Nr 2/2025 Na dłużej

Samotny ping-pong

Olga Żyminkowska
Literatura

Od wielu lat spory o niezrozumiałość współczesnej poezji trwają na nudnym poziomie powiatowych turniejów pingla: jedni wołają „daj mu tam, gdzie go nie ma”, drudzy – „daj mu tam, gdzie może dobiec”. A walka toczy się o to, czy z czytelnikiem grać defensywnie, czy atakująco. Niektórzy wierzą, że odbiorcy poezji oczekują od autora piłeczek trudnych, podkręconych (w końcu są „z gruntu troszeczkę zmanierowani”, jak twierdził Andrzej Sosnowski), inni przeciwnie – chcą, by wiersz szczęśliwie zmierzał do zrozumienia, do końcowego „ach, więc to tak”. Niekwestionowanym mistrzem drużyny „daj mu tam, gdzie go nie ma, lub nie dawaj wcale” jest od wielu lat Maciej Melecki – poeta i dyrektor Instytutu Mikołowskiego im. Rafała Wojaczka.

Niełatwo pisać o wierszach, które nie chcą, by o nich pisać. Na ostatnich tekstach Meleckiego (trawestując Emila Ciorana, który to samo mówił o Maurisie Blanchocie) wolno jedynie uczyć się pisania na maszynie, bo „człowieka nie rozprasza żaden sens”. Można spokojnie wystukiwać kolejne litery, bez obaw, że Melecki chciał pokazać coś więcej niż kolejne wariacje na temat wyrażalności niewyrażalnego, dyfuzji sensów i tym podobnych „blanchot-motów”. Co najmniej od czasu „Szeregu zerwań” (2011) ping-pong Meleckiego toczy się w samotności, piłki wybijane są na aut, a czytelnik (ten zmanierowany, ale też śmiertelnie znudzony) dawno już opuścił ostatnią trybunę. Bo ile można udowadniać – biadoli jeszcze ów nienaiwny odbiorca – wyższość aluzji nad dosłownością czy przewagę Witolda Wirpszy nad Czesławem Miłoszem? Dobrze wiemy, czas od dawna jest marny, a słowa i rzeczy tańczą czasem do innej melodii. Wieść ta dotarła jednak do Mikołowa ostatnim, spóźnionym pociągiem, a plotka głosi, że niektórzy jego mieszkańcy nadal wpatrują się w tył wagonu postmodernistycznych rewelacji.

W ostatnio wydanym tomie („Przeciwujęcia”, WBPiCAK, listopad 2024) Melecki nie zmienia swojego zdania w kwestii nadawczo-odbiorczego ping-ponga. Co więcej, potwierdza wszystko, co powiedział wprost w dwóch wydanych autokomentarzach, będących w zamyśle filozoficznym szkicem na temat swojego życiopisania. W „Gdzieniegdzie” (2017) i „Nigdzie indziej” (2021) – książkach bliźniaczo do siebie podobnych nawet pod względem tytułu – Melecki wygłasza swój spóźniony manifest literacki. Oznajmia, że ludzkość jest „masą upadłościową”, a współczesny świat jeszcze bardziej ją „ogłusza i otępia”. Narrator dziennika odwiedza supermarkety, narzeka na wszędobylski konsumpcjonizm i „rechot koronowanego chama”, jakby dopiero co przeczytał „Bunt mas” José Ortegi y Gasseta i chciał podzielić się wrażeniami. Okazuje się, że w miastach (w Mikołowie, ale to przecież miniatura Polski) panoszą się „rozparte na ławce prostaki”, a ulice zapełniają beneficjenci MOPS-u w wypasionych terenówkach. W skrócie: „sparszywiały kraj wypełniony tępą masą”. I nie wiadomo do końca, czy Melecki przemawia tu jako arystokrata, czy spóźniony punk, który oskarża wszystko, co popularne. Szyderstwa te brzmią dziś jednak stetryczale, wpadają w utartą koleinę rozpolitykowanego gderania, a więc nieuchronnie tego, co płytkie i uproszczone.

Dostaje się także nagrodom literackim, promującym rzekomo lekkostrawne książki dla przeciętnie wykształconego Polaka, i lansowanemu przez krytyków kanonowi. Według Meleckiego polska poezja stoi łatwizną, a to wszystko wynik nieszczęsnej ochlokracji oraz niedostatków Rafała Wojaczka i Wirpszy w lekturowym obiegu. Obrywa się Wisławie Szymborskiej („średnia poetka”), Adamowi Zagajewskiemu (literat „szlachetnej prostoty”), którzy są dla autora „Gdzieniegdzie” symbolami poezji pogodzonej ze światem i czytelnikiem. Uproszczeń ciąg dalszy.

Nie ma nic gorszego niż prosta i zrozumiała literatura, pohukuje Melecki w kierunku Andrzeja Franaszka i jego wielokrotnie komentowanego tekstu „Poezja jak bluza z kapturem” (wydanego jedenaście lat temu na łamach „Gazety Wyborczej”). Jak nietrudno się domyślić, mikołowski poeta przeżywa „ogromny wstrząs lekturowy”, dostrzegając roztkliwianie się przy Miłoszu i Zbigniewie Herbercie, „głównych hamulcowych polskiej poezji”. A jednak istnieje niezamierzona zgoda między antagonistami: obaj boją się ironii. Co więcej, z podobną zapalczywością cenzurują literaturę według własnych upodobań (jeden chce, by wzruszała, drugi – by dezorientowała). Nie przeszkadza to Meleckiemu wygłaszać, że poezja to jednak „domena niepodległości i niezależności”, która fatalnie znosi podporządkowanie się jakiejkolwiek ideologii. Nie potrzeba też wielkiej wnikliwości, by zobaczyć, że staje tu on w obronie samego siebie. I nic w tym złego, gdyby nie resentyment i namiętna negacja wszystkiego, co nie jest poezją Instytutu Mikołowskiego (czyli – jak sam, niestety serio i bez ironii, określa – „Ośrodka Badań nad Nicością”).

Na sztandary Melecki wynosi program komunikacyjnego delirium, nieosiągalnego porozumienia z czytelnikiem, którego rola w wierszu sprowadza się do biernego przyglądania się popisowi formy. Oto wiersz „ściga to, co jest na krawędziach odbieranego i wyobrażonego”, wije się w ekstatycznym tańcu znaczących. Dodajmy, że w ten sposób staje się monotematyczny. Bo jeśli każdy wiersz ma tak naprawdę tytuł „Ars poetica” i opowiada o samym sobie, o własnej niemożliwości nazywania czegokolwiek, językowym uśmiercaniu i wskrzeszaniu obecności – wówczas ciekawiej napisać o tym esej, niż zderzać ze sobą pojedyncze słowa i zdania, licząc, że przedstawią coś więcej niż własną pustkę. Gdyby cała polska poezja wydawana była przez Ośrodek Badań nad Nicością, dawno opustoszałyby (i tak już pustawe) czytelnicze trybuny.

Oprócz historii z życia mizantropa (nie tak dowcipnych, niestety, jak dajmy na to w „Pamiętniku starego pierdoły” Rolanda Topora), jest w dziennikach Meleckiego sporo wielkich filozoficznych deklaracji. I tutaj do paździerzowej scenerii mikołowskich parków wkraczają „elewatorzy bytu” (wymieniam zgodnie z kolejnością wskazaną przez autora): Georges Bataille, Jean Baudrillard, Cioran, Blanchot, Jacques Derrida, Michel Foucault, Roland Barthes, Wirpsza, Friedrich Nietzsche i Edmond Jabès. To dzięki nim poeta dowiaduje się na przykład, że (przytaczam w całości, „po melecku”): „Nicestwienie jako podstawowy element każdego przejawu myślenia o rzekomo realnej postaci życia, uprowadzonego przez wielosymulacyjne wymiary społecznej użyteczności, jest koniecznością natychmiastowo każdorazową, która zapewnia skuteczną obronę przed permanentnym naporem takiego świata”. Świat według Meleckiego to odpryski z wybiórczych lektur: Cioran usprawiedliwia mizantropię, Nietzsche potwierdza, że prawda to armia metafor, a Blanchot zaświadcza, że pisanie to ożywianie uśmierconego i na odwrót.

Uzbrojony w tę wiedzę Melecki wygłasza tyrady w kierunku – i tu, uwaga – znienawidzonych ludzkich mas. Bo niby dla czyich uszu są zdania takie jak to: „Wiek XX obfitował w najrozmaitsze prądy filozoficzne, generowane potężnymi wstrząsami i kataklizmami w postaci I i II wojny światowej, a także wylęganiem się wszelkich, upiornych nacjonalizmów i systemów totalitarnych”; albo małe wypracowania na temat „najradykalniejszego i najskrajniejszego filozofa wszechczasów, jakim z pewnością był rumuński myśliciel Emil Cioran”. Melecki nie może się zdecydować, kto jest odbiorcą jego tekstów – raz jest nim Język i Nicość, raz dwunastu wtajemniczonych, a czasem – uczeń szkoły średniej albo „wyniesiony do rangi pana prymitywny prostak”.

Skoro celem pisania jest tworzenie form zamkniętych na interpretację i kontakt z czytelnikiem, to nie ma większej różnicy, czy bierzemy do rąk „Karawane” Hugo Balla, „Jabberwocky’ego” Lewisa Carrolla czy psychiatryczne glosolalie Antonina Artauda („Yo mertin/ di bartarelda”). Można się o tym przekonać, czytając pierwszy z brzegu fragment z „Przeciwujęć”: „Kolejne pasma miraży, konkretnych przeoczeń skumulowanych w postaci / Długich ciągów odbijania się od przekątnych ścian, są tylko cząstkowymi śladami, / Ginącymi w bezmiarze harmidru, owych nieustannych przeorywań wysuszonego / Ugoru […]” („Niknienia”). I dalej jeszcze, aż do zadyszki: „Chaosmosy wnikają przez gruboskórną macierz posiadania aż do najgłębszego / Krwiobiegu, w rozstępy każdej obrony przed zawirowaniami wichrującymi nurty / Wyczekiwanych ziszczeń. Mikra tego fala żmudnie żłobi metę dla sinusoidalnego / Spoczynku” („Widlasty ciąg”). Za każdym rogiem ten sam „chaosmos” i „kwadratura koła” (ulubione figury Meleckiego), w kolejnych wersach zarzyna się jedną myśl, że oto poezja to tylko wiry, sploty i spirale znaczeń. Tak jak nasze smutne, ponowoczesne życie.

A przecież nie zawsze tak było. W pierwszych tomikach z połowy lat dziewięćdziesiątych („Te sprawy” [1995], „Niebezpiecznie blisko” [1996], „Zimni ogrodnicy” [1999]), a więc w czasie największej ekspansji dekonstrukcji i poststrukturalizmu w Polsce, bohater Meleckiego miał jeszcze, o dziwo, ciało i codzienność. Niespecjalnie interesowała go metafizyczna „negatywność” i „nicościowanie”, choć byłoby to wtedy historycznie usprawiedliwione. W swoim debiucie z 1995 roku potrafi jeszcze pisać tak: „Z piątego piętra mam przed sobą fragment / panoramy prawie milionowego miasta. / Stoję na balkonie i oparty o balustradę / mam przed sobą fragment dwóch ulic / i cały plac” („Na ostatnim piętrze”). Albo tak: „Przewidywany początek sierpnia. Stare / nie przeszło, nie miało widocznie po / czym” („Obchód”). Interesowała go jeszcze pogoda: („jak na początek kwietnia / arktycznie”), pranie bielizny („Brudne ubrania z tygodnia i przepocona bielizna / wrzucone do wanny”) i korki w mieście („Dwa autobusy stają na światłach. / Równolegle”). I można to uznać za wyraz fascynacji Johnem Berrymanem czy Frankiem O’Harą lub po prostu czytać jako wrażliwość poety na różne rejestry życia codziennego. Da się też – tak robi Krzysztof Siwczyk (związany, a jakże, z Instytutem Mikołowskim) w posłowiu do „Zawsze wszędzie indziej” – dostrzec w juweniliach Meleckiego zapowiedź „praktyki rozkładu i rozpadu metafizycznej całości”, choć jest to podejście raczej ahistoryczne, pomyślane z perspektywy późniejszych tomów.

Jego wczesne wiersze bronią się jednak swoją „po prostością”, stróżują grzecznie przy egzystencjalnym konkrecie, a nawet – raz po raz – zaskakują gnomicznym, „haikowym” wglądem („Ktoś przychodzi z koszem na śmieci i / po chwili wraca z pustym”). Nie ma tu przeładowania bombastycznym słownikiem metafizyki negatywnej. Brak tu nawet moralnych pouczeń czy eleganckich, „szymborskich” uogólnień na temat sensu ludzkich spraw.

Jednak na przełomie wieków coś się zmienia. Meleckiemu łamie się głos, a język zaczyna się plątać w „krainie wymownego milczenia” i „peryferiach różnorodnych dyskursów”. Siwczyk pisze nawet o „mądrości współczesnego sceptyka”, który rodzi się na początku XXI wieku. Już nie prymitywny fakt, codzienne zdarzenie czy, o zgrozo, wzruszenie są źródłem poetyckiego napędu. Odtąd fakt staje się, jak wyzna później Melecki, „siedliskiem rojeń”, którym cieszyć się może tylko intelektualna hałastra.

Na nic zdają się zapewnienia niektórych krytyków, że mamy do czynienia z najradykalniejszym poetą negatywistycznym, Cioranem z Mikołowa, który czuje głębiej i widzi więcej, bo zerwał więź z czytelnikiem. Zdziwienie budzą laudacje na cześć literatury, która „nie chodzi na skróty, nie schlebia gustom zmanierowanych krytyków oczekujących lekkostrawnej – a przez to poczytnej – papki” (pisze w jednym posłowiu Konrad Karol Wojtyła). Chwała Marcinowi Orlińskiemu, który na łamach „Tygodnika Powszechnego”, po publikacji tomu „Przester” (2009), zdecydował się na jedno delikatnie krytyczne zdanie: „chwilami można odnieść wrażenie, że strumień świadomości bierze tu górę nad konkretem”. Tyle że nawet ten lekki przytyk łagodzi uściśleniem, że przecież Melecki „znakomicie panuje nad frazą”.

Być może dlatego tak niewielu spoza klanu śląskich Nicościowców decydowało się pisać o najnowszych książkach Meleckiego. Znikomość recepcji świadczy albo o obawach środowiska krytycznego przed ścięciem głowy metafizyka negacji, albo o skrajnej obojętności dla frazy osuwającej się w bełkot, niewartej recenzenckiego starcia. O Meleckim od dłuższego czasu albo się milczy, albo plącze się w górnolotnych kliszach zgodnie z prawem „im mądrzej, tym głupiej”. Tej gombrowiczowskiej zasadzie hołduje sam poeta, gdy nawet w sztambuchowych zapiskach w „Nigdzie indziej” upaja się arystokratycznym „albowiem”, „wszak” i „jeno”. Normą są tu maksymy: „Żyj już w garści rozmiękłej gleby, albowiem, jak twierdzi Giacomo Leopardi, każdy jest tylko wędrownym grobem”. Kto pomyślałby, że powtarzający frazę o wędrownym grobie nie ma dystansu do siebie, niech przeczyta na koniec uroczą deklarację: „Jawię się samemu sobie jako sprasowany placek łajna”. I jak tu się nie wzruszyć, gdy piłeczka ping-pongowa wpada wprost do wykopanego dołu?