Dwóch wybitnych pianistów, Marcina Maseckiego (rocznik 1982) i Grzegorza Tarwida (rocznik 1994) łączy nie tylko twórcza wszechstronność, wirtuozeria, zaufanie do tradycji i chęć odczytywania jej na nowo – ale także fakt, że obaj w ubiegłym roku wydali nagrania, które z pewnością stanowią istotny element ich artystycznej tożsamości i osobistej biografii.
Przygotowując materiały do tego tekstu, odnalazłem poruszającą rozmowę Joanny Halszki Sokołowskiej, kompozytorki i wokalistki, z Maseckim, będącym na etapie wydeptywania swojej w pełni autorskiej ścieżki pod egidą awangardowego kolektywu Lado ABC (wcześniej grał w jazzowym Alchemiku i w kooperacjach ze swoim pedagogiem ze szkoły muzycznej przy ul. Bednarskiej w Warszawie – Andrzejem Jagodzińskim). Wyznanie młodego, dobrze rokującego pianisty jazzowego zaskakuje. Zamiast entuzjazmu towarzyszącemu wydaniu pierwszych solowych płyt („Bob” z 2009 i „John” z 2010), widzimy artystę rozdartego, będącego w twórczym i tożsamościowym rozkroku, mającego świadomość swojego ogromnego talentu, ale zarazem wątpiącego w drogę, którą właśnie obrał. Twórcę tęskniącego za treścią i za duchowością.
Odnoszę wrażenie, że jednak w głębi jestem nerdem. Czyli… Nie mam dużej duchowości do zaproponowania. I nie mam dużej emocji. I swojej jakiejś, wiesz, energii… Że to wszystko to raczej zabawa formą, niż treścią
– podsumowywał pracę nad płytą „Bob” nagraną w Buenos Aires. Z dzisiejszej perspektywy wspomnienie to stanowi niezwykłą klamrę. Zdaje się, że nagrywając w ubiegłym roku „Boleros y más”, na której wątki osobiste oraz fascynacje muzyką Ameryki Południowej splatają się w przejmującą i intymną opowieść, Masecki wreszcie, po czternastu latach dzielących oba albumy, odnalazł wytęsknioną treść i duchowość. Droga ku temu była pełna zaskakujących zwrotów akcji i artystycznych odkryć.
W czasie, kiedy Maseckiego dotykały artystyczne rozterki, nastoletni Grzegorz Tarwid uczył się grać pod kierunkiem pianisty-jazzmana Wojciecha Kamińskiego w nieklasycznej szkole muzycznej. Naukę kontynuował na wydziale jazzu przy ul. Bednarskiej w Warszawie pod kuratelą Michała Tokaja oraz Andrzeja Jagodzińskiego (tego samego, z którym Masecki rozpoczął swoją sceniczną karierę). Wraz z perkusistą Albertem Karchem i trębaczem Wojciechem Jachną (m.in. Sing Sing Penelope, Innercity Ensemble) Tarwid założył trio, które w 2014 debiutowało płytą „Sundial” (For Tune). Chwilę później za namową Franciszka Pospieszalskiego dołączył do kolonii młodych polskich muzyków studiujących w kopenhaskim Rhythmic Music Conservatory. To prawdopodobnie tam, w systemie edukacji stawiającym na eksperymentowanie i doświadczanie, w tyglu kultur i fermencie twórczym, ukształtowała się tożsamość Tarwida jako artysty. Jak podkreśla w wywiadach, możliwość nieskrępowanego tworzenia, poszukiwania drogi, otwierania się na nowe idee i estetyki wykształciła w nim pianistę wszechstronnego, doskonale odnajdującego się zarówno w kompozycji, jak i improwizacji, w repertuarze klasycznym i awangardowym. Równolegle niebagatelny wpływ na szlifowanie przez niego wizji artystycznej i ekspresji instrumentalnej wywarł repertuar wytwórni Lado ABC – a zwłaszcza ikonoklastyczna twórczość Maseckiego.
Zakorzenienie w środowisku artystów skupionych wokół Lado, mających na sztandarach wypisaną swobodę twórczą, eksperyment, nieskrępowanie gatunkami, ideami i dogmatami muzycznymi, dodało Maseckiemu wiatru w żagle, a jego nagrania i pomysły szybko zapewniły mu wśród słuchaczy miano genialnego wirtuoza i muzycznego wywrotowca. Choć jego twórczość czerpie pełnymi garściami z przeszłości i klasycznego repertuaru, owa klasyka zostaje podana niebanalnie i po nowemu, ze swadą, bez martyrologii, momentami jest na skraju cyrkowego przegięcia, ale jednocześnie daleko od karykaturalnej kliszy. Pianista nie uznaje świętości: na swoim niedostrojonym pianinie nagrywa Chopina z pamięci, Beethovena z zatyczkami w uszach, a Bacha rejestruje na taśmowym dyktafonie. Reinterpretuje tradycyjne mazurki i polonezy, wytrącając je z majestatu muzealnych ram – w jego wykonaniu ulegają radykalnej dekonstrukcji, której składowymi stają się rytmiczna obsesja, częste zmiany dynamiki, zamiłowanie do repetycji, transu, wkomponowanie w proces twórczy pomyłki. Wyobraźnia i intuicja, połączone ze znakomitą muzyczną erudycją oraz swobodą improwizacji, pozwalają pianiście na odważne i profetyczne gesty. Jest w tej zabawie formą szaleństwo, błyskotliwość i brawura. Ale czy pozwalają one zbliżyć się Maseckiemu do wytęsknionej esencji – do treści i duchowości? Wydaje się, że jeszcze nie, bo pianiście coraz mocniej zaczęła doskwierać metka burzyciela. Tym śmielej zatem przenosił on pole swoich artystycznych poszukiwań na muzykę rozrywkową, w której więcej uwagi poświęcił kunsztownej i wiernej adaptacji klasycznych motywów niż ich dekonstrukcji. Wraz z Janem Młynarskim założył Jazz Band Młynarski-Masecki, wiernie interpretujący repertuar warszawskich orkiestr rozrywkowych i wielkomiejski nastrój lat 30. ubiegłego wieku. Zespół odniósł artystyczny i komercyjny sukces, a zanurzenie w stylistykę retro, tanga i rumby doprowadziło Maseckiego wprost do Ameryki Południowej i wspomnień z dzieciństwa.
Twórczości Tarwida, nie definiuje tak dalece posunięty ikonoklazm. Znakomicie odnajduje się zarówno w klasycznej konwencji jazzu, czerpiącej chwilami z Keitha Jarretta czy Herbie Hancocka, jak i w bardziej radykalnych eksperymentach inspirowanych współczesnymi gatunkami, zwłaszcza taneczną elektroniką. Przykładem tej koegzystencji mogą być dwa solowe albumy – „Plays” (2019) i „Ay” (2021) – na których w symbiozie egzystują ze sobą lapidarne, skoncentrowane na barwie i wybrzmieniu motywy z frenetycznymi pochodami transowości. Zwłaszcza w tych drugich wyraźnie zaznacza się wpływ twórczości Maseckiego, słyszalny również w gwałtownych zmianach dynamiki, rytmiczności, skłonnościach do repetycji i spiętrzania dźwięków. Gorączkowy, rozedrgany i gęsty styl gry Tarwida, polegający na utrzymywaniu ekspresji w nieskończonym klimaksie, dostrzegalny jest również na „gościnnych występach” pianisty – zwłaszcza na obu płytach oktetu Marka Pospieszalskiego, dedykowanych twórczości polskich kompozytorek i kompozytorów. W gąszczu instrumentów i skondensowanej aranżacji drapieżna gra Tarwida wyraźnie manifestuje swoją obecność jako jeden z elementów wiodących, mechanizm napędzający monstrualny repertuar zespołu. Z kolei podczas występów na żywo słuchanie i oglądanie muzyka zatraconego w błyskotliwym pianistycznym ciągu wywołuje zachwyt i dreszcze. O ile jednak u Maseckiego motywacją dla szlifowania ekspresji była początkowo potrzeba rozbijania schematów i przesuwania granic, o tyle u Tarwida biegłość improwizacji, eklektyzm i skłonność do eksperymentów z formą wynikają głównie z chęci skonfrontowania się z pianistyczną materią niż z potrzeby burzenia świętości.
Masecki też na razie zaniechał rewolucyjnych działań – co być może wymagało od niego o wiele więcej odwagi niż wcześniejsze kontestowanie kanonów. Album „Boleros y más”, nagrany z towarzyszeniem perkusisty Jerzego Rogiewicza i kontrabasisty Maxa Muchy, jest nie tylko najbardziej popową realizacją w dorobku pianisty, ale także rodzajem intymnego wyznania, publicznym wejrzeniem we własną biografię i weryfikacją własnej tożsamości (nie tylko artystycznej). Dzieciństwo spędzone w Kolumbii, dziadek śpiewający szlagiery argentyńskiego tanga, wszechobecność języka hiszpańskiego, wreszcie pochodząca z Argentyny żona – to wszystko zdaje się wystarczającą motywacją do sięgnięcia zarówno po szlagiery z Ameryki Łacińskiej (interpretowane wcześniej przez tuzy muzyki rozrywkowej: Julio Iglesiasa, José Carrerasa, Plácida Dominga, Nat King Cole’a czy Elvisa Presleya), jak i po unikatowe nagrania z własnej kwerendy. Bolera, tanga, cumbie, walce czy choro, od Brazylii, przez Argentynę, Wenezuelę, aż po Meksyk i Kubę. Nie powinno dziwić zatem, że osobiste odniesienia wyzwoliły u muzyka potrzebę sięgnięcia (pierwszy raz w karierze) po tak intymny i bezpośredni element ekspresji, jak głos. Już od pierwszych słów „Solamente una vez” czujemy jako słuchacze, że czekaliśmy na to wokalne objawienie zbyt długo. Niski, pełny głos Maseckiego o spokojnej, atłasowej barwie eksponuje wszelkie walory słodko-gorzkiego repertuaru. Pianista śpiewa z lekkością i gracją, czasem umizgując się do mikrofonu, często rozsnuwając woal nieckliwego romantyzmu, z obowiązkowym puszczeniem oka w stronę publiczności. Wokalną ekspresję wzmaga akompaniament charakterystycznego pianina oraz subtelna obecność kontrabasu i szepczącej wręcz perkusji. Ta czuła międzyinstrumentalna relacja pozwala wyeksponować pianino i gustownie cieniować jego frywolny temperament. Ogromna w tym zasługa brzmienia – pokrytego patyną, zamglonego, sprzyjającego zanurzeniu się w zakamarki wspomnień.
Do rozrywkowego repertuaru Masecki subtelnie przemyca oprócz osobistych reminiscencji także wątki ze swojej wywrotowej twórczości. Bodaj najbardziej reprezentatywnym tego przykładem jest kompozycja „Kumbia / Perfidia / Kumbia”. Szlagier Alberto Domíngueza zostaje wzięty w nawias cumbii, w niej z kolei wybrzmiewa firmowa wizytówka Maseckiego: motyw melodyczny, który mogliśmy usłyszeć już w 2011 roku w utworze „Długi” pochodzącym z repertuaru Profesjonalizmu, jednego z ważniejszych projektów pianisty. Zresztą dosłuchać się można w tej cumbii także innych znaków firmowych pianisty: zmian tempa i rytmu, repetytywności, kolażowości i obecności „zaplanowanego przypadku”.
Jednak wisienką na torcie „Boleros y más” i zarazem szczytem ekshibicjonizmu autora jest teledysk do ujmującego „Aquellos ojos verdes”, w którym Masecki uwodzi nie tylko wokalną charyzmą, przenikliwym spojrzeniem, ale i tańcem w rajtuzach. Zrealizowany przez żonę pianisty, Candelarię Saenz Valiente, klip, którego ujęcia i montaż odsyłają wprost do stylu kadrowania z lat 30. ubiegłego stulecia, ukazuje Maseckiego w roli amanta. Pianista igra z figurą południowoamerykańskiego macho, a jego kreacja nabiera niemal queerowego zabarwienia. Powaga i przymrużenie oka, uniesienie i dystans, romantyzm, melancholia i blaga – taki jest ten klip i taka jest muzyka na „Boleros y más”.
Tam, gdzie kończy się płyta Maseckiego, tam rozpoczyna się „Flowers” tria Tarwida. Kompozycja „Baiao B” brzmi zupełnie tak, jakby była kontynuacją latynoamerykańskich peregrynacji starszego kolegi. Otwierający motyw z naleciałościami bossa novy szybko ewoluuje jednak w wyrazisty jazzowy temat o tak charyzmatycznej melodii, że spędziłem wiele czasu, próbując doszukać się źródła tego (jak mi się wydawało) cytatu. Szukałem u Hancocka, w acid jazzie, w samplach z wczesnego rapu, a nawet nagraniach pionierów muzyki klubowej. Okazało się to nie tylko bezowocne, ale przede wszystkim bezpodstawne, bo zagadnięty o ten temat Tarwid jako autora wskazał siebie. A jest to motyw tak komunikatywny, przebojowy i uniwersalny, że gdyby powstał w Ameryce lat 70., musiałby zapisać się w popkulturze, choćby jako późniejszy sampel. Cały utwór stanowi znakomite zaproszenie do świata pianisty.
„Flowers” został napisany z gustem i elegancją, długimi kontemplacyjnymi formami i tematami, które wręcz wgryzają się w pamięć słuchacza. To Tarwid rozważny, momentami zadumany, przejrzysty kompozycyjnie, znakomicie ważący proporcje i nienachalny w swojej artykulacji. W perlistych partiach Tarwida usłyszymy więcej nawiązań do klasyki niż do awangardy. Poetyckie frazy, długie wielowątkowe opowieści, liryczne i hipnotyzujące, budują album niezwykle wyrafinowany i bardzo dojrzały. Zupełnie jakby jego autor nie odczuwał potrzeby, by cokolwiek udowadniać, przeskakiwać, odkrywać i kontestować, tylko po prostu rozkoszował się samą opowieścią i jej odcieniami. Często pozwala sobie na oddech i zamyślenie, podobnie jak towarzyszącym muzykom: Maxowi Musze (którego kontrabas jest łącznikiem między płytą Tarwida a Maseckiego) i Albertowi Karchowi, wieloletniemu przyjacielowi, perkusiście. Ogromne wrażenie robi solo tego ostatniego, które pojawia się w połowie kompozycji „The Wedding” – nie jest to spektakularny, brawurowy twist, lecz popis powściągliwości i delikatności, bo Karch, muskając zestaw pałeczkami, ledwie zakłóca ciszę. Autor sięga także poza ramy klasycznego jazzu, jak w „Oberku”, gdzie ludowe metrum staje się jedynie ramą kompozycji, krosnem, na którym rozpięte są kolejne subtelne girlandy fortepianowych dźwięków. „Flowers” zostało zarejestrowane na analogowej taśmie w studiu Piotra Zabrodzkiego, stąd też niezwykle ciepłe i rozmazane brzmienie, idealnie wpisujące się w katalog portugalskiej wytwórni Clean Feed.
Choć Masecki i Tarwid są w zupełnie innym miejscu kariery, można dostrzec między nimi jakąś podświadomą korespondencję czy pokrewieństwo artystycznych dusz. Obaj poruszają się między jazzem, klasyką i formami rozrywkowymi, obaj są obdarzeni iskrą improwizatorską i wirtuozerią, obaj są zdolni do rozbijania kanonów i przekraczania samych siebie w poszukiwaniach nowych form wyrazu. Obaj, nie tracąc nic ze swojej artystycznej tożsamości, nagrali właśnie najbardziej intymne płyty w swojej karierze, natchnione osobistymi emocjami, gęste od treści i nasycone nienachalną duchowością.