwa nowego fabularnego zadania – w sequelu wspomina się o obojgu przejściowo, jakby reżysera niespecjalnie obchodził ich los. Dość nonszalancki stosunek twórców „Beetlejuice Beetlejuice” do Adama i Barbary częściowo wywraca, czy wręcz unieważnia wymowę pierwowzoru, w którym para duchów zaprzyjaźniała się z odrzuconą, pogrążoną w permanentnym smutku nastolatką Lydią i pomagała odnaleźć jej radość życia. Odmiennie niż w przypadku niemal pominiętych Maitlandów, Lydia jest w „Beetlejuice Beetlejuice” postacią centralną – w tę rolę ponownie wciela się Winona Ryder. Ale bohaterka zachowuje się tak, jakby małżeństwo z zaświatów nie miało na nią w okresie dojrzewania żadnego wpływu. Dorosła egzystencja Lydii okazuje się pasmem nieszczęść prowadzącym do kolejnych załamań nerwowych, napadów lęku i pogłębiającej się depresji. Burton nie waha się nawet ubierać swojej postaci w łudząco podobne stroje do tych, jakie nosiła w „Soku z żuka”, jakby wciąż tkwiła ona w marazmie okresu nastolęctwa. Postać Ryder w sequelu przedstawiana jest jako medium – swój dar widzenia zmarłych wykorzystuje w programie telewizyjnym „Ghost House”, w którym pomaga ludziom dogadać się z zamieszkującymi ich domy duchami (spieniężenie paranormalnych mocy, a więc zaprzedanie wrażliwości kapitalizmowi stanowi jeden z ciekawszych motywów filmu).
Burton wyraźnie chciał postawić na obsadę możliwie jak najbliższą tej sprzed ponad trzydziestu lat. Wraca więc Michael Keaton w roli szalonego, nieokiełznanego demona Betelguese’a (według reżysera bez udziału aktora nie byłoby mowy o drugiej części „Soku z żuka”), wraca Catherine O’Hara jako macocha Lydii. Na ekranie pojawia się również postać Charlesa Deetza, ojca bohaterki Ryder, ale tym razem nie gra go Jeffrey Jones, na którym ciąży wyrok za posiadanie dziecięcej pornografii. Zamiast aktora w krótkiej sekwencji zrealizowanej w technice animacji poklatkowej pojawia się jego zdeformowana lalkowa podobizna, a później postać paraduje w zaświatach jako groteskowo-makabryczny tułów bez głowy.
Twórca wiedział, że do kotła, do którego nie może dodać wszystkich sprawdzonych składników, musi dorzucić coś w zamian. Najciekawszą, najlepiej obsadzoną i osadzoną w fabule nową postacią jest Astrid, córka Lydii, grana przez młodą gwiazdę Jennę Ortegę (Burton współpracował z nią przy serialu Netflixa „Wednesday”). Zbuntowana nastolatka stara się być wszystkim tym, czym nie jest jej matka, co zresztą w przewrotny sposób sprawia, że staje się do niej coraz bardziej podobna (konflikt ten można uznać za wiodący w filmie). Astrid ma wszelkie predyspozycje, żeby nieść na sobie ciężar opowieści w „Beetlejuice Beetlejuice”, ale Burton z uporem dąży do wskrzeszenia nostalgicznego klimatu z oryginału, jakby zapominał o tym, jak wiele czasu upłynęło od premiery „Soku z żuka”. Jednocześnie wyraźnie nie zauważa, że postać Ortegi dostarcza sequelowi energii oraz sprawia, iż o wiele łatwiej zaangażować się w historię.
Poza Astrid do fabuły zostają wpleceni: Delores – mroczna, wampiryczna kochanka Betelguese’a (Monica Bellucci); Wolf Jackson (Willem Dafoe) – inspektor śledczy z zaświatów; i Rory (Justin Theroux) – agent a zarazem narzeczony Lydii. Każde z tej trójki albo jest dla historii bez znaczenia (Wolf Jackson ma za zadanie chyba jedynie drwić z aktorów z obsesją na punkcie samodzielnego wykonywania kaskaderskich wyczynów na planie), albo pełni funkcję bezdusznego fabularnego trybiku (Delores i Rory).
W „Beetlejuice Beetlejuice” brakuje jednorodnej konstrukcji narracyjnej. Kuleje pierwsza połowa filmu, która jest niekończącą się ekspozycją i benefisem na cześć pierwowzoru. Za dużo się tu gada – opisuje, co wydarzyło się przez czas dzielący oba filmy, wprowadza niezazębiające się wątki – a zdecydowanie za mało robi. Dopiero kiedy Astrid zostaje uwięziona w zaświatach, a Lydia wzywa do pomocy Betelguese’a, opowieść nabiera tempa. Sequel nigdy jednak nie staje się tak lekki i przyjemny jak „Sok z żuka”.
Burton zamiast na kino spójne narracyjnie stawia na kino atrakcji. Seans „Beetlejuice Beetlejuice” przypomina ekscytującą wizytę w lunaparku. Szczególnie na początku reżyser nie dba o integralność fabuły – wystarcza mu, że widzowie mają szansę przejechać się coraz to wymyślniejszymi scenami-rollercoasterami. W filmie oglądamy więc: wspomnianą już sekwencję animacji poklatkowej; fragment stylizowany na włoski retro-wampiryczny melodramat kostiumowy; nietuzinkowo wykorzystane utwory – „Tragedy” Bee Gees, „Right Here Waiting” Richarda Marxa i „MacArthur Park” Richarda Harrisa. Jednocześnie Burton ograniczył użycie technik komputerowych do minimum (ich nadmiar – choćby w „Alicji w krainie czarów” [2010] – odbierał baśniowej rzeczywistości namacalny powab na rzecz sztucznej plastikowości) i postawił na autentyczną pracę charakteryzatorów, scenografów, speców od praktycznych efektów specjalnych. Dzięki tym wyborom zaświaty tętnią życiem (sic!) oraz wabią ogromem pomysłowych projektów postaci i miejsc.
W drugiej połowie seansu, kiedy poszczególne wątki zyskują wspólny bieg, a widz przenosi się na dłużej do świata zmarłych i ma okazję obcować z bogatą gotycko-groteskową wyobraźnią Burtona, „Beetlejuice Beetlejuice” daje autentyczną frajdę. Nowy film autora „Jeźdźca bez głowy” (1999) z pewnością jest jego triumfem jako artysty wizualnego (ale broń Boże artysty nowoczesnego! – Burton śmieje się z nich, przedstawiając kabotyńskie pomysły multimedialnej twórczyni, za jaką uchodzi w filmie Delia Deetz). Niekiedy „Beetlejuice Beetlejuice” ogląda się więc niczym quasi-kampową wystawę, w ramach której autor prezentuje intrygujący zestaw prac z wplecioną w całość narracyjną nicią, pozwalającą poruszać się od dzieła do dzieła.
Trudno zatem jednoznacznie ocenić, w jakim stopniu najnowszy projekt Burtona należy uznać za spełniony. Z jednej strony reżyser udowadnia, że styl, do którego przyzwyczaił widzów przez ponad trzydzieści lat, wciąż może być płodny wizualnie i koncepcyjnie. Z drugiej strony autor zbyt mocno trzyma się wiary w minione. Udaje, że czas stoi w miejscu, a on wciąż potrafi czerpać z fontanny młodości. Zupełnie jakby nigdy nie chciał dojrzeć i nie ufał temu, co przynosi życiowe doświadczenie. Najlepiej widać to na przykładzie grającego Betelguese’a Keatona – aktor nadal ma uprawiać slapstick z energią młodzieniaszka, ale nawet pod grubą warstwą charakteryzacji widać, że znajduje się pod nią siedemdziesięciolatek. Współczesny Burton nie wygrał pojedynku z młodym Burtonem – raczej się pod niego podszył. Raz z lepszym, a raz gorszym skutkiem.